sobota, 26 stycznia 2019

VIVA GLI SPOSI !

To był znowu wyjątkowy sezon ślubny. Potwierdza się, że każdy rok z Parami Młodymi jest niepowtarzalny, bo tacy są ludzie. Ciągle się uczę wyczucia klienta, prowadzenia czasami za rękę,  poczucia indywidualizmu nieznanych sobie osób, podpowiadania, odmawiania, rzucania się na eksperymenty dekoracyjne, sięgania po gwiazdki z nieba, zwłaszcza dla Młodych Panien.
Miniony czas na pewno był dla mnie pod znakiem par "porządkujących swoje życie".
Kocham takie sytuacje, gdy ludzie wyrywają się z już mocno utartych szlaków, wprowadzają nowe wartości, odkrywają, co jest dla nich najważniejsze. Co nie znaczy, że nie są olbrzymią radością młodzi, niemal zaczynający swoją dorosłość, emanujący energią. Wszyscy wspaniali, wszyscy tak różni.
Tym razem pokażę zdjęcia nie tylko z uroczystości organizowanych przez Joannę z VisiToscana.
A to ślub był japońsko-włoski, dobrych znajomych, którym byłam nie tylko kościelną florystką, ale i fotografem.




A to odezwała się moja dawna czytelniczka z bardzo kameralnym ślubem polsko-włoskim, zostawiając mi wolną rękę w wyborze kwiatów.




Wtedy także pełniłam rolę podwójnego "f".
A to Panna Młoda znalazła mnie przez Instagram, podsyłając konkretne zdjęcie, które zainspirowało mnie do przerobienia  świeczników, przeznaczonych już na korniki i śmietnik.




Pomimo, że w końcu nie doszło do skutku udekorowanie drzewkami oliwnymi wnętrza świątyni, wiem już, na przyszłość, skąd takowe zorganizować. Wiem, że bardziej opłaca się kupować pewne elementy, niż je wypożyczać. Oj, nauczyłam się tego roku wielu nowych rzeczy!
Czasami nie znałam osobiście bohaterów, tylko przez Joannę  przekazywałam bukiet.
Na razie nie wiem, czyja fotografia. Gdy się dowiem, wkleję informację. 

Zdarzyło się też, że dekoracje zrobiłam w dniu wylotu do Polski, a Joanna dokończyła dzieła już na miejscu.
FOTO: Grzegorz Kowalewski  „Światłołap”
FOTO: Grzegorz Kowalewski  „Światłołap”
FOTO: Grzegorz Kowalewski  „Światłołap”

Jedna z Panien Młodych bardzo chciała mieć klosze w kościele, ale świece nie wchodziły w grę, ze względu na bardzo małych gości - "miłośników" żywego ognia. Nie ma sprawy. Pan opiekujący się kościołem też był zachwycony - po raz pierwszy nie musiał się obawiać, że ktoś zachlapie woskiem podłogę.


Nowością były dla mnie stroiki we włosy.

FOTO: Grzegorz Kowalewski  „Światłołap”
Już wiem, że wielkim wyzwaniem jest praca z Panną Młodą, która częściowo przywozi swoje dekoracje, a  ja potem gimnastykuję się, jak to połączyć, jak delikatnie przekazać, że może już za dużo? Te doświadczenia jeszcze bardziej przekonały mnie, że albo całość, albo nic. Wiem też, że poleganie na gościach, czy wręcz Pannie Młodej to problem. Te osoby w tak ważnym dniu nie powinny zajmować się niczym innym poza swoimi emocjami, pięknym wyglądem, koncentracją na ślubnym "TAK".
Zdarzyło się też, że odmawiałam współpracy, albo rezygnowano ze mnie.
Niezwykle pachnącym był ślub "lawendowy" - czysta przyjemność woni i delikatności jasnych fioletów. Zaskoczyło mnie, jak dobrze wyglądały przywiezione z Polski papierowe kule na tle błękitnego nieba.




Nieskromnie przyznam się, że latarnie nad basenem uwiodły mnie odbiciami w wodzie.



Już wiem, że przezroczyste balony nie lubią słońca i robią się matowe, więc nigdy więcej pomysłów z umieszczaniem czegoś w ich środku :)
Ucieszyłam się niezmiernie, gdy J. dała się namówić na kwiatowo owocowe dekoracje, łącznie z przekrojoną cytryną w bukiecie.

Musiałam tylko zapewnić, że sok z cytryny nie poplami sukienki. Ja, wielka miłośniczka cytryn, mogłam na 100% być pewna, że nic takiego się nie wydarzy.

Tego dnia giełda kwiatowa zastrajkowała z oczekiwanymi niebieskimi hortensjami, ale nie zepsuło to humoru Zamawiającej, z zachwytem zaakceptowała alternatywę - hortensjowo - mikołajkowo - winogronowo - cytrynowo - eustomowo - goździkowo - sukulentową.





Najbardziej "zakręconą" Panną Młodą była K., która zaczęła od słoneczników, by z wielkim entuzjazmem wspólnie rozbudowywać całe założenie.



Takich zwrotnych reakcji jeszcze nigdy nie dostałam, więc musiałam uważać na skrzydła, jakie mi urosły od pochwał.
W kościele było skromnie, bo romańskie mury raczej nie lubią "barokowości".


Zdradzę Wam, że czasami budzi się we mnie chęć spróbowania mocno ornamentalnej dekoracji.
Zostałam poproszona o spersonalizowanie dekoracji, dlatego przed portalem stanęły drzewka z imionami narzeczonych, a na ławkach i ambonie pojawiły się frazy z "Hymnu o miłości" św. Pawła.






Goście weselni dostali do pokoi małe potykacze - plan dnia, na którym też umieściłam motyw przewodni - słoneczniki.

Restauracja z tarasem były "całe moje". Pierwszy raz pracowałam w tym miejscu, więc czułam lekką obawę prosząc właścicieli, by zabrali swoje latarenki i świeczniki, takie bardziej marokańskie, niż klasyczne.
W to miejsce na stołach pojawiły się mleczne klosze, słoneczniki (prosto ułożone w wyszukanych na starociach miedzianych pojemnikach) i plecione długimi wieczorami druciane klatki, wypełnione, a jakże!, cytrynami. Każdy gość wiedział ze słonecznikowego menu, co będzie jadł.  Żeby rozjaśnić pomieszczenie, na krzesłach przewiesiłam białe płócienne szarfy. Słonecznik aż się prosił o zapisane kredą wizytówki stołów i tableau z układem gości.








Właścicielka, zobaczywszy wystrój, stwierdziła, że bardzo toskański. O to chodziło! A jeśli mówi to zachwycona rodowita Toskanka, to w to mi graj.
Zamiast klasycznych cukierków, podpowiedziałam Młodym, by dali swoim gościom nasiona słoneczników.

Rzutem na taśmę zorganizowałam gadżety do wielce popularnej w kraju foto budki.
Dumą absolutną napawa mnie skonstruowanie wysokich na metr świecących inicjałów Młodej Pary.


Jak już wspomniałam, pracowałam w miejscach dotąd sobie nieznanych, co pokazało, jak bardzo świetna jest obsługa najczęściej wybieranego przez Pary Młode (te od Joanny) agriturismo.
W jednym miejscu, mimo totalnej nastawy słonecznej, nie zaproponowano mi ani kropli wody (dobrze, że byłam przygotowana na tę ewentualność), gdy u stałych gospodarzy problemem nie jest schłodzone prosecco.


Choć niektórzy sprzedawcy na giełdzie kwiatowej pozdrawiają mnie jak dobrą znajomą, ciągle czuję się tam dziwnie. Nie umiem ich wyczuć, na ile wykorzystują moją nieumiejętność targowania się.
Absolutnie poważnym minusem pracy przy ślubach jest oderwanie od pracowni, wyobraźcie więc sobie zwielokrotnienie tego problemu, gdy na sztalugach miałam portrety mieszkańców Tobbiany. Dałam radę!
Asiu, za tę niewątpliwą przygodę, za okazane mi zaufanie jako podwykonawcy, za świetną współpracę, dziękuję z całego serca.
Przygotowania do sezonu 2019 już od dawna rozpoczęte. Z ciekawością wyglądam przyszłości.