niedziela, 30 listopada 2008

ANDRZEJKI INACZEJ

Nawet bym nie pomyślała, że są andrzejki, ale Krzysztof pojechał do kolegi a ten zapytał, gdzie jestem. Gdy usłyszał, że robię świece z kobitkami, powiedział: "no tak, andrzejki". Tak to się sprytnie ułożyło! Szkoda, że wcześniej tego nie wiedziałam, to bym opowiedziała kobietom o laniu wosku, a tak to z naszych zwyczajów z wielką chęcią i smakiem poznały piernik. Za to wosk, a raczej parafina, lała się litrami, ale do pojemnika, by w nim maczać knoty. Zupełnie zgrabne świeczki im wyszły, a one wyszły z tego powodu wielce zadowolone. Spędziłam więc miłe popołudnie otoczona italską mową, takie to moje andrzejki.

Na zdjęciach, po kolei, przygotowania do warsztatów (zauważcie, że nawet słońce kłamliwie się pokazało) a potem moje zadowolone "uczennice".

Śpieszę napisać tego posta, bo kto wie, co za chwilę się stanie. Najpierw w nocy, a teraz już od 4 godzin szaleją burze, leje jak z cebra? Nie - jak z cysterny!!! Wczoraj jeszcze coś było widać spod nisko ścielących się chmur.

Dzisiaj mamy gustowne oświetlenie błyskawiczne.

sobota, 29 listopada 2008

ADWENT

Dzień miałam pracowity. Szykowałam pracownię na najazd 5 albo 6 Włoszek. Jak zwykle w sobotę sprzątałam dom i pomieszczenia katechetyczne, gdzieś pomiędzy tym obiad. A popołudniem upiekłam pierwszego w życiu piernika. Pierniczki, i owszem, popełniałam, ale takiego miękkiego, puszystego, jakoś dotąd nie obłaskawiłam. I gdy tak wylizywałam miskę po cieście (obowiązkowo!), smak od razu przywołał wspomnienie Mamy i czasy, gdy z surowym ciastem w formach szło się do jedynego w okolicy prywatnego piekarza, by u niego wypiec cudowne słodkości. Nie znałam więc jako dziecko zapachu pieczonego makowca czy piernika, tylko smak surowego ciasta z dzieży. Za to pamiętam mroźne dni i wyprawę z Tatą po nasze ciasta. A wspomnienie Mamy tak mnie roztkliwiło i rozczuliło, że tyle ciepła było w jej kuchni, i to nie tylko tego ciepła z pieca kaflowego. Uwielbiałam jako dziewczynka przesiadywać w kuchni.

No a dzisiaj powstał pyszny piernik. Dałam do niego bardzo ciemnego miodu kasztanowego (z kwiatów kasztanów jadalnych), o intensywnym smaku i zapachu. Muszę go chronić przed Krzysztofem, bo ma być prezentacją naszego polskiego wypieku podczas jutrzejszych warsztatów świecowych. Nawet zrobiłam zdjęcie:

Mam też obiecane fotografie wieńców adwentowych.
Ten jest w kościele, ze świecami mojego wyrobu:

Te wiszą na drzwiach kościoła:

A tu chociaż uwiłam z resztek na drzwi do domu i tak oto adwentowo teraz wyglądają:

I jeszcze pogoda: Ciągle pada!

piątek, 28 listopada 2008

WYJAŚNIENIE CO DO WIDOCZKU W NAGŁÓWKU

Śpieszę wyjaśnić, że tak teraz jawi mi się Toskania, jest chłodno, wilgotność niezywkle wysoka, więc odczuwalne temperatury jeszcze niższe. Dzisiaj na nizinie (włos. pianura) pada, to mało powiedziane. Godzinę od nas, 750 metrów wyżej, u ks. Ryszarda w Treppio sypie gęsty śnieg. Na słoneczniki trzeba poczekać. To nie moja wina. 

Ale żeby lżej było ją znosić zapraszam znowu do obejrzenia moich smoków i mnie w postaci elfów, zmieniłam taniec, by nudno nie było. Charlston elfów.

Tak mnie chyba wczorajsze plecenie wieńców nachtnęło, że to już niecały miesiąc do Bożego Narodzenia. Acha! zdjęć jeszcze nie zrobiłam.

Pozdrawiam i gratuluję spostrzegawczości, była Pani (Pan?) pierwsza, kótra zapytała o te skandynawskie klimaty.

czwartek, 27 listopada 2008

DŁUBANINY CIĄG DALSZY

Więc właściwie nie powinnam nic pisać, ale do dekoracjii strony ze świecami doszły dzisiaj jeszcze trzy wieńce adwentowe. Zdjęcie jutro o lepszym świetle. 

A dzisiaj napiszę jeszcze o naszych poszukiwanich tapicera. Poznaliśmy dwóch, porównaliśmy i jednak zdaliśmy się na pierwszą panią. Pan, który przyszedł wczoraj, zaśpiewał sobie cenę 2,5 razy wyższą oraz uważał, że na ten sam fotel trzeba o pół metra tkaniny więcej. Zrobił to bardzo przekonywująco, wymierzył wszystko. Ależ precyzyjnie machał tą miarką. Pierwsza pani tylko spojrzała na fotele i już wiedziała, ile na nie trzeba materiału. A "bajkopisarz" w dodatku zaczął coś przebąkiwać o nieergonomiczności owych mebli i konieczności dostosowania ich do potrzeb kręgosłupa. Nawet ja, mająca problemy z tą częścią ciałą, nie wpadłabym na pomysł, żeby zmieniać formę stylowego fotela na ergonomiczną. Trzeciego tapicera nie szukamy, czekamy litościwie na panią, żeby znalazła czas przed Świętami.

A pogoda zimnawa, bez śniegu, ze słońcem, ale idzie zmarznąć. Najlepiej wskoczyć do łóżeczka z herbatą i syropkiem grapefruitowym "Herbapolu", no i obowiązkowo z książką.

środa, 26 listopada 2008

DŁUBANINA ORAZ NIESPODZIEWANY GOŚĆ-NIEGOŚĆ

Mniej więcej pod takim hasłem upłynął dzień.
Dłubanina polegała na dalszym klejeniu dekoracji na Święta oraz zakładaniu nowego bloga-niebloga. Ponieważ przymierzam się do prezentacji swojego świecowego dorobku, celem pozyskania klientów w Italii, wymyśliłam sobie wykorzystanie szablonu blogowego do zrobienia wirtualnego portfolio. Trochę przy tym zabiegów jest. Dopasować szablon do potrzeb, wymysleć kolorki, przygotować zdjęcia, pogrupować je w miarę logicznie oraz przetłumaczyć na włoski. Nie obyło się oczywiście bez nieocenionej pomocy Jassa, któremu bardzo ale to bardzo dziękuję, i mam nadzieję, że kiedyś odbierze ode mnie osobiście świeczkę z mojego repertuaru. Oto wyniki dzisiejszego dziergania: świecowe portfolio
dopisane 13 lipca 2011:Strona jest już nieaktualna. Zapraszam na moją firmową PRO ARTE di Malgorzata Matyjaszczyk
A teraz wyjaśnienie co do tajemniczego gościa-niegościa. Przed południem do naszych drzwi zawitała pewna Polka w potrzebie. Przedstawiła się jako osoba poszukująca bezowocnie pracy i chcąca wrócić do Polski, a zabrakło jej 30 euro na bilet. Twierdziła, że tego dnia jeszcze nic nie jadła. Krzysztof postanowił więc jej pomóc, zaprosił na obiad i na nocleg. Pani powiedziała, że w takim razie uda się po swoje rzeczy. My w tym czasie przygotowaliśmy jej łoże. A potem czekaliśmy z obiadem, ale kobieta sie nie pojawiła. Nie mamy z nią żadnego kontaktu, więc nie wiemy, co się stało. Dziwne, bo tych 30 euro jeszcze nie dostała. Więc nic nie zyskała na swojej opowieści. Czy była prawdziwa? A może coś się jej przytrafiło? Ale co?

wtorek, 25 listopada 2008

TESSUTO DAMASCATO I SZTUKA

Dzisiejszy dzień spędziliśmy w dwóch miejscach związanych ze sztuką. To pierwsze, poranne, na pierwszy rzut oka trudno byłoby skojarzyć z działaniami artystycznymi. Pojechaliśmy do Prato, do olbrzymiej hurtowni materiałów. Wczoraj Krzysztof dostał na nią namiary od Franki. Zadzwonił, ale obsługa twierdziła, że nie sprzedadzą nam tak małej ilości, jaką chcieliśmy. Ale powiedzieli, żeby zadzwonić, gdy wróci szef. A szef bardzo konkretnie, bez włoskiego rozgadywania się, powiedział, że sprzeda i umówił się z Krzysiem na dzisiaj. Weszliśmy do olbrzymiej dwupoziomowej hali.

Krzysztof pyta o właściciela a tu staje przed nim malutki pan, w ocieplanej kurtce i kapelusiku na głowie, wyglądający na eleganta raczej spod budki z piwem, niż właściciela hurtowni. Pan okazał się bardzo uprzejmym i wbrew pozorom po telefonicznej rozmowie, bardzo kontaktowy. Sam nas obsłużył, przy okazji opowiadając do jakich filmów kupowano u niego tkaniny. Z tych bardziej znanych wymienię „Pasję”, „Gladiatora” oraz „Pinokia”. Stąd powiązania z muzą, tą dziesiątą.

Wybór materiałów wywołał u nas oszołomienie. Właściciel sam nie wiedział, ile ich ma na stanie, za to doskonale znał położenie konkretnych gatunków. Zaprowadził nas do „tessuti damascati”, bo to już wiedzieliśmy od paru dni poszukiwań, że takie coś najlepiej nada nam się do obicia mebli. Myśleliśmy, że to nazwa adamaszku, ale już w internecie znalazłam pod tą nazwą wielobarwne żakardy. Wizyta w hurtowni tylko nas w tym utwierdziła. Znaleźliśmy, zakupiliśmy 10 metrów po bardzo atrakcyjnej cenie (zmierzonych na specjalnej maszynie, działającej chyba podobnie jak miernik drogi hamowania używany przez policję). Podobne tkaniny u tapicera są tak co najmniej 4 razy droższe! W dodatku bez problemu sprzedano nam metr aksamitu na obicie klęcznika. Na koniec zostaliśmy poczęstowani kawą. Przemiły właściciel zapraszał nas, jeśli tylko będziemy czegoś potrzebowali. Teraz tylko znaleźć tapicera, co wykona nam prace do Bożego Narodzenia. 

Po drodze jeszcze szybkie zakupy, potem obiad, po obiedzie chwila nie wiem na czym spędzona i wybraliśmy się do Muzeum Diecezjalnego.

Wstyd się przyznać, że to pierwsza wizyta. We Florencji więcej już zwiedziłam, niż tu na miejscu. Muzeum mieści się w XVI wiecznym pałacu należącym kiedyś do rodu Rospigliosi. Najsłynniejszym mieszkańcem tego budynku był papież Klemens IX, będący wcześniej pistojskim biskupem. Sale muzealne można podzielić na dwie grupy, jedna prezentująca apartamenty mieszkalne, druga – eksponaty, głównie z kościołów diecezji Pistoia. W pierwszej części stanęłam osłupiała zobaczywszy łoże z baldachimem. Było mniej więcej wielkości małego lotniskowca. Chyba miałabym trudności z odnalezieniem samej siebie. Obrazy na ścianach niezbyt mnie zachwyciły, nie jestem wielką miłośniczką malarstwa barokowego. Za to piękne sufity, ściany wyłożone właśnie tessuto damascato oraz meble jak najbardziej przyciągały wzrok.

A i tak dłużej siedzieliśmy w części diecezjalnej z zafascynowaniem oglądając gotyckie sprzęty i naczynia liturgiczne, cudne tkaniny w ornatach i malarstwo nie przekraczające wieku XVI. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Mimo, że „ataczek” zimy się skończył, pogoda dnia powszedniego (9 stopni około17.00) nie zachęcała nikogo z miejscowych, ani tym bardziej turystów, do wizyty w tym skromnym muzeum. Sami po wędrówce zimnymi salami wyszliśmy mocno „zgęziali” i dobiliśmy się jeszcze połażeniem po mieście, a raczej po sklepach. A tak czasami dobrze jest zobaczyć, co za ladą piszczy.

GDY JĄ ROZBIERALI, TO...

Już nie płakali. Od dawna poszukiwałam skutecznego sposobu na niepłakanie podczas obierania i krojenia cebuli. Tatko mój polecał przytrzymanie oczu ponad płomieniami z kuchenki gazowej. Pomagało, ale chwilowo i niekiedy mało skutecznie. Ostatnio wymyśliłam sposób wielce spektakularny, ale dla obserwujących nie dla obierających. Otóż … założyłam okulary do pływania. To działa! Skuteczne w 100%

Tyle w tym wpisie, bo to dla mnie epokowe odkrycie :)

poniedziałek, 24 listopada 2008

PYSZNA NIEDZIELA i inne różności

Dni ciągle popychane przez czas umykają i potem mam problem z ich łapaniem w pamięci. Sobotę zaczęliśmy od wyprawy na rynek w poszukiwaniu materiału tapicerskiego na fotele. Niestety nie znaleźliśmy odpowiedniej ilości. A szkoda, bo niektóre wzory bardzo nam przypadły do gustu. Trzeba będzie się wybrać do Prato, wszak to zagłębie włókiennicze Italii. Wracaliśmy się bo zapomniałam, że mieliśmy do zakupienia kwiaty i jabłka do wystroju stołów. Potem szybki obiad, sprzątnięcie sal katechetycznych, ułożenie kwiatów kościele. Do pracowni nawet nie zajrzałam, by coś „własnego” skubnąć. A wczesnym wieczorem szybkie dekorowanie stołów na niedzielny obiad dobroczynny.

Zapachy bardzo mnie dekoncentrowały, nie szło pracować przy tych wszystkich przygotowywanych pysznościach. Można było się tylko domyśleć, że w niedzielę będzie jeszcze „gorzej”. W ogrodzie rozstawiano olbrzymiego grilla i pieczono na nim żeberka oraz udka kurczaków.

Sam obiad, ku radości Krzysztofa, to wspólna inicjatywa różnych grup związanych z parafią. Jest z czego się cieszyć, gdyż bywało tu onegdaj, że każdy chciał robić swoje, zbierać cały honor dla siebie i ani myślał o współpracy. A ta okazało się jest jak najbardziej możliwa. Zapewne pomógł też w tym dobroczynny cel zorganizowania obiadu: pomoc dwóm rodzinom, z tego co się orientuję pochodzenia zagranicznego. Impreza udała się wyśmienicie. Potrawy przygotowane przez organizatorki miały wieli walor domowej kuchni. Na przystawki, oprócz szynki i salami, pojawiły się crostini. Mnie tym razem zaciekawiły nie te najbardziej charakterystyczne dla Toskanii (wątróbkowe), lecz jajeczne, z dodatkiem cebuli, kaparów, pietruszki i oliwy oraz soli i pieprzu. Pyszności! Zupą, znaczy się w naszym rozumieniu pierwszym daniem, była lasagna palce lizać, a na drugie owe żeberka i kurczaki z rusztu. Do tego podsmażane ziemniaki, no i dobre wino. Na deser cytrynowe ciasteczka, oraz jakaś bliska tortu struktura, której z ledwością się oparłam. Tzn. maluśki kawałeczek spróbowałam, ale chciałam jeszcze żyć dalej, więc musiałam unikać przejedzenia. A mogłabym tego „wsunąć” chyba sama całą tacę. Na dobre trawienie do wyboru było vinsanto lub limoncello. Wybrałam ciut mniej procentowe słodkie wino. Ja zakończyłam, ale większość tam obecnych koniecznie musiała wypić espresso. Mimo mojego niewątpliwego dukania jakoś sobie dawałam radę, dzięki czemu mogłam wejść w nastrój „gadanego” włoskiego posiłku.

Krzysztof-potencjalny tłumacz był przy innym stole. Uczestnicy obiadu okazali się bardzo hojni płacąc ponad wymaganą cenę 14€, więc po odliczeniu kosztów zebrano 800 €. Świetny wynik!

Popołudnie spędziliśmy leniwie przed telewizorem a dzisiaj wczesnym rankiem obudziła mnie burza. W świetle pochmurnego świtu myślałam że mam omamy wzrokowe, na drzewach i trawie pojawiła się biel. Tak, tak śnieg! Pierwszy podczas mojego tu pobytu. Tzn. bywał w górach, ale do doliny zszedł pierwszy raz. Wyobrażam sobie jak musi być teraz biało w Treppio. Dzwonił Ryszard i mówił, że nawet prąd wykurzyło. U nas śnieg długo się nie utrzymał, bo już podczas burzy zaczął padać deszcz i trzymał fason przez cały dzień. Nic, tylko siedzieć w domu, co uczyniłam, wychylając zeń nos tylko podczas wyprowadzania smoków do ogrodu. Resztę czasu spędziłam przede wszystkim w (niestety wyziębionej) pracowni, lecz nie mam czego pokazać, bo wszystko w trakcie powstawania.

I tak oto udało mi się choć trochę zachować w pamięci, to co czas chce odebrać.

piątek, 21 listopada 2008

OWOCNIE

Owocnie spędzony czas i owocnie się zrobiło na stole. Zawitały na nim egzotyczne ciągle dla mnie oliwki, od "naszego" producenta oliwy.

Nie mogę uwierzyć, że z tak ciemnogranatowych (ups! na zdjęciu kolor mniej czytelny) „kapsułek” powstaje przecudnie zielona oliwa.

Dla porównania na zdjęciu w drugim pojemniczku jest ocet balsamiczny, który jak by wydawał się być bardziej pochodnym barwy oliwek.

Samych oliwek nadal nie jadam, ale oliwę jak najbardziej używam. Dzisiaj zlałam resztki ze zbiornika, w którym ją przechowujemy, by zrobić miejsce na tegoroczną oliwę. Drugim jeszcze bardziej niezwykłym owocem jest chróścina jagodna.

Co za nazwa! Chodzi o owoce poziomkowca. Nazwa, jak widać na zdjęciu, jest ukłonem w kierunku poziomki, tylko takiej gigantycznej, rosnącej na drzewie. Dzisiaj rano Krzysztof przywiózł roślinny dar od parafian. Jednym z nich było drzewo poziomkowe. Nie ma owoców, ale na zachętę dostaliśmy ich miseczkę. Można je jeść na surowo.

W ogrodzie też mieliśmy dziś zbiory kaki. Nasze nie są tak dorodne, jak otrzymane niedawno od znajomego. Drzewo nie było wiele lat przycinane no i mamy psianki-kaki.


Poza tym dzisiaj ciągle jakieś robótki, jak nie domowe, to parafialne. Trzeba było zrobić projekt gwiazdy betlejemskiej, żeby kowal mógł wykonać ją w oryginalnym rozmiarze (ok. 3m) jako stelaż pod lampki na budynek kościoła. A to zakupy kilkudziesięciu metrów kolorowej włókniny, żeby zamaskować sprzęt w Circolo, co by nie straszył na obiedzie dobroczynnym w niedzielę. Zakupu dokonaliśmy w sklepie z wszystkim na imprezy, wystrojem na urodziny, chrzty, wszelkiego rodzaju święta. Potem jeszcze została nam betka, czyli zmontować z tego jakąś sensowną kurtynę. Coś tam wydziergaliśmy. Nieużywane na razie sprzęty kuchenne nie straszą. Czekają na generalny remont, wtedy nie trzeba będzie robić j pokręconych kurtynek. Przeleciałam dzisiaj wszystkie podłogi, łącznie ze schodami do domu i na strych. I basta! Koniec, tego na dzisiaj. Zdałoby się film jakowyś obejrzeć.

Aaa! Zapomniałabym podziękować wszystkim, tu na blogu i w innych postaciach komunikacji inernetowej dodających mi otuchy w trudnych dniach po ścięciu włosów. Jeszcze szukam tamtych ręką, ale już dostrzegam plusy posiadania takiej czupryny na głowie. To akurat coś dla leniwców, co to im się nie chce poświęcać czasu na misterne układanie włosów. Chyba zostanę wyznawczynią krótkich fryzurek.

czwartek, 20 listopada 2008

ARRIVEDERCI RICCIOLI

Taaaa. Czas się było pożegnać z mocno zniszczonymi włosami, a zdjęcie, które to umieszczam, kosztowało mnie babę wiele pokory, bo nie najlepiej na nim widać fryzurkę, czytaj: „nie podobam się sobie na tym zdjęciu”; a poza tym sama nie wiem… 


Ale jak to mawiała moja koleżanka ze studiów: włosy nie ząb, odrosną.
Lubię wizyty u tutejszej fryzjerki. Pod pretekstem słabej znajomości języka zdaję się na pilną obserwację. Podejrzewam, że wiele klientek z Polski coś by trafiło, gdyby fryzjerka im więcej machała rękami w celu uzupełnienia wypowiedzi a nie wykonania fryzury. Mnie to bawiło, i spokojnie sobie czekałam na swoją kolejkę. Przy okazji można posłuchać ploteczek, zasad gry w karty, w którą fryzjerka jeździ gdzieś tam grać, albo że jakąś kobietę niewinnie 30 lat w więzieniu przetrzymywano. Wachlarz tematyczny nieskończenie szeroki, jak na babski front przystało.
W domu ciąg dalszy zdobywania doświadczeń świecowych. Zaczęłam też wykonywać dekorację przed dom, na Boże Narodzenie. Ale o tym, gdy zawiśnie. 
Pani Sylwii dziękuję za nowe pozycje książkowe, których nie wypatrzyłam. Chodzi o trzy pierwsze. Z chęcią zakupię, tylko kiedy one do mnie dotrą? Ech, muszę się zakręcić, żeby je na Święta móc czytać. 

wtorek, 18 listopada 2008

PŁOMIENNIE

Świeczki opanowały czas. Usiłuję opracować najlepszą metodę na nauczenie pięciu miłych Włoszek wykonywania świec maczanych. Na razie powoli rozpoznaję tworzywo. Znalazłam nowy sposób barwienia parafiny przy pomocy farb olejnych artystycznych. Trochę gorzej pali się świeca, ale takie zacieki też mają swój urok, nieprawdaż?

Dalsze poszukiwania pokazały, że zależało to od grubości knota. Ciekawe, co jeszcze odkryję w tych dniach i które otwarte drzwi wyważę.

Nie obyło się bez niespodzianek, gdy np. jedna ze świeczek zsunęła mi się zupełnie z knota. Ot! Knoty czynię. Krzysztof zrobił mi już stelaż na wieszanie większej ilości świec. Oto wczorajszo-dzisiejsze produkcje wraz z etapami powstawania


Trochę to czasu zabiera, więc niewiele więcej zrobiłam.
No, odpisałam na parę zaległych maili, jakieś pranko wrzuciłam i powiesiłam.
Drobiazgi, zupełna codzienność.

poniedziałek, 17 listopada 2008

A JEDNAK WYCIECZKA

Najpierw spóźnione życzenia urodzinowe dla … Druso.

Wczoraj skończył cztery lata, ale jakoś nie widać, żeby strasznie spoważniał. Oczyska ciągle wybałusza i dziwi się, że zamiast tortu to ja mu świeczki tylko pod nos podsunęłam.

Nie umiałabym mu wytłumaczyć, że tort to tylko na urodziny a potem znowu sucha karma. A świeczki są pierwszymi próbami przed spotkaniem świecarskim. Na razie dzięki tej pracy doszłam do wniosku, że na warsztaty musze trochę inaczej zorganizować pracownię, a próba ognia upewniła mnie w odpowiednio zastosowanym sznurku na knot.

Niedzielna wycieczka odbyła się!

Co oznacza ładną pogodę i śliczne słońce dające przyjemne ciepło.

W końcu choć trochę zaspokoiłam ciekawość i zobaczyliśmy, co też się kryje na północ od Florencji. Celem była Scarperia oraz ewentualnie Borgo San Lorenzo. Scarperia jest miastem wybudowanym w XIV wieku na potrzeby wojskowe. Początkowo funkcjonująca pod nazwą Zamek Świętego Barnaby zmieniła nazwę, by zobrazować położenie u podnóża u gór, od słowa „scarpa” czyli stok, nasyp, but. Z pierwszych zabudowań niewiele zostało, gdyż 200 lat po założeniu trzęsienie ziemi zmieniło wygląd miasta. Zachował się jednak układ ulic wytyczonych względem siebie pod kątem prostym oraz imponujący Zamek Wikariatu. Przy czym nie należy kojarzyć tej nazwy z funkcjami kościelnymi. Wikariusz oznacza zastępcę, w naszym języku zachowało się jedynie znaczenie duchowne. W tym przypadku w olbrzymim zamczysku rezydował Capitano zarządzający wojskiem na przyczółku. Ciekawe, że wchodząc przez jedną z bram w zachowanych murach widać w świetle ulicy coś, co bardziej przypomina ratusz z wieloma herbami na elewacji frontowej.

Dopiero obejście zewnątrz i wewnątrz pokazuje ogrom tej architektury.

Widać po bryle, i układzie pomieszczeń, że nie chodziło o wielce przyjemne tam rezydowanie. Większość przestrzeni wśród murów wypełnia dziedziniec.

W wejściu witają nas dziwnie zakomponowane freski, a między nimi patron Krzysztofa:

Już sobie wyobrażam formujące się tam wojska. Oczywiście pomieszczenia administracyjne też były niezbędne, można je zwiedzić i zobaczyć część zachowanych zdobień (jak np. fragmenty fresków Ghirlandaio czy mechanizm zegara wieżowego autorstwa Bruneleschiego) oraz wyposażenie, niestety „tylko” z XVIII wieku.

Wiele pomieszczeń przeznaczono na stałą wystawę poświęconą głównie nożom.

Skąd taka tematyka? Otóż Scarperia słynie z produkcji noży. Zewsząd przywołują wystawy z wszelkiego rodzaju niebezpiecznym sprzętem.

Oszałamiające jest bogactwo wzorów często wykonywanych z najszlachetniejszej stali, chociażby damasceńskiej. Choć prawdopodobnie to tylko chwyt reklamowy bo nie zachowała się oryginalna receptura wytworu tego stopu (tzw. zbliżony do naturalnego).

Mały uroczy plac przed zamkiem naprzeciw zamyka mało ciekawy kościół Św. Jakuba i Filipa (ależ się rozbestwiłam - mało ciekawy!).

Wewnątrz spodobało mi się jedynie płaskorzeźbione tondo w bogatej ramie oraz marmurowe tabernakulum.

 

Uśmiech za to wywołały trzy taboreciki, „każdy z innej parafii”.

Zaraz obok usytuowała się dużo ciekawsza plebania z przestronnym zalanym słońcem dziedzińcem okolonym krużgankami.

Dużo ciekawsze jest Oratorium nazwane „Madonny z Placu” umiejscowione w prostopadłej do kościoła pierzei. Wewnątrz wciśnięto późnogotyckie cyborium, będące oprawą dla Madonny Jacopo del Casentino, którą, według legendy, znaleziono w studni na placu.

Na suficie piękne freski, niestety tak mocno zniszczone, że ich urody raczej się domyślałam niż ją zobaczyłam.

Pogoda i czas zachęcał do kontynuowania wycieczki. Gdzieś po drodze malarski widok na wzgórza.

A potem Borgo San Lorenzo z jednym, ale za to niezwykle ujmującym zabytkiem – romańskim Kościołem Św. Wawrzyńca. Ech, skłamałabym co do ilości zabytków, po prostu pojechaliśmy tak sobie, bez przygotowania i moją uwagę przykuł jedynie ten kościół oraz sympatyczne stare miasto.

Wróćmy jednak do Pieve San Lorenzo:

Zastanowiły mnie kamienne współczesne konfesjonały. Ciekawe, czy używane?

Potem wydawało się nic prostszego, tylko wrócić na autostradę i pojechać do domu. Razem miało to nam zabrać około 50 minut. Ale trzeba wiedzieć, że oznaczenia drogowe w Italii zmuszają do myślenia i dogłębnego przewidywania trasy. Czego oczywiście nie uczyniliśmy. Otóż przy wyjeździe z Borgo San Lorenzo postawiono dwa drogowskazy, z trasą na Rzym, a drugą na Bolonię. Wydawać by się mogło, że na południe nam jechać należy. Uff! Miałam jakąś szczątkową mapę i intuicyjnie zaniepokojona spojrzałam po przejechaniu niezbyt odległej (na szczęście) jeszcze od Borgo San Lorenzo miejscowości. Okazało się, że drogowcy uznali za korzystniejszą drogę na Rzym z ominięciem Florencji, ale... ze wschodniej strony. Mimo, że wjazd na autostradę był dużo bliżej jadąc na zachód, w Barberino di Mugello. Spokojnie już w zapadającym zmroku dojechaliśmy do bramek.

Tuż przy wjeździe rozłożyło się olbrzymie centrum handlowe zwane outletem i mieszczące ponad 90 sklepów sprzedających produkty najbardziej znanych marek w świecie mody. Powaliła mnie ilość samochodów, jaką tam zobaczyłam. Nie wyobrażam sobie spędzić tak niedzieli, tfuj! Na szczęście świat nie do końca zwariował i nie my jedni byliśmy fanami niedzielnych wypraw. Chociażby w Scarperii na popołudniowe otwarcie zamku czekała wraz z nami spora grupka ludzi nierobiących zakupów.

No! Zapisałam, obiad mam z wczoraj, mogę więc dalej zabrać się za świeczki. Słońce znowu miło świeci, po obiedzie (naszym, nie psów) smoki w końcu doczekają się spaceru. A potem pewnie znowu pracownia. To lubię!