niedziela, 31 października 2010

CO ROBIĆ W DESZCZOWĄ NIEDZIELĘ?

Pomysłów oczywiście mi nie brakuje, ale jeżozwierz zostawił ślady w moim gardle, usiłuję je wykrztusić i nie chciałam ryzykować spotkania z innymi zwierzątkami chorobotwórczymi. Na chwilę jednak wychyliłam nos z domu. Właściwie to zrobiłam dwa razy. Raz poszłam na Mszę św. a zaraz po niej wybrałam się wraz z Krzysztofem do Punktu Informacji Turystycznej w Pistoi.
Dziwny zdaje się być cel wyjścia? Wszak materiałów mi nie brakuje. Kinga przypomniała mi, jak bardzo zalegam z opisaniem Pistoi. Przyznacie jednak, że dobrze jest poznać osobiście pracownika takiej instytucji? Tym bardziej, gdy to on pisze z zaproszeniem.
Około tygodnia temu dostałam poprzez facebooka list od niego. Znalazł mnie zainspirowany wizytami polskich turystów. Ktoś mu pokazał moją książkę, myślał, że napisałam o tym miejscu, ale tu nie mieszkam, lecz zapraszał, jeśli pojawię się znowu w okolicy. Ucieszył się po otrzymaniu mojej odpowiedzi i  tak oto spotkałam się z Paolo dziś osobiście. Bardzo miły człowiek, fascynat swojego miasta oraz jego okolic.
Był sam w biurze, myślałam, że nie potrzeba im więcej pracowników, bo kto by w deszczową niedzielę zawitał turystycznie do Pistoi? Jakież było moje zaskoczenie, ciągle przerywano nam rozmowę, turyści pytali się, co mogą tu zwiedzić, gdzie zjeść, prosili o plan miasta, plan imprez w najbliższym czasie. Do południa w biurze pojawiło się kilkaset osób.
Już się dowiedziałam od niego ciekawostki o samym pomieszczeniu biura. Ale o tym kiedy indziej, tym razem nie zabrałam aparatu, poza tym cały budynek byłego pałacu biskupiego jest wart osobnego wpisu, a jeszcze nie widziałam całości.
Dostaliśmy od Paolo nowiuśkie propozycje ścieżek turystycznych po Pistoi i okolicach. Jeszcze nie zdążylismy  ich schować, gdy już się znaleźli chętni na nasze prezenty. Uśmialiśmy się, gdy Paolo powiedział, że to dla dziennikarzy, a my takimi jesteśmy, na potwierdzenie czego pokazał dwie moje książki. A te zabrałam, by je podarować.
Paolo jest zadowolony promocją miasta, jaką zupełnie niezamierzenie zrobiłam swoim pisaniem, a ja się cieszę z poznania takiego człowieka zainteresowanego Pistoią. A niełatwo promować miasto wciśnięte pomiędzy Florencję a Lukkę, w którym kościołów nie pozostawia się otwartych dla turystów, a które ma tyle do zaoferowania. Ile? Obiecuję w końcu wziąć się za udowodnienie Wam zalet Pistoi.

A że za oknem dalej pada, to polecam wszystkim czarną herbatę z dodatkami przypraw. Zbliża się czas zaczynienia ciasta na pierniki i przypomniałam sobie, jak moi goście imieninowi byli zaskoczeni i zachwyceni smakiem herbaty z przyprawami. Proponuję odrobinę cynamonu, goździków, imbiru i (maluśko) świeżo zmielonego pieprzu. Ja słodzę, no niestety jakoś ciągle ulegam białej słabości.

czwartek, 28 października 2010

DIAGNOZA: CHORÓBSKO

Jakiś jeżozwierz zasiedlił się w moim gardle osłabiając przy tym możność i chęć pracy. Zabrałam się więc w końcu za porządki blogowe. Nareszcie dokupiłam miejsce na koncie i zgromadziłam już obydwie jego części tutaj, postaram się jeszcze przenieść tu zapiski ze strony domowej. To jednak potrwa dłużej, bo nie mogę się posłużyć mechanizmem importowania bloga.
Z jednej strony fajnie tak trochę spowolnić rytm, z drugiej świeczki czekają na powstanie. Ale na razie wszystko pod kontrolą, niech się osoby zamawiające nie obawiają. Znaczna część zresztą już wykonana.

PS.
Skończyłam klejenie. Całość od początku w jednym miejscu. Jeszcze poopisuję kategorie, zrobię pewne porządki, ale tak czy siak, wszystko jest już razem.

wtorek, 26 października 2010

BAT NA ROZWYDRZONE DZIECI z serii "Florencka włóczęga"

Skoro już trafiłam z włóczęgą na Piazza Santissima Annunziata i wspomniałam w poprzednim wpisie o bawiących się na placu dzieciach, to powiążę te dwa fakty ze sobą.
Stańmy pośrodku placu, tyłem do kościoła. Przed nami widać tył pomnika Ferdynanda I Medyceusza autorstwa Giambolgny. Na postumencie z tej strony widzimy tablicę z napisem "majestate tantum" oraz reliefem pszczół centrycznie zgrupowanych wokół królowej matki. Miało to symbolizować Wielkiego Księcia Toskanii, wokół którego zgromadzony jest lud, pracowity, pokojowo nastawiony.
Jak widać na zdjęciu niełatwo jest policzyć te pszczoły, co wykorzystywali rodzice kapryśnych i uparcie czegoś żądających dzieci. Przyprowadzali dzieci na tył pomnika obiecując im, że zapłacą za każdą ich zachciankę, jeśli podadzą prawidłową liczbę pszczół widocznych na postumencie.
Według kronik jest ich 91, ja nie liczyłam :)

niedziela, 24 października 2010

PENELOPE FIORENITINA z serii "Florencka włóczęga"

W dawnych czasach pewna piękna młoda kobieta zaślubiona została młodzieńcowi z rodu Grifoni. Po ślubie przeprowadziła się do domu swojego ukochanego, który mieści się w jednym z narożników Piazza Santissima Annunziata. Szczęście małżonków nie trwało długo, niespełna rok, gdy nadeszło wezwanie do udziału w wojnie.
Dziewczyna stojąc w oknie cała we łzach żegnała swego męża , który w pełnym rynsztunku oddalał się od palazzo. Od tego smutnego dnia młoda żona większość czasu spędzała w oknie, siedząc na kamiennej ławce tam ustawionej. Monotonne dni płynęły nieubłaganie, przynoszone przez kupców i pielgrzymów wieści z pola walki były niejasne. Kobieta nie popadała w rozpacz i cierpliwie czekała.
Mijały miesiące, mijały lata i stało się oczywiste dla żony, że jej mąż nie wróci.
Żona, już niemłoda, ciągle jednak przesiadywała w oknie. Staruszką będąc obserwowała świat z tej jednej perspektywy, widziała dzieci bawiące się na placu, kupców zachwalających swój towar, wieśniaków przywożących plony swojej pracy. Pod powiekami jednak miała obraz bogato uzbrojonego rycerza, który pod sztandarem z gryfonem odjeżdża na wojnę.
Tak jak większość swego życia spędziła w oknie tak i tam umarła. Gdy zabierano jej ciało, ktoś zamknął okno i wtedy zaczęły dziać się rzeczy nadzwyczajne, książki fruwały, meble tańczyły, światła gasły, obrazy spadały; silny, zimny wiatr wył w pokoju.
Krewni wielce się przestraszyli, ale gdy tylko otworzyli okno na nowo, wszystko ustało.
Od tego czasu okno na pierwszym piętrze Palazzo Budini-Gattai zwanego Grifoni, w samym prawym rogu, obok marmurowej stemmy, pozostaje zawsze otwarte, znak wielkiej miłości kobiety, która nie doczekała, jak mityczna Penelopa, powrotu swojego męża.

środa, 20 października 2010

SEKRETNE ŻYCIE CUDÓW

Trzeba było się pożegnać z Tatą. Skoro jednak samolot odlatywał popołudniem, to nie ma co czekać w domu, lepiej wcześniej pojechać do Pizy i spełnić jego marzenie o wspięciu się na Krzywą Wieżę.
W połowie października oczekiwanie na godzinę wejścia nie jest znacząco długie i udało nam się w ciągu dwóch godzin przeznaczonych na Plac Cudów zakupić bilet na sensowną godzinę i zdążyć zobaczyć od wnętrza najsłynniejsze na świecie przekrzywienie.
Do wyznaczonej godziny mieliśmy około 45 minut, oddaliliśmy się więc poza plac, by zobaczyć inny plac. 
Tak sobie gapiąc po drodze:
Zajrzeliśmy na dziedziniec Pałacu Arcybiskupiego. Ależ wymuskany! Niewiele barw, ale bardzo zgrabnie wraz z rytmami tworzą ujmującą kompozycję. Ciekawy pomysł popiersi kolejnych arcybiskupów. Świetnie "siedzą" na ścianach. 
Potem wyruszyliśmy na poszukiwanie placu, który gdzieś mi się kołatał w pamięci, że przechodziłam, że zdjęcia widziałam, że ...trafiliśmy. 
Nie tak daleko od Pola Cudów. 
Okazuje się, że chodziło mi o Piazza dei Cavalieri. Przedziwny,  bardzo nieregularny plac. Ponoć rozplanowaniem budynków przy nim zajął się sam Giorgio Vasari. I on też jest autorem projektu Palazzo della Carovana. To sgraffito zawsze miałam gdzieś pod powiekami, trudno zapomnieć taką grę dwóch barw tynku układającą się w skomplikowane wzory. 
Wyobrażacie sobie studiować w takim budynku? Jest on siedzibą założonej przez Napoleona Scuola Normale Superiore.  
Niespotykana bryła Palazzo dell'Orologio jest wynikiem połączenia ze sobą dwóch wież mieszkalnych. Dobudowany łącznik stanowi efektowne wejście na plac. 
Zaraz obok Palazzo stoi kościół Santo Stefano dei Cavalieri, także według projektu Vasariego. Jeszcze nie mogę nie wspomnieć o pomniku Cosimo I - dumnego Medyceusza, u którego stóp umieszczono fontannę zwaną Fontanną Z Garbusem.
Czas wejścia na Krzywą Wieżę powoli przyzywał nas z powrotem. Trudno jednak się oprzeć zajrzeniu do otwartego kościoła San Sisto. 
Pobieżnie przyjrzałam się wnętrzu XII wiecznej świątyni. 
Od razu w oczy wchodzą majestatyczne starożytne kolumny. O ich "recyclingu" świadczy zwłaszcza jedna - sztukowana. Zastanawiam się, gdzie jeszcze widziałam takie marmurowe obramowania dla niszowych konfesjonałów? Trochę droczyłam się z czasem, ale jeszcze chwilkę, jeszcze obejrzę prawą nawę do końca. Ooo! Chrystus Arcykapłan na krzyżu, olbrzymi, rozciągnięty pomiędzy światłem a światłem, wypełniający swoją sylwetką cały kształt krzyża. Nie znalazłam o nim zbyt wielu informacji, poza tą, że to rzeźba z XIV wieku.
Idziemy, idziemy, już na nas czeka Krzywa Wieża. 
Gdy tak sobie powoli na nią wchodziliśmy, gdy tak sobie z niej spoglądaliśmy zaczęłam widzieć inaczej rozpościerające się u jej stóp widoki. 
Opracowując zdjęcia przyszło mi potem jeszcze na myśl, że pozbawione kontekstu detale a nawet większe fragmenty architektury zaczynają żyć zupełnie samoistnie, czasami na granicy czytelności.
Zobaczcie np. cały zespól budynków katedra + baptysterium + cmentarz, a potem zbliżenie: 
Myśli zaczynają się błąkać wokół kubizmu.
W związku z tym powstał pomysł, by nie zdradzić miejsca ulokowania niektórych detali z Placu Cudów. Jeśli zawitacie kiedyś w pobliże, proponuję zabawę w odkrycie, gdzie też sobie sekretnie żyją owe fragmenciki:
Kto zgłosi się do mnie z "odczytanym" całym kolażem dam nagrodę. Jaką? Nie wiem, ale pomyślę nad czymś godnym. Czekam parę lat :) Do skutku.
Tymczasem zdradzę Wam, że wszystko, z jednym bliskim wyjątkiem, znajduje się tutaj:

A na koniec urocza w swojej prostocie scenka rodzajowa: karmiąca matka pod pomnikiem karmiącej wilczycy. Zauważcie, że berbecie też są dwa, tylko że jeden nie spożywał.

poniedziałek, 18 października 2010

JESIENNE INSPIRACJE

Obiecałam poprzednio wyjaśnić, skąd mi się wzięła taka a nie inna barwa ramek Nie chciałam mieszać w jednym wpisie, bo i tak już był przydługi. Niestety Picasa nie ma rozbudowanych możliwości zabawy kolorami, musiałam więc się zadowolić czymś "w pobliżu".
A rzecz będzie o barwach i o tym, jak one się przetwarzają w mojej głowie.
Jesień w okolicach Sieny tworzy bardzo ciekawą paletę. Przy tak charakterystycznych dla tej pory roku pomarańczach, czerwieniach i brązach nie odpuszcza sobie soczystej zieleni. Gdzieniegdzie lekką nutą przemykają żółte krokusy, rozmaryny na nowo delikatnie przyprószył fiolet.
Coraz mniej winogron pozostaje na krzewach.
Jeszcze nie udało mi się zobaczyć ociekających czerwienią winnic, ich pora dopiero nadciąga.

Teraz króluje zaorana ziemia sieneńska. Oczom nie dowierzam, jej intensywność zawsze mnie zadziwia i nie pozwala spokojnie przejść. Tak bym się w niej unurzała, wytarzała, wwąchała nos aż po samą brązową czerwień. Dwie duże grudy przytargaliśmy do domu. W mojej głowie lęgnie się myśl na ich zastosowanie.
Wobec tej niezwykłości pól pod Sieną czy Monteriggioni bólem były mi rozmydlone propozycje barwne Picasy, ale niech już będzie i tak.

Tymczasem inspirację jesienią w łagodniejszej wersji przełożyłam na niedzielny stół dla gości. Udało mi się nawet wyszukać w serwetkowych zasobach wzór z kasztanami.

Taka to krótka historia barwy ramek w kolażach.

niedziela, 17 października 2010

ZA SIEDMIOMA GÓRAMI, ZA SIEDMIOMA ...

Był sobie zamek.
Koń daleko nie ujechał, gdy wyrastał następny zamek, i następny...
Zamki, jak przystało na tego typu budowle, były niemal niezdobyte i takimi niemal pozostały po dziś. A zamków tych mnogość rozsiana w Toskanii zdumiewa przybysza z kraju odległego.
Tętent koni zastąpił pomruk diesla i drogi ścieliły się asfaltowe, choć dzięki niesfornemu cicerone GPS zdarzyło się i szutrem dążyć ku celowi.
Cel zaś był prosty, jeno drogi kręte. Zamki obaczyć, zachwycić się i w pełnym zadowoleniu ku domostwu wrócić.
Bajkowa więc to wyprawa była, tylko jej uczestnicy jacyś tacyś współcześni.
Tym razem w trzyosobowym składzie postanowiliśmy poszperać w pobliżu Monteriggioni. Wcześniej poszperałam wśród internetowych zasobów i wyznaczyłam listę obiektów. Na szczęście opis ich położenia czasami był niedokładny a i mapa Toskanii i tak okazała się być jeszcze zbyt mało szczegółową, dzięki temu zaznaliśmy i dreszczyków emocji zgubienia trasy i radości, gdy oczom naszym ukazywał się następny zamek.
Na początek przywitały nas poranne mgły, które czyniły krajobraz mięciutkim, przytulnym i lekko sennym. Krzysztof mówił w domu, żebym nie zabierała okularów słonecznych; jak dobrze, że go nie posłuchałam.
Pierwszym poszukiwanym był zamek Strozzavolpe.
Konstrukcja oryginalna notowana była już w XII wieku, zachował się z niej pierścień murów, reszta pochodzi z XVIII wieku. Ponoć można w nim zobaczyć kolekcję starej broni. W tym celu trzeba by się skontaktować z właścicielami. Ale jak? Czekać pod bramą w wieży? Zawołać głośno, tylko kto usłyszy? Niewiele okien widać z bliska, jedno malutkie klatką na ptaki świadczyło o jakichś mieszkańcach. Oprócz mostu zwodzonego, dostępu strzeże głęboka fosa.
Z daleka widać było, że mury kryją wewnętrzny budynek. Wyobraźnia podpowiadała dawne czasy.
Pod zamek podeszliśmy drogą biegnącą naokoło niego, bo na początku onieśmieliła nas tablica z napisem "własność prywatna", lecz wróciliśmy już prosto, starymi zarośniętymi schodami, skąd już kusiło vilaggio Luco. Można podejrzewać, że to rodzaj podzamcza z kilkoma zabudowaniami i maluśkim romańskim kościołem bez absydy. Jedyne żywe stwory to koty, a tak to nikoguśko. Gdzie są ludzie? Ktoś tu jednak mieszka, bo i auta stoją i nawet przystanek dla szkolnego autobusu oznakowano.
Następny punkt wyprawy to garnizon Monteriggioni. Ani jednego zdjęcia nie zrobiłam, bo miasteczko obfotografowałam już wcześniej wielokrotnie. Dla odmiany w te mury można wejść bez problemu i ludzi tu spotka się znacznie więcej. Nawet jakiś zagubiony bus z Japończykami się trafił.
Ja miałam bardzo uduchowiony cel - sklep z butami. Omal nie popełniłam zakupu, ale nóżka niekopciuszkowa u mnie. Trzeba się dalej rozglądać.
Kolejną na mapie piątkowej wyprawy była Abadia Isola. Sama osada czasu wiele nam nie uskubnęła, a jednak zabawiliśmy tam ponad dwie godziny.
Już wiecie, dlaczego?
Obiad - obiad w "Legendzie braci" (zakonnych).
Ale zanim przejdziemy do posiłku zaglądamy w zakamarki i podziwiamy panoramę z Monteriggioni na horyzoncie.
Sama Abadia jest położona na trakcie starego szlaku pielgrzymkowego Via Francigena. Te oznakowania zresztą napotykaliśmy niejeden raz podczas wycieczki.
Wokół cysterskiego opactwa wyrosło małe urocze borgo. Kościoła w stylu lombardzkiego romanizmu nie zobaczyliśmy wewnątrz, trzeba by się umówić z paniami dzierżącymi pieczę nad kluczami. Zdjęcie z kartką o tym informującą na wszelki wypadek zrobiłam, a nuż się kiedyś przyda? Jest nadzieja, że cały kompleks powróci do życia, czy to w świeckiej czy w religijnej formie, gdyż na terenie klasztoru widać było rozpoczęte prace remontowe.
Pozaglądawszy osadzie w zakamarki zasiedliśmy do obiadu.
Trochę sobie pofolgowaliśmy. Dobrze, że potrawy były podawane w ilości, nazwijmy to, francuskiej. I tak ledwie zmieściłam zamówione danie. Niby była to tylko połowa talerza przystawek i drugie danie (kurczak nadziewany), ale przedtem podano nam jeszcze małe co nieco od restauracji, czyli jeszcze ich mini przystawki oraz absolutna rewelacja - półmisek różnych słonych wypieków do posmarowania obłędną słoniną z przyprawami. Właściwe to mogłabym już skończyć na tym pieczywie. Ale dopiero po nim pojawiły się dwa musy wątróbkowe, w tym jeden w sosie karmelowym. Przyznam, że słodkie połączenie akurat zjadłam niechętnie, ale i Tata i Krzysztof i owszem i tak. Do przystawki zaserwowano nam niebiański wermut. Przez wiele lat miałam uraz do tego trunku, bom się kiedyś mocno nim struła.
Kurczak też był niezwykle wykwintny i mile pobudził moje kubki smakowe.
Na koniec dostałam od przystojnego i z ekspresją obsługującego nas kelnera mały zestaw słodkości. Dostałam tylko ja, he he he.
Wybornie uposażeni w wyśmienite samopoczucie kontynuowaliśmy tropienie okolicznych zamków.
Dojechaliśmy do Castel Pietraia (bądź Pietraio). Pierwsze wzmianki o nim znaleziono w dokumentach z XII wieku w niedalekiej Abadia Isola. Nie widać w nim typowego zamku, wyraźnie przerodził się w rezydencję z akcentem na zamieszkanie a nie obronność, widzimy więc dosyć swoisty zespół budynków o zwartej zabudowie, wręcz wrastających w siebie. Ich ustawienie w naturalny sposób tworzy wewnętrzny dziedziniec. Obecnie jest to hotel i gospodarstwo oferujące własne wina. Chyba skutkiem sjesty nie spotkaliśmy żadnych mieszkańców, tylko dwoje turystów oraz panią w recepcji.
I ostatni w planach był zamek o wdzięcznej nazwie Chiocciola, czyli ślimak. Lecz tu się zaczęły schody, a raczej zakręty. Bo nie za bardzo wiedziałam dokąd mamy jechać, w opisie znalezionym w internecie było napisane, że nie znajdziemy drogowskazów, lecz mamy szukać gospodarstwa o tej nazwie oraz, że jest ono na drodze między Monteriggini a Sovicille. Mapa nie chciała podpowiedzieć, czy dobrze jedziemy a że nieopodal Castel Pietraia było widać Strove, to ruszyliśmy w jego kierunku. Z daleka kusiła romańska absyda. Niestety dojścia do niej nie znaleźliśmy, a sam kościół był zamknięty, jednak znać, że to żywa parafia. Obok świątyni stoi wymuskany budynek plebanii. W ogóle całe Strove jest wielce zadbane. Ciekawe, czy stanowiło w dawnych czasach jakieś powiązane z odległym o 500 metrów zamkiem?
Przy wyjeździe z parkingu zobaczyłam mapę z oznaczonymi zamkami tego terenu. Mapa jakoś dziwacznie acz przyjemnie namalowana nie dopomogła nam w znalezieniu Ślimaka.
Pojechaliśmy dalej przed siebie, wybierając drogi na wyczucie. Przez dłuższy czas jechaliśmy zalesionymi terenami Montagnoli. Co pewien czas mijaliśmy zaparkowane samochody. Najpierw podejrzewałam ludzi o zbieranie grzybów, bo właśnie te okolice podano w menu naszego obiadu jako źródło prawdziwków w tortellini zjedzonych przez Tatę. Faktycznie zobaczyliśmy i grzybiarzy, ale większość okazała się zbieraczami kasztanów. Ludzie szli wzdłuż drogi, nie wchodząc w głąb, bo tylko tam mogli szukać, gdyż tereny zadrzewione kasztanami są prywatne i często pojawiał się napis zakazujący zbierania ich owoców. A że sezon na kasztany w pełni to i trafiliśmy w pewnym momencie nawet na żniwa w pięknie położonym lesie kasztanowym. U nas jedno nędzne drzewko w ogrodzie dostarcza nam tyle, żeby sobie raz uprażyć, ale mąki to my z własnych kasztanów nie zrobimy. Zresztą nie za bardzo wiedziałabym, co z nią począć. Wiem, że się piecze z niej ciasta, smaży coś w rodzaju naleśników, ale wszystko to wydaje mi się dość ciężkie, gumowe i mnie nie kusi.
Jedziemy, jedziemy, aż dojeżdżamy do skrzyżowania z drogowskazem informującym, że do Sieny mamy 8 kilometrów. Eeee, dzisiaj w planach nie było Sieny, no to po chwili zjeżdżamy na Florencję, by jeszcze za chwilę dowiedzieć się, że mamy tylko parę kilometrów do Monteriggioni. Zrobiliśmy więc pętlę. Zanim jednak dotarliśmy do Monteriggioni nagle z daleka ukazało nam się jeszcze jedno zamczysko, a właściwie to dwie niedaleko od siebie położone obronne budowle. Skoro nie znaleźliśmy, tego, które miałam w planach, to może by tak skręcić do tych na widoku?
Pierwszy "zamek" Villa La Magia z bliska okazał się bardzo prywatnie zamieszkany.
Drugi z daleka zadziwiał konstrukcją. Wygląda to tak, jak by na willi wyrosły gęsto wieże. Przystanęliśmy, by zrobić zdjęcia z widokiem starej bramy i ... kwiknęłam ze śmiechu, bo odczytałam, że mam przed sobą Zamek Chiocciola. Ów ślimak, który dał nazwę całej budowli jest klatką schodową wewnątrz okrągłej wieży, na której szczycie umieszczono metalową chorągiew z wizerunkiem powolnego zwierzątka. Jak wiele zamków w Toskanii, tak i ten korzeniami sięga średniowiecza. Pod zabudowaniami odkryto nawet ślady osadnictwa paleolitycznego. Ciekawym jednak biegiem losu eksponaty trafiły do ... British Museum.
I to już był na pewno ostatni punkt naszej wyprawy. Uff! Jednak coś jest w człowieku, że ma potrzebę wypełnienia planu. Oto mapa podróży.

Jeszcze słychać za nami tętent koni zbłąkanych rycerzy.

A o powodzie użycia takiej barwy ramek w kolażach w następnym wpisie.

piątek, 15 października 2010

RODZINNA FLORENCJA

Rodzinna, bo spacerowa z moim Tatą przybyłym do San Pantaleo tydzień temu. W końcu udało się przygotować festę, posprzątać po feście, wypielić dużą część ogrodu, posadzić setki cebul kwiatowych w doniczkach itp. itd.
Zaprosiłam więc w czwartek swego Rodzica na spotkanie z moimi dwoma idolami, po których ślad pozostał we Florencji.
Zaczęliśmy od klasztoru San Marco i Fra Angelico. Odnoszę wrażenie, że wobec dzieł patrona malarzy czuje się tym większy niedosyt obcowania z nimi, im więcej razy się je widziało.
W końcu mam marzenie, które na pewno nie da się spełnić, a więc mrzonkę :) Zamieszkać w dormitorium i odbyć własne rekolekcje płynące z treści i formy fresków. A potem oddać się rozpuście obrazów zgromadzonych w byłym hospicjum. Ech!
Dobrze, dobrze, przecież i tak jestem przeszczęśliwa, że mogę wiele razy spotykać się z tym niezwykłym zestawem pobożności i talentu.
Ostatnio, podczas pobytu w Sinalundzie, dowiedziałam się od Chryzostoma, że treść fresków decydowała o przydzielaniu cel mnichom - Ci bardziej "krnąbrni" trafiali do scen Męki Pańskiej, pozostali mogli w spokoju i cichości serca kontemplować życie Chrystusa. Wolę nie myśleć, do której celi by mnie skierowano :)
Krużganek Świętego Antonino spowalnia czas i przygotowuje zabieganego człowieka na zupełne zatrzymanie akcji serca we wnętrzach. Jak się czuli kiedyś mnisi, gdy mieli do dyspozycji wszystkie tak cudowne dziedzińce?

Niewiele można zatrzymać w obiektywie, ale przecież to, co najważniejsze zostało pod powiekami i w sercu. Chociaż dwa freski - jeden z krużganku, drugi z sali kapitulnej.

I jeszcze kilka innych perełek, póki mi nie powiedziano, że i w refektarzu nie można robić zdjęć (nie było zakazu).

Po takiej uczcie duchowej nie można od razu spaść na ziemię, pomiędzy talerze z obiadem, poszliśmy więc na spacer na pobliski Plac Santissima Annunziata. W końcu zobaczyłam wnętrze świątyni. Poprzednim razem trafiłam na jakieś nabożeństwo, więc wycofałam się i nawet dokładnie nie przyjrzałam się krużgankom poprzedzającym wejście.

Nie będę osobno wydzielać anegdotki z serii "Florencka włóczęga" o tym pomieszczeniu - umieszczę ją tutaj.
Otóż malarz zwany Franciabigio ciągle wadził się z zakonnikami o płatność, a zakonnicy wszystko chcieliby opłacać w popularnej watykańskiej walucie, w "Bógzapłaciach". No to malarz, co to nie samą sztuką żyje, w irytacji brakiem dopływu gotówki we fresku "Zaślubiny Maryi" zniszczył Matce Bożej twarz, by w ten sposób obniżyć wartość dzieła. Jest to jakaś myśl!
Inna wersja mówi, że zrobił to ponieważ był już mocno zirytowany podglądactwem mnichów, którzy ulegając ciekawości w nocy schodzili do krużganku i zaglądali pod zasłony chroniące nieskończony fresk.
Po Fra Angelico trudno bezgranicznie zachwycać się tymi malunkami, ale przyznam, że gębula mi się uśmiechnęła na dwa okienka. Czyż nie są słodkie?
Do malunków w tym miejscu swoją rękę przyłożył też Rosso Fiorentino oraz Andrea del Sarto. O tym drugim mówiono il pittore senza errore (niestety w języku polskim nie znajduję odpowiednich słów dla przekazania rymu powiedzenia, a chodzi o nieomylnego malarza, dosłownie malarza bez błędu). Ponoć ukuto to określenie dla jego perfekcji w wykonaniu detali.
Wnętrze świątyni rozbudowanej z małej kaplicy jest najbardziej zaskakującym mnie wnętrzem ze spotkanych we wszystkich dotąd odwiedzonych kościołach. I nie myślę o ociekającym baroku - no dobra nie przepadam, nie myślę o rozmiarach budynku, który niepozornie chowa się za fasadą zbudowaną tak, by ujednolicić plac przed nią. Czy widzieliście kiedyś kościół z ławkami ustawionymi w dwie strony?
Część jest skierowana na bardzo ciekawą kaplicę z olbrzymią ilością lamp wotywnych, kryjącą w sobie równie niespodziewany fresk "Zwiastowanie". Niespodziewany, bo całą scenę dzieli rama wyodrębniająca postać Archanioła. Zawsze myślałam, że to Maria jest ważniejsza, a tu bidulkę jakoś tak odsunięto na bok.
Tak jak już wspomniałam, wystrój ocieka barokiem, co nie znaczy że nie znajdzie się w nim ciekawych obiektów. Można nie przepadać za tym stylem, ale nie da rady odmówić kunsztu twórcom, których dzieła się znalazły w sanktuarium.
Zanim jednak barok, to wzrok musi spocząć na fresku Andrei del Castagno, zmarłego jedynie dwa lata później od Beato Angelico, lecz młodszego odeń o 26 lat. Jakżeż odmienna wrażliwość malarska, mocne, wyraziste postaci wypełniają fresk "Świętej Trójcy i świętych". Mocne gesty, głębokie chiaroscuro draperii przywodzą na myśl dużo późniejszy ekspresjonizm. Przy okazji powodzi - jeśli tak można napisać o kataklizmie - zdjęto fresk ze ściany i odkryto pod nim synopię. Jak to miło widzieć, że wieki temu nawet wspaniali artyści mieli problemy decyzyjne :)
Po prawej stronie olbrzymiego prezbiterium na planie koła widnieje nagrobek, który z daleka pomyliłam z pietą. Tylko coś mi się płeć osoby podtrzymującej zmarłego nie zgadzała. W końcu jednak rzeźba okazała się pietą, ale w rzadszym ujęciu z Nikodemem. Jest to dzieło Baccio Bandinelli'ego, tego samego który jest autorem rzeźby " Herkules i Kakus" stojącej przed Palazzo Vecchio, tuż obok "Dawida", po prawej stronie wejścia.
Wydaje mi się, że sceny malarskie ze Starego Testamentu należą do mniejszości wśród tematyki kościelnej, oczywiście nie licząc cykli dotyczących historii zbawienia. Rzadko kiedy spotykałam tak wyodrębnione dzieła, jak te dwa dotyczące historii Dawida.
I tym razem nie dokończyłam zwiedzania świątyni, bo ... zaczęło się nabożeństwo. Przynajmniej tym razem ujrzałam już wnętrze i część obiektów stanowiących jego wystrój.
Po obiedzie poszliśmy do San Lorenzo na spotkanie z Michałem Aniołem. Mimo wielkiego zachwytu nad wszechstronnością i utalentowaniem artysty zawsze mnie napadają wątpliwości, gdy widzę rzeźby kobiece w Nowej Zakrystii. Nie mogę zrozumieć rozrzutu piersi, przecież Michał Anioł nie miał problemów z anatomią, ale czemu te kobiety są aż tak szpetne? Niestety obecnie nie można robić zdjęć we wnętrzu, a na razie nie mogę znaleźć mojej dokumentacji z pewnych wakacji w Toskanii. Posiłkuję się więc zdjęciami z internetu:

A gdy jeszcze spojrzy się na piękną (mimo niedokończenia) Madonnę:

Zajrzeliśmy jeszcze do samej Bazyliki San Lorenzo (obecnie wejście także płatne). O tym kościele można by pisać długo i dużo, bo to jeden ze sztandarowych przykładów renesansowej świątyni według projektu samego Brunelleschiego. Zdjęć już tez niestety nie można robić, może kiedyś odgrzebię swoje zasoby. Nie pamiętałam już Starej Zakrystii a przyznam, że bardziej mnie zachwyciła od tej Michałowej Aniołowej. Jakaś taka bardziej przytulna mi się zdała, lepiej w niej się czułam a i duch modlitwy bardziej mi pasował do wnętrza.
Zakrystia Stara
Zakrystia Nowa

Zakrystia Nowa




Największą chrapkę miałam jeszcze na dodatek do biletu wstępu do bazyliki - krużganek, skarbiec oraz Bibliotekę Laurenziana z wielokrotnie widzianymi na zdjęciach schodami projektu Michała Anioła.

Krużganek zobaczyliśmy. Oaza zieleni i spokoju. Zaraz po wyjściu wpada się wszak w rejwach kramów rozłożonych nieopodal. Ponad dachami ciągle kusi niezdobyta przeze mnie kopuła na katedrze.
Schody mego ulubieńca to, i owszem, zobaczyłam, ale przez szybę.
Skarbiec w podziemiach jest niewielki, ale pełen pięknych obiektów z zachwycającym antependium wyszytym przestrzennym haftem. Pod kościołem kryje się też krypta z pochowkami wielkich książąt toskańskich z rodu Medyceuszy.
Ta ciągłość historii obecna na każdym kroku bardzo mnie zachwyca. Chłonę dawne dzieje, usiłuję wyobrazić sobie życie sprzed wieków. Pewnie często wyglądam podobnie do głów wypatrzonych na tyłach Duomo.
Znowu po sporej dawce wielkich mistrzów powoli wracaliśmy do codzienności, nie jest ona takim szokiem, gdy idzie się podcieniami wypełnionymi kwieciem wszelakim, wszelako barwnym.
I oto ostatni, właśnie barwny, akcent naszego wyjazdu do Florencji. Świadomie użyłam intensywnego błękitu na oprawę wcześniejszych kolaży, by zakończyć jednym obiektem wypatrzonym na narożniku jednego z budynków pomiędzy katedrą a stacją kolejową. Niebieski Chrystus, czyż nie piękny?


wtorek, 12 października 2010

MIAST WYCIECZKI - FESTA

Jak co roku, w drugą niedzielę października największe święto parafialne. Większe nawet od dnia patrona.
Tym razem splendoru dodała Paula, która wraz z rodziną i przyjaciółmi przygotowała wystrój kościoła. Oprócz modlitewnych inspiracji z Litanii Loretańskiej (Arko Przymierza, Różo Duchowna) w realizacji wykorzystała swoje umiejętności krawieckie. Stąd płaszcz z białego jedwabiu i róże z jedwabnej organzy. A ja miałam za zadanie wpisać się w całość świecami. Oto efekty naszych starań.

piątek, 8 października 2010

MAŁE OGŁOSZENIE

Przy okazji wizyty w Sinalundze dowiedziałam się, że kolega jedzie do Polski autem i może mi coś do niej zabrać. A że zbliża się Boże Narodzenie i już mnie pytano np. o świece na prezent, wszystkich zainteresowanych kupnem moich prac informuję, że do 7 listopada mogę jeszcze przyjąć zamówienie na nowe, a do 14 listopada je przekazać dalej, co oznacza koszt przesyłki tylko na terenie Polski.

czwartek, 7 października 2010

KROPLA PO KROPLI - CHIANTI

Pewnie już nie pamiętacie kopii obrazu, którą malowałam dla franciszkanów w Sinalundze? Ja sama czasami już o niej nie pamiętałam. W końcu jednak zgrałam terminy z Chryzostomem.
A skoro już mam jechać, to ...
No i właśnie stąd Chianti. Takie "po drodze"
A krople, to krople deszczu - w miniony wtorek, rano, w dużej ilości. Wiedziałam już z prognoz pogody, że słodko to nie będzie, ale jakaś taka melancholijka mnie wzięła, by zobaczyć zapłakane deszczem winnice.
I oto sama powtarzam stereotyp regionu. Bo powiedzcie, jakie słowa kojarzą się Wam z Chianti? Mi najpierw winnice, wzgórza, gaje oliwne, cyprysy, kamienne domy, itd, itd.
Wyjechałam specjalnie o 6.30, by trochę zobaczyć przed umówioną 9.00 w Sinalundze. Normalnie wystarczyłaby godzina i 15 minut, by dotrzeć na miejsce.
Jechałam, jechałam, kluczyłam, szukałam mniej uczęszczanych szlaków. Wjechałam w okolice dość dzikie i nieprzystępne. Zdarzały się bardziej otwarte przestrzenie z winnicami, ale zazwyczaj jechałam wśród lasów i skał.
Dojechałam do południa Chianti i jak na zawołanie na horyzoncie zobaczyłam jasne niebo.
O tak, kocham słońce!
Do godziny mniej więcej 15.00 nanosiłam poprawki.
Ależ zdjęcia są złudne! Okazało się, że nawet w największym zbliżeniu nie widziałam pewnych elementów, że złote kreseczki na sukience Jezusa odczytałam jako kremowe, a w ogóle ubranko namalowałam zbyt jasne, więc przemalowywałam.
Z kolei w złotym tle na zdjęciu zmienił mi się odcień farby.
Kręgosłup wolał o litość, bo nie najwygodniejszą pozycję obrałam do tak detalicznej pracy (często, gęsto z lupą w dłoni). Ale czy można znaleźć do tego typu zajęć jakąś wygodne ustawienie?
Na szczęście zrobiłam przerwę na obiad ugotowany przez siostry zakonne dla mnichów, w których to towarzystwie go zjadłam.
Dłuższą chwilę spędziłam też na podziwianiu ramy obrazu. Widać wyraźnie w niej dwa style, starsza jest ta bliższa dzieła Sano di Pietro (sieneńskiego malarza z XV wieku), druga bardziej strojna, barokowa, zadziwia kunsztem wykonania.
Najbardziej zaskoczyły mnie medaliony w ramie. Te u góry większe z widocznymi malunkami. Ale tych na dole (około 4 cm wysokości) w ogóle nie spostrzegałam jako malunków. Dopiero aparat fotograficzny ujawnił mi z lewej strony jakiś mniej czytelny malunek, który okazał się być sceną stygmatyzacji św. Franciszka, drugi sama nawet rozpoznałam jako scenę Narodzenia Jezusa.
Nie jestem kopistką, ale biorąc pod uwagę zakłócenia wprowadzone przez korony, inny przez to odczyt kopii, która też jest proporcjonalnie większa, mogę być z siebie zadowolona. Żeby było jeszcze trudniej to dofantazjowałam sobie nieistniejące fragmenty głowy Jezusa. Tak czy siak, jakieś podobieństwo jest i to dużo bliższe niż kopie z różnych wieków będące na stanie sanktuarium.
Wróciłam z poczuciem dobrze wykonanego zadania i zaopatrzona w podstawowe produkty mniszej spiżarni i piwnicy :)
"Wróciłam" jest zbyt krótkim słowem na to, co wyczyniałam jadąc do domu. Coś mnie to Chianti z objęć wypuścić nie chciało, a ja chętnie się temu poddałam.
Rozpaskudzona porannym kluczeniem, obdarzona całym popołudniem wolnego czasu, nawet do Chianti nie pojechałam najkrótszą drogą.
Nie mogłam sobie darować miejscowości o kuszącej nazwie San Gimignanello. Zbyt duża zbieżność z San Gimignano, by mnie nie pociągnęło 1,5 km w bok od superstrady. Tym bardziej, że Chryzostom coś wspomniał o zamku. Jakże zamku chociaż jednego nie zobaczyć? 
Zamek należał od XI wieku do rodu Scialenga z niedalekiego Asciano. W XIII wieku przeszedł pod władanie Sieny. Obecnie stanowi własność prywatną Sansedonich (? - nie jestem pewna).
Miejsce przedziwne, z daleka kusi dość masywną wieżą z krenelażem. Zajechałam tuż przed plac, który z jednej strony zamyka ściana z bramą na dziedziniec, z drugiej kościół (niestety zamknięty), a dwie pierzeje należą chyba do fattorii, oczywiście produkującej ... wino. Oczywiste to było dlatego, że wszędzie unosił się zapach świeżo fermentujących winogron. 
Wejścia na teren posiadłości strzegł marnie wyglądający kot, no i marnie strzegł bramy, bo weszłam bez problemu. 
Żywego człowieka nie uświadczysz, choć o życiu tam tętniącym świadczą chociażby gigantyczne krzewy cytrynowe w donicach. Tak wielkich dotąd nie spotkałam. Jedna z donic miała spokojnie około 1,5 metra średnicy. 
Słabość mam wielką do takich murowanych świadków historii, rzewnie wyłapuję detale. Uśmiech budzi zwyczajny numer domu przy wiekowych drzwiach, Wyobrażacie sobie mieszkać pod numerem 47 w zamku? Dzwonek do drzwi dzielnie opiera się elektryczności.
Całość sprawiła na mnie wrażenie dość swobodnie skomponowanej zabudowy. Każde skrzydło z innej bajki, tylko mur z bramą trzyma miejsce w ryzach.
Wróciłam na superstradę i dojechałam do planowanego zjazdu, by zupełnie nieplanowo poruszać się po Chianti. Ta nieplanowość doprowadziła mnie aż za tablicę z napisem ... "Siena". 
No nie, do Sieny nie chciałam tego dnia! 
W ogóle nie chciałam do ludzi, byłam zbyt wyciszona klasztorną ciszą i chciałam się jeszcze ją w sobie zostawić. 
Wróciłam więc do punktu podejrzanego o drogę odpowiadającą moim zapotrzebowaniom. Gdzieś jeszcze następny zamek po drodze, ale już nie wysiadałam z auta, tylko odnotowałam, że jest i czeka. Potem odnotowana Certosa, winnice, gaje oliwne, a potem asfalt zakończył działalność ustępując szutrowej strada bianca. Długo jechałam głuszą, czasami niemal w wąwozie, chwilami znowu odsłaniały się tereny rolnicze, ale częściej były to mało przystępne lasy. 
Dojechałam, drugi raz w tym dniu, do Radda in Chianti,  nie uległam, nie wysiadłam, znalazłam następną boczną drogę i ruszyłam w kierunku domu. 
Na mapie wydaje się to być proste i takie bliskie siebie, te dwie drogi - "w tę" i "z powrotem".Poruszałam się z mało doskonałą mapą samego Chianti, bez GPS, za to z radością wynikającą z samej drogi.