Musiało nadejść to, co nieuchronne - koniec. Nie myślcie jednak, że dałyśmy tej resztce czasu przepłynąć między palcami. Ranek znowu zaczęłyśmy od baru, pożegnałyśmy się z obsługą i ruszyłyśmy ku jednemu z dwóch zaplanowanych punktów.
Jak już wspominałam, nasza mała grupka, miała mocno medyczny charakter, a nawet Kinga ma poniekąd z medycyną do czynienia, więc właściwie nie zdziwiła mnie jej propoyzcja, by odwiedzić muzeum anatomicznych figur woskowych.
Wszystkie są za, szukam więc opisu, by go wrzucić na naszą przygotowawczą mapkę. Znajduję muzeum bardzo niedaleko naszego miejsca zamieszkania, dlatego spokojnie zostawiamy sobie wizytę na ostatni dzień.
Hmm... Idziemy, żadnych tablic informacyjnych, ale spotykamy mnóstwo ludzi, zwłaszcza studentów. W końcu ktoś nas kieruje do jednego z uniwersyteckich budynków.
Spełnia się następne marzenie Basi, by wejść do uniwersyteckiego budynku.
I oto jesteśmy na wydziale anatomii, idąc wzdłuż szaf z czaszkami, w końcu trafiamy do samego muzeum.
Spotykamy panią (jak się potem okazało Lisę), która się pyta, czy my na wystawę. Od tego dnia będę bardziej uważna, udzielając odpowiedzi, lepiej było powiedzieć, że przyszłyśmy odwiedzić ekspozycję. Okazało się, że wystawą był jakiś pokaz z rzutnika multimedialnego, którego pani Lisa nie umiała uruchomić.
Poszła szukać pomocy, a my w tym czasie obejrzałysmy rzeczywistą ekspozycję - brrr!
To, co znajduje się w Muzeum Wosków anatomicznych, w przeważającej liczbie dotyczy anatomii patologicznej. Tylko kilka gablot pokazuje zwykłą anatomię, bo eksponaty nie przetrwały II Wojny Światowej. Najstarsze są z XVIII wieku, szkoła bolońska konstruowała woskowe obiekty opierając je na prawdziwych kościach. To ją odróżnia od szkoły florenckiej. Tyle z krótkiego wstępu przekazanego nam przez parcownicę wydziału.
Resztę zadania wzięła na siebie lekarz medycyny - Ela. Od razu widać było, że jest panią doktor z powołania, wielce ciekawie opowiadała nam o widzianych przypadkach. Choć przyznam, że trudno mi się je oglądało.
Na koniec obejrzałyśmy mały pokaz slajdów, przygotowany przez dwóch studentów, którzy odszukali różne dzieła znanych artystów (zwłaszcza XX wiecznych) i zestawili ich (najczęściej abstrakcyjne) obrazy z przekrojami tkankowymi. Ciekawy pomysł. Wzruszyło mnie zaangażowanie pani Lisy, by nam pokazać tę prezentację, gdyż więcej czasu trwało uruchomienie rzutnika, niż obejrzenie wyników pracy studentów.
W trakcie rozmowy naszą mini przewodniczką padło pytanie, czy byłyśmy w Palazzo Poggi? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie, ale nie miałam pojęcia, dlaczego nas o to zapytała. Po powrocie do domu, już wiem. Uśmiałam się serdecznie, bo my trafiłyśmy do muzeum o mniejszym prestiżu. Dotarło do mnie, że pomyłka była wynikiem posługiwania się wyszukiwarką. Ja znalazłam stronę z "muzeum", a ekspozycja w Palazzo Poggi nazywa się "kolekcją" i stanowi tylko fragment wielkiego Muzeum Sztuki i Nauki. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po pierwsze był to nasz ostatni dzień wyprawy, więc środki finasowe stopniały, a nasze muzeum jest darmowe, a po drugie byłyśmy na "żywym uniwersytecie", z całą jego studencką atmosferą.
I właśnie ta atmosfera rozcięgnęła się na ulicę, gdyż idąc ku krzywym wieżom szłyśmy przez tereny uniwersyteckie i miałyśmy okazję zobaczyć, jak w Bolonii świętuje uzyskanie dyplomu magistra. Ten stopień naukowy nazywa się "laurea", więc nie spotkacie tutaj biretów, tylko gęsto uplecione wieńce laurowe. Z jednym wyjątkiem.
Przechodziłyśmy koło jakiegoś budynku, gdy wypadła z niego grupa (jakże przystojnych) młodych Włochów, a wśród nich jeden był przebrany za olbrzymiego penisa. Widać, że byli żądni spotkania kobiet, na co napatoczyło im się pięć polskich wariatek. Wciągnęli Kingę do pozowania, a i mnie namówili, bym dotknęła "chłopaka", tłumacząc, że to przynosi szczęście. Przezornie zapytałam, komu, przebierańcowi, czy mnie? Przy okazji jego kolega wyjaśnił mi, że to festa z okazji uzyskania tytułu magistra na wydziale prawa. Jak juz zapewne zauważyliście, nie należę do osób posługujących się wulgaryzmami, ale widząc wielkiego penisa mającego w przyszłości praktykowac prawo, powiedziałam dziewczynom, że się zapowiada wielki ch.. z tego prawnika :)
Ubawione doszłyśmy do wież.
I tu się zaczęła inna zabawa.
Dwie słynne bolońskie wieże są krzywe - obydwie! Choć ta wyższa wygląda na wyprostowaną, to tylko złudzenie. La Garisenda (mniejsza, acz wyższa od pizańskiej) uciekła od pionu na 3,2 metra, a strzelista (Asinelli) "tylko" na 2,2 metra. Znajdują się na skrzyżowaniu ulic, które wiodły do pięciu miejskich bram. Ich nazwy pochodzą od nazwisk rodów, którym przypisuje się inwestycję w te niezwykłe budowle.
Średniowiecze było epoką obfitującą w miejskie wieże, nie tylko w Bolonii, o czym, oczywiście, świadczy toskańskie San Gimignano. Tych bolońskich było "raptem" 180 sztuk, pozostało ich mniej niż 20.
http://www.travelemiliaromagna.it/img/torri-urbancenterbologna.jpg |
Najbardziej imponująca jest Wieża Asinelli, przejęta przez miasto w XIV wieu i służąca za więzienie. I to ona jest udostępniona turystom!
Co to dla nas! Wchodzimy, sapiemy, dyszymy, ziejemy, wspinamy się drewnianą klatką schodową, napotykając po drodze tabliczki inormujące, że znajdujemy się na poziomie innych znanych włoskich wież - a my ciągle w górę!
Bardzo istotne dla wszystkich lękliwców wysokościowych - weszłam spokojnie, bez żadnych skutków ubocznych. Mój lęk wysokości potrafi odezwać się nawet, gdy jestem trzy metry od podłoża, ale muszę czuć zagrożenie straty równowagi i uszkodzenia albo wręcz utraty życia. Jeśli takiego zagrożenia nie ma, wchodzę spokojnie. No - z dużą zadyszką!
Drewniana klatka schodowa mnie nie przestraszyła.
Widoki są nagrodą za podjęty wysiłek i cudownie akcentują nasz kilkudniowy pobyt w Bolonii.
Znowu robimy sobie portrety, tryskamy śmiechem, na flamenco nie ma tym razem miejsca.
Za to chyba jest to odpowiedni moment, by podziękować dziewczynom za cudowne dni razem spędzone.
Naszemu Aniołowi Łagodności - Eli, rozważnej i bardzo dzielnie zmagającej się z okropnym przeziębieniem - Beatce, mojej wdzięcznej modelce portretowej- turkusowej Basi oraz genialnie komicznej (czym mnie bardzo zaskoczyła) - Kindze. Dziękuję też Basi, Kindze i Beatce za udostępnienie swoich zdjęć, które wplotłam w kolaże, by uzupełnić swoje braki fotoreporterskie.
Czas kurczył się już nieubłaganie, pobyt zakończyłyśmy, jako i zaczęłyśmy, posiłkiem w "Scalinatella", a potem wybrałyśmy się zobaczyć jeszcze Kościół sw. Franciszka, niestety, tylko z zewnątrz. Niezwykły na tych ziemiach gotyk francuski wzbudził w nas ciekawość wnętrza.
Nawet jeśli go nie zobaczyłyśmy, to warto było tam dotrzeć, choćby dla lwów z ogrodzenia.
Albo dla serii zdjęć, zrobionej dziewczynce na zamykającym się właśnie targu kwiatowym, rozłożonym przed kościołem. Chodziła po placu i zbierała płatki leżace na kamieniach.
Trzeba będzie tam wrócić
- to chyba można uznać za naczelne hasło tego pobytu?
A za podsumowujące zdjęcie obrać takie:
Bolonią, jestem po twojej relacji, zachwycona!!! Co do lęku wysokości to ja mam tak, że wlezę do góry zawsze i wszędzie. Problem pojawia się gdy trzeba zejść i sama siebie pytam "Jak ty tu kobieto wlazłaś!" Po co, najczęściej wiem. Dla widoków :)
OdpowiedzUsuńNo więc z wieżą było tak, że ani wejście ani zejście. Wszystko ok, więc razem z całą Bolonia serdecznie poelcam.
UsuńNo a teraz tylko żal, że to już koniec takiego świetnego wyjazdu. Czeka się i czeka, marzy, planuje, a potem czas leci jak opętany.
OdpowiedzUsuńDobrze, że to tak sugestywnie opisałaś, będzie do czego wracać wspomnieniami mając tyle materiału do pooglądania.
Bardzo, bardzo dziękuję, za wszystko, za to, że jesteś :)
Kinga
Sama wiesz, jak to ulatuje, ten blog to jeden z moich lepszych nawyków :)
UsuńFajna wycieczka! Już wiem, że jak będę miała tylko okazję to też zahaczę o Bolonię.
OdpowiedzUsuńKoniecznie!
UsuńWszystko co się wydarzyło tego dnia podsumowuje cały cudowny pobyt i spotkanie.Zawsze można wrócić ale czy będzie tak samo? Będzie lepiej, bo inaczej nie może być!
OdpowiedzUsuńTo chyba akurat mało istotne, czy będzie tak samo, nie obraziłabym się, gdyby i tak było :) Ale ogóle głowy nam parują od myślenia, dokąd i kiedy następnym razem :)
UsuńDlaczego ja się dotąd nie wybierałam do Boloni, ani do Ravenny?! No przecież koniecznie trzeba! :)
OdpowiedzUsuńTo się nazywa moc relacji, pani Małgorzato. A zwykle przecież o CUDZYCH podróżach czyta się z trudem, to takie nudne... ;)
Pozdrawiam, Aldona
Oj, ja już bym tam wracała, mimo, że to nie Toskania :)
Usuń