niedziela, 31 lipca 2011

NIEKLASYCZNA KLASYKA, O WYŻSZOŚCI ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA NAD CYFROWYM APARATEM, CZYLI BUSZUJĄCY NA ŚCIERNISKU, ALBO DESZCZEM PO OCZACH, ALBO....

Tym razem cierpię na nadmiar pomysłów na tytuł, więc na razie jest taki jak powyżej.
Jedną z propozycji biura podróży, z którym przyjechała moja przyjaciółka, była fakultatywna wycieczka na Elbę. Podsunęłam propozycję "obligatoryjną": Val d'Orcia. Po przekonaniu syna, że może jednak lepiej jakieś miasteczka, "i w ogóle", zabrałam całą Monikową ekipę na wycieczkę do "zbożowej Toskanii" (że zacytuję Monikę).
Zaczęło się pięknie. Przed Sieną GPS zalecił nam zjechanie z trasy, by nie stać w dużym korku, grzecznie posłuchałam i dzięi temu podjechaliśmy nieopodal Monteriggioni. Skoro już tam się znaleźliśmy, to czemu nie zjechać jeszcze kilometr dalej do Abadia a Isola?
Pozaglądaliśmy w zakamarki, spytałam pana z lokalu,w którym zatrzymaliśmy się w zeszłym roku, co się stało z "Legendą Braciszków". Dowiedziałam się, że właściciel się nie zmienił, ale ta  "wyższa półka" przeniosła się w inne miejsce, a tu jest teraz tańsza restauracja z szybciej przygotowywanymi potrawami. Nie spróbowaliśmy, bo na obiad było stanowczo za wcześnie.
Zdjęcia: Monika Zawadzka-Adamiak

Jeszcze chwilowy postój wśród już przekwitających słoneczników i jedziemy dalej.
Zdjęcia: Monika Zawadzka-Adamiak
Za Sieną znowu coś nas zatrzymało. Przecież nigdzie nam się nie śpieszyło. A nie sposób było oprzeć się połaciom skoszonych pól z zupełnie nieprzewidzianie rozrzuconymi na nich balotami słomy.
W końcu ruszyliśmy dalej. W okolicach Montalcino na przedniej szybie pojawiły się niepokojące krople. Ale co tam! Przecież to lipiec w Toskanii, drobny deszczyk nam nie straszny.
Do Sant'Antimo dojechaliśmy już w regularnych strugach. Naiwnie nie mieliśmy nic, co by nas przed nimi obroniło. Na szczęście odległość między parkingiem a kościołem nie jest zastraszająco duża, więc sprintem dotarliśmy do świątyni i chłonęliśmy cudownie miodowy romanizm.
Niestety sytuacja nie zmieniła się, gdy ruszaliśmy w  dalszą drogę. Pozostało nam robienie zdjęć z auta. Ciekawie jest porównać możliwości aparatów.

Dzięki uprzejmości Moniki mogę Wam pokazać niezwykłe jak na lipiec zdjęcia, właśnie nieklasyczną klasykę, czyli Val d'Orcię tonącą latem w sinym deszczu widzianą przez obiektyw lustrzanki.
Zdjęcia: Monika Zawadzka-Adamiak
Ja zazwyczaj prowadziłam i zatrzymywałam auto w dogodnych miejscach z rzadka łapiąc za aparat.
Przerwę w tej niezwykłej sesji zdjęciowej stanowił wyborny obiad w Castiglione d'Orcia. Podczas szukania lokalu, który by nas uratował od śmierci głodowej i przed totalnym rozpuszczeniem uratowała nas plandeka, na której zazwyczaj leży Boguś podczas jazdy autem. Wyobraźcie sobie grupkę przemieszczającą się pod czarną płachtą, przyklejone do siebie figurki współtowarzysze deszczowej niewoli, pożądliwym wzrokiem patrzące na samotny parasol.
Zdjęcia: Monika Zawadzka-Adamiak
Miasteczko wydawało się wymarłe, ale w końcu bardzo gościnnie przyjęła nas osteria "Il Ritrovino". A przyjęła przepysznie. Staraliśmy się wybrać różne potrawy i dzieliliśmy je między sobą, by poznać jak najwięcej nowych smaków. Na przystawkę były przysmaki z cinta senese, lokalnej odmiany świni. Swoją drogą ciekawe, czy nazwano ją tak ze względu na czarno-białe umaszczenie, jak kolory w herbie Sieny? Nie wiem, co było genialniejsze, czy prosciutto z niej zrobiona, czy lardo, także z tego zwierzęcia (słonina), podana na ciepło na grzance. Pialiśmy też z zachwytu nad serami pecorino o różnym czasie sezonowania z rewelacyjnymi dżemami, między innymi z pomarańczy i ostrej papryczki. Jako danie główne Maciej zamówił sobie tagliatelle z ragù, Monika z Olgą - bistekkę z "cinta senese" i rukolą a ja - schab z pigwą. A warzywa? Zielone smażone pomidory, gotowany kalafior z oliwą oraz pieczony bakłażan z pomidorami i papryką. No niebo w gębie! A tu jeszcze na deser ricotta z czekoladą i czymś, o co zapomniałam zapytać, buuuu!
Niezwykle mistyczne deszczem krajobrazy, pełna Boga architektura Sant'Antimo i ten obiad osłodziły nam niemożność kontynuowania wycieczki. Chociaż z daleka obejrzeliśmy Capella di Vitaleta. Jakież niesamowite nasycenie barw nadaje zwyczajny deszcz. Słoma żółcią starała się zastąpić brak słońca.
Zdjęcia: Monika Zawadzka-Adamiak
Reszta planów związana była z plenerami a nie z wnętrzami, więc podjęliśmy dzielną decyzję o powrocie.
Na osłodę pojechaliśmy do handlarza starzyzną, a po przyjeździe do domu czekało na nas zaproszenie Krzysztofa do Montecatini Alto - na lody. Już nie padało, zabraliśmy nawet psy i przemile zakończyliśmy dzień.

sobota, 30 lipca 2011

KALENDARZOWY FIKOŁEK

Nie wyrobiłam się z zapiskami. Gdybym chciała utrwalić ostatnie dni w kolejności chronologicznej, to jeszcze długo nic bym nie napisała. A że moja rodzinka kończy właśnie pobyt w Toskanii i po powrocie zapewne zajrzy, czy napisałam o poniedziałku 25 lipca, zacznę od tego dnia.
Trochę nas się nazbierało w pizzerii w Montagnanie. Było 5 solenizantów - trzy Anny i dwóch Krzysztofów. Jedna Anna dodatkowo - dokładnie 25 lipca - miała urodziny. Z kolei najmłodsza Ania nie ukończyła jeszcze 12 miesięcy. Rozrzut przebogaty. Na kolacji pojawili się też i inni pistojscy znajomi oraz moja przyjaciółka ze studiów. Jej przyjazd do na zorganizowaną wycieczkę do Toskanii był niespodziewany, głównie celem ukojenia bardzo zbolałej duszy. Toskania nadaje się bardzo na bycie lekarstwem, co z radością mogłam obserwować tego i jeszcze jednego dnia, ale o tym drugim w przyszłości.
W pierwszym dniu wycieczki porwałam więc Monikę z dziećmi, bo przecież kolacja w hotelu w Montecatini Terme nie mogła mieć tak wyśmienitej atmosfery, jak w lokalu o lokalnym zabarwieniu i właściwie dla lokalnych mieszkańców. I dobrze przewidziałam. To znaczy nie wiem, jak było w hotelu, ale wiem, jak było w pizzerii.
Tak:

Pozdrawiam wszystkich uczestników imprezy i mam nadzieję, że do następnego roku :)

niedziela, 24 lipca 2011

PORANEK W ŚWIĘTYM KAMIENIU

W piątek Krzysztof miał służbową sprawę wyjazdową w Marina di Massa. Skoro już jechał, to się podpięłam i poprosiłam o wysadzenie ciut wcześniej. Morze jakoś mnie nie ciągnęło. Za to Święty Kamień tak, czyli Pietrasanta, gdyż tak się ją tłumaczy na nasz język.
O 8.30 byłam już na miejscu.
Od razu pognało mnie do katedry. Przyznam, że spodziewałam się większego ach i och! Ale to przez wzgląd na sąsiednią Carrarę. Odpuszczając sobie pamięć o tamtejszej świątyni, skupiłam się na dobrach zastanych.
No więc Duomo pod wezwaniem św. Marcina w Pietrasanta:
Pierwsze wzmianki sięgają XIII wieku, prace nad budową ukończono w XIV. Już elewacja frontowa zapowiada kościół trzynawowy o charakterze bazylikowym (czyli nawa główna wyższa). Nad wejściami witają nas płaskorzeźby. W lunecie nad głównym portalem Ukrzyżowanie, po prawej stronie Pieta, a po lewej Zmartwychwstanie. Niemal na doczepkę w miejscu dla mnie niewyjaśnialnym widnieje jeszcze płaskorzeźba Jana Chrzciciela. Niewyjaśnialne, dlatego, że lokacja zdaje się nie wypływać z podziałów architektonicznych. Nad głównym portalem widać herb papieski, ale nie wiedziałam, którego z trzech papieży pochodzących z rodu Medyceuszy dotyczy, bo wszyscy mieli ten sam herb (Leon X, Leon XI i Klemens VII). Potem doczytałam, że Leona X. Powyżej papieskiego znaku władzy pyszni się wspaniała rozeta, swoją wielkością równoważy otwory wejściowe i zabiera część bieli z fasady.
Ta biel to element decydujący o zaskoczeniu pojawiającym się przy pierwszym zetknięciu z wnętrzem. Zupełnie dwa różne światy! Ciemne marmury, freski monochromatyczne z XIX wieku (swoją drogą fantastycznie namalowane) każą przystanąć i oswoić się z widokiem. Ciekawe, bo na zdjęciach przestrzeń wydaje się być przepełniona światłem i ciepłymi barwami, co mnie tym bardziej przekonuje do stwierdzenia wpływu kontrastu na moje postrzeganie.
Jak przystało na świątynię przy wejściu czekają dwie piękne misy - olbrzymie kropielnice z wodą święconą. W jednej pławi się Jan Chrzciciel, w drugiej przycupnął niezły bobas, a u jego nóg pływają ryby, oczywiście też marmurowe. Obydwa obiekty wyrzeźbił Stagio Stagi. Specjalnie piszę to nazwisko, bo jeszcze raz  pojawi się w tym wpisie.
Teraz idźmy dalej, w głąb nawy. Pośrodku jej długości pyszni się wyrzeźbiona przez trzech artystów (dwóch z XV wieku), rzeźbiący w XVI wieku porwał się na stworzenie finezyjnych schodów w jednym kawałku marmuru (!). Mogłabym długo krązyć wokół samej ambony zapominając o reszcie świątyni. Nie odpuściłam detalowi, a żeby w obiektyw nie wchodziła mi tabliczka z zakazem wejścia na schody, odważyłam się nawet na jej przestawienie. Dla mnie to jest objaw odwagi, bo ja raczej strasznie praworządna jestem i gdy ktoś coś ustawi, to nie śmiem tykać. Lecz dla uwiecznienia tego dzieła nie wytrzymałam i przełożyłam stojak na czas wtykania nosa i aparatu w każdy szczegół rzeźbiarski. Może nie jest to tak mocno rozbudowana ikonografia, jak przy ambonach Pisano, ale któryż kościół odmówiłby przygarnięcia tej wspaniałości?
W końcu zmusiłam się do oderwania od ambony i ruszyłam dalej. Starałam się cichutko myszkować po kościele, żeby nie przeszkadzać starszemu mnichowi modlącemu się przed głównym ołtarzem, nad którym umieszczono drewniany krzyż z XVII wieku, tak oświetlony, iż zdaje się, że po jego bokach stoją krzyże łotrów.
Do lewej kaplicy też nie zajrzałam, bo tam przed Najświętszym Sakramentem modliły się poranne babcie. Z kolei w prawej kaplicy miałam nadzieję zobaczyć patronkę miasta i gminy Pietrasanta - Madonnę Słońca z XV wieku. Niestety obraz pogrążony był jeszcze w głębokim śnie, przykryty kołderką - zasłoną.
Zbliżała się pora porannej Mszy św. więc z lekkim ociąganiem się wyszłam na zewnątrz.
Siadłam do napisania tego wpisu i jestem tak samo rozdarta, jak na placu, bo nie wiedziałam co robić, malować czy się gapić, teraz nie wiem, o czym najpierw pisać, bo pewne rzeczy działy się symultanicznie. Krople deszczu rozwiązały część problemu. Upatrzona ławeczka nie miała żadnego zadaszenia, więc przemykając się pod murami przetrwałam dzielnie najazd chmur. Sine kłęby na niebie odpuściły ustępując błękitowi i bieli.
Zaraz przy katedrze stoi zaskakująco nieskończona dzwonnica. Surowe cegły wystające z lica muru wyraźnie wskazują na plan użycia marmuru. Czemu tej wysokiej na 36 metrów konstrukcji nie dokończono? Wszak materiału nie brakuje z racji pobliskich złoży marmuru.
Prostopadle do pierzei z katedrą stoi następna słusznej wielkości świątynia, zwana Oratorium św. Hiacynta, lecz częściej określana jako baptysterium lub kościół św. Augustyna. Jeśli taką funkcję pełnił ten budynek to tym samym powiększa liczbę oddzielonych od budynku katedry baptysteriów w Toskanii do pięciu (pozostałe: Florencja,  Pistoia, Piza,Volterra). Niestety świątynia była zamknięta, niestety bo ma dwie chrzcielnice z XIV wieku. Za to obok odkryłam wejście do krużganków, obecnie okupowanych przez rzeźby i krzesła czekające na koncert. Na niektórych ścianach zachowały się XVII-wieczne freski  poświęcone życiu św. Augustyna. Jedne z drzwi prowadzą do muzeum archeologicznego i centrum kultury. Dobrze jest wyjść nimi i zobaczyć gipsowe odlewy rzeźb rozsianych po całym świecie. Zdjęcie jednej z nich zrobiłam specjalne dla Ciebie Kingo :) Swoista odpowiedź na określenie naszego przewodnika z Chianti jako "ciacha". Tutaj masz samą bitą śmietanę :)
Wróćmy na Piazza Duomo, po lewej stroni baptysterium pnie się droga ku twierdzy, której mury kusiły z dołu. Twardo jednak trzymałam się walizeczki. Zatrzymałam się więc na chwilę w zakątku przy teatrze. Nie wzruszył mnie nadąsany Leopold II, że też mu się chce takim być?! Marzocco na kolumnie przypomina czasy dominacji Florencji nad miastem.
Po drugiej stronie placu kuszą machikuły. Chciałoby się mieszkać w domu z taką ozdobą. Po przejściu przez bramę okazało się, że od tyłu ten budynek zachował jeszcze bardziej warowny wygląd.
Zaraz przy nim przycupnął inny dom, niepozwalający mi ominąć istotnej cechy Pietrasanty jako mekki rzeźbiarzy. Nie da się tego nie zauważyć, nie da się o tym nie wspomnieć. Jest to jedyny warsztat rzeźbiarski, który zobaczyłam, ale nawet nie domyślam się, ile jest ich w okolicy, łącznie z tym znanym należącym do Igora Mitoraja. Na budynku umieszczono cztery medaliony, trzy postacie znałam, ale kim był Stagio? Wszystko jasne, to ich rodzimy rzeźbiarz, autor między innymi kropielnic z katedry.  Wspomina o nim Vasari w uzupełnieniu do "Żywotów". Określa go jako wyśmienitego rzeźbiarza z XV wieku specjalizującego się głównie w ornamentyce. Wiele jego prac kryje pizańska katedra. Czy zwróciliście uwagę na fakty, że Michał Anioł w medalionie jako atrybut ma paletę? Dziwne, dziwne. Wiadomo, że był wyśmienitym malarzem, ale myślę że trafił na medalion w kontekście jego dzieł w trzech wymiarach.
Skoro już o rzeźbach mowa, spójrzmy  choć przez chwilę na ulice, ogrody i galerie wypełnione wszelkiej maści działalnością artystyczną.. Niektórymi z chęcią bym się zaopiekowała, a straszydło sprzed katedry kazałabym co najmniej przestawić na mniej szacowny plac.
Ciekawa byłam, czy nasz rodak znany jest na miejscu. Strona internetowa Gminy Pietrasanta wymienia go wśród swoich artystów, a co na to babcie porannie przybyłe na plac? Okazało się, że i one wiedziały kto zacz, tylko śmiesznie akcentowały jego nazwisko na ostatnią sylabę. Jego rzeźba stoi na małymplacu położonym pomiędzy dwiema ulicami Via 19 Settembre a Via Sant'Agostino. Nie wiem czy rzeźbę ustawiono tu ze względu na nazwę placu, czy też plac zyskał imię tytułu dzieła "Centaur".
Dochodzę powoli do mego rozdarcia. Usiadłam na marmurowej (a jakże! tu nawet ościeżnice są marmurowe) ławce pod pierzeją przeciwną katedralnej. Dzięki obłokom mogłam w ogóle tam wytrzymać i nie uległam poparzeniu słonecznemu, za to moja wola była mocno nadwątlona. No bo malować, czy się gapić. Jeszcze turyści nie pojawili się na placu, Pietrasanta budziła na razie swoich mieszkańców. Po 9.00 pojawił się listonosz, śmieciarz, zaczęto otwierać sklepy. Mnóstwo ludzi siedziało w barze Michelangelo, podejrzewam, że wybrali go ze względu na bardzo dogodny punkt widokowy, inne bary na placu zbyt były odsunięte, by zaspokoić ich ciekawość. Co pewien czas przez piazza przejeżdżał policjant na seagwayu. A wszystko w totalnym zapachu kawy, dźwiękach łyżeczek i ploteczek. No i dzwonów, wszak siedziałam między dzwonnicą a wieżą zegarową. zbudowaną w XVI wieku i "dopieszczoną" w XIX.
Moje szkicowanie pędzlem prowokowało do zatrzymywania się, do rozmów. Dwie chiacchierone  (czyt. kiakkierone - gaduły) zatrzymały się mówiąc: "Ładny plac co? Ładny, ładny". Nie interesował ich rysunek, musiały wyrazić dumę ze swojego miasta, a we mnie odezwał się lokalny patriotyzm, bo przecież Piazza Duomo w Pistoi jest jednym z piękniejszych placów w Toskanii, ale im tego nie powiedziałam, nie chciałam im kwasić poranka. Poza tym podejrzewam, że i tak bym ich nie przekonała.
Babcia z wnuczką powiedziała mi, że rzeźbiarzy jest tu dużo, ale obrazy kupują w galeriach.
Dwa razy zobaczyłam mopsa i żałowałam, że nie mam smoka przy sobie, pobawiłby się z kuzynami.
Oprócz baru świetnym miejscem na pogaduchy są schody pod katedrą, można nawet przeczytać gazetę.
I jak tu malować?
Jakoś jednak udało mi się w miarę skończyć przed powrotem Krzysztofa.
Jego oczywiście kusiła kawa o rogaliki, więc poszłam za przykładem dając się wciągnąć w poranną atmosferę placu. To było pyszne podsumowanie z cappuccino i cornetto con crema - moim ulubionym.

A na koniec mały konkurs o wieniec z liścia laurowego, a właściwie jego składowe. Na kolażu z warsztatem rzeźbiarskim jeden element powinien Wam się wydać florencko znajomy. Który? Kto pierwszy poprawnie odpowie, temu wyślę świeże liście laurowe z naszego żywopłotu oraz niespodziankę.

sobota, 23 lipca 2011

NOWE POMYSŁY

Za wiele do pisania w tym poście to nie mam, bo chcę Wam zaprezentować nowe świece. Tematyką jak najbardziej wpisują się w Toskanię :) Każda ze świec to waga około 1kg.


środa, 20 lipca 2011

LIS W KURNIKU

Od kilku miesięcy czekała na nas wykupiona w Groupon okazja posiłku wraz ze zwiedzaniem piwnic u jednego z producentów Chianti Classico. Trudno czasami jest zarezerwować miejsce z dużym wyprzedzeniem, bo kto wie, co się może wydarzyć po drodze. Z kolei, gdy już ustaliliśmy, że to będzie niedziela (ta ostatnie, która minęła), okazało się, że miejsca są zajęte do końca września, czyli do czasu, kiedy upływa termin wykorzystania oferty. Zdając sobie z tego sprawę przedłużono tę możliwość do końca października, więc już sobie odpuściłam krążenie myślami wokół tematu na najbliższe dwa miesiące, gdy okazało się, że możemy przyjechać w środku tygodnia. No to ruszamy!
Nie byłabym jednak sobą, żeby nie uskutecznić zwyczajowego: "Skoro już tam jedziemy, to może jeszcze coś w pobliżu?". Mieliśmy czas do 12.00 -  bo na tę godzinę mieliśmy umówione zwiedzanie piwnic :)
Jechaliśmy w okolice Radda in Chianti, ale wcale nie Radda była tym "przy okazji". Mój wybór padł na Volpaia.
Dzięki temu jechaliśmy podrzędną drogą wiodącą nas przez dzikie ostępy i regularne winnice.
Tak gapiąc się mocno przed siebie i na boki, akurat byłam na etapie "przed siebie" i omal bym nie przegapiła stojącego na zakręcie kościółka.
Znalazłam o nim szczątkowe informacje, więc może żaden z niego zabytek, za to uroczy niebywale. Nazywa się Chiesa San Miniato a Sicelle, w dokumentach w necie znalazłam jedynie wzmiankę o sprzedaży ziem pewnej wdowie, ale nawet nie jestem pewna którego roku to dotyczy. Jest jeszcze wspomniane coś o 1074 roku, i założeniu czegoś w rodzaju filii dla Badia a Passignano.
Dla mnie szczególne znaczenie ma wypatrzona w tym kościele "Dezyderata" po włosku z ciągle powtarzanym błędem, że to tekst znaleziony w kościele w Baltimore, he he, sama go kiedyś popełniałam. W krużganku przed kościołem zastaliśmy dwóch panów, jeden nadąsany, chyba że mu się przeszkadza nie kwapił się do rozmowy. Drugi, starszy od niego wsparty na lasce, z chęcią powiedział nam, że kościół nie ma swojego proboszcza, nie odbywają się w nim Msze św. Taka perełka! Ech!
Ruszyliśmy dalej mijając takie oto widoki:
I dojechaliśmy do Volpaia, w której kusiła mnie oczywiście nazwa "castello". Nie jest to typowy stojący osobno budynek, tylko struktura podzamcza zrośnięta z "zamczem". Od początku buźka mi się rozdziawiała w uśmiechu, bo już widziałam, że mamy do czynienia z małą osadą, pełną zakamarków, zadbaną, położoną tak malowniczo, że nic, tylko usiąść i chwycić za pędzel.
Nawet miałam potrzebny sprzęt w samochodzie, ale nie dysponowałam wolnym czasem. Na wizytę w borgo mogliśmy przeznaczyć pół godziny! Wystarczyło, by zrobić rekonesans, zajrzeć do kościoła i baru naprzeciwko, i by chcieć na pewno tam wrócić.

Pora jeszcze była wczesna, mało turystów, choć widać po bezczynnie oczekujących stołach, że to popularne miejsce na posiłki.
Miasteczko też chyba dopiero budziło się ze snu, w oknie z poduszką słychać było ignorowany budzik. A może to poduszka nie mogła się dobudzić?
Przynajmniej znalazło się trochę chwil, by zagadać do barmanki, dowiedzieć się, że nie brakuje im klientów, a jednym z pracowników jest nasz rodak o imieniu Daniel. Ten nie kwapił się mocno do rozmowy :)
Na małym stoliku wypatrzyłam angielskie wydania książek Dario Castagno. Pani z baru rozkręciła się, zaczęła nam też opowiadać o polskiej przedstawicielce wydawcy jego książek, że jakaś znana w Polsce persona z telewizji, że zarządza 6 kanałami, ale ja w tym światku mało obeznana jestem, więc nie wiedziałam o jakiej Ivette (?) mówi pani z baru.
Do baru oczywiście weszliśmy na kawę, to znaczy Krzysztof na kawę, a ja na pyszne migdałowe ciasteczko. sztuk słownie: jedna, nie chciałam przesadzać przed obiadem. Wianek z peperoncino to chyba w rękawiczkach robiono, ja na pewno bym tylko tak do tego podeszła pamiętając moje poparzenie papryką z zeszłego roku.
Pożegnaliśmy się z Volpaia, odgrażając się, że to nie nasz ostatni raz u niej.
Z małymi przygodami dotarliśmy do Agricoli Monterinaldi. Przygoda była mała, jak się okazało mogła być i większa. Otóż zapodałam do GPS Castello di Monterinaldi, zgodnie z nazwą, która została nam przysłana przez Groupon.
Zjechaliśmy z asfaltówki i pniemy się po strada bianca. 

Faktycznie dojechaliśmy na koniec do murów z tablicą "Castello di Monterinaldo". Taaaa! Tylko, że nie widać żadnej enoteki, żadnego wyszynku, no cisza, tylko w jednej z nisz stoi mercedes na niemieckich rejestracjach. Potem się dowiedzieliśmy, że pozostałości po zamku stanowią trzy odrębne własności, a jedna z nich jest w niemieckich rękach. Tabliczka "uwaga pies" według miejscowych powinna być rozszerzona o ostrzeżenie przed właścicielką. Dobrze, że się o tym nie przekonaliśmy :) Ale coś mi intuicja mówiła, żeby aparatu nie wyciągać i stamtąd odjechać. No i czas już naglił umówioną godziną.
Okazało się, że niedaleko od resztek po zamku, na dole blisko przy asfaltowej drodze mieścił się nasz punkt docelowy tego dnia - Agricola Monterinaldi.
Jeden z moich Aniołów Stróżów (przypominam, że mam ich całe stado) wiedział, że należy nas zaprowadzić do producenta wina w dzień powszedni, dzięki czemu mieliśmy luksusową sytuację własnego przewodnika. Przedsiębiorstwo zaczynało od jednego domu zwanego słusznie willą, by rozrosnąć się o nowy budynek i nowszą linię produkcyjną. Jest ono średniej wielkości  wytwórcą Chianti Classico.  Oprócz winogron uprawiają tam gaje oliwne i zioła. Po drugiej stronie drogi zasadzono gaj orzechów włoskich, z przeznaczeniem głównie na pozyskanie drewna, za wiele wiele lat. Całość to 60 hektarów ziemi.
Nie należą do zbyt nowoczesnych linii produkcyjnych. Owszem, zaczęliśmy od najnowszych zbiorników ze stali, potem przeszliśmy koło cementowych, ale nie było tam skomplikowanej elektronicznej maszynerii. Wydaje się to być mało urocze, jak na miejsce powstawania ściśle kontrolowanego wina.
W miarę oprowadzania rewelacyjny Mauro wszystko pięknie nam wyjaśniał, co zapamiętałam, to teraz Wam postaram się przekazać.  Zapalonych znawców wina od razu proszę o wyrozumiałość, ja się do takich nie zaliczam, więc mogę trochę nabajdurzyć.
Dłuższy czas staliśmy przy tych zbiornikach z cementu, dowiedzieliśmy się, że na początku nie były niczym wyścielone i wtedy fermentujące wino troszkę rozpuszczało cement. No ładnie! Ale to dawne czasy, obecnie pojemniki są od wewnątrz pokryte specjalną żywicą szklącą. Ich przewaga nad tymi stalowymi polega na oszczędności miejsca w piwnicy.
Czyszczenie zbiorników po zlaniu wina to bardzo niebezpieczne zadanie, wykonuje się je w masce, przy asyście drugiego pracownika. Ten pierwszy znajduje się w zbiorniku, gdy drugi cały czas sprawdza, czy nie stracił przytomności.
Co robią z tymi resztkami? Ano jest jeszcze jedna prasa, która wyciska moszcz i z tak pozyskanego płynu robi się właśnie lekkie vino sfuso, typu "stołowe". Część z "odzysku" idzie do zaprzyjaźnionego producenta grappy. Co ciekawe, w całym regionie Chianti jest tylko dwóch zatwierdzonych producentów tego wysokoprocentowego napoju.
A gdzie beczki, gdzie cały romantyzm produkcji?
Już za chwilę je zobaczyliśmy.
Najpierw były małe beczki do produkcji vin santo. Jest to wino wyciskane z podsuszonych winogron. Po zerwaniu rozkłada się je na strychu na żerdziach bambusowych i pozwala przez pół roku operować gronami  rozmaitym warunkom pogodowym. Mocno obeschnięty owoc białych winogron wyciska się i szczelnie zamyka w drewnianej beczce na ... 8 lat! A nawet i najdłużej. Najstarsza beczka miała opis z 1983 roku. To słodkie wino jest wielką niespodzianką dla producenta, gdyż nie zagląda się do niego podczas leżakowania w beczkach.

Inaczej jest z produkowanym w drewnianych beczkach (z kasztana i orzecha) Chianti Classico i Chianti Classico Riserva. Tutaj pracownik cantiny musi sprawdzać co pewien czas, czy przypadkiem płyn nie wyparował, bo najmniejsza ilość tlenu zniszczyłaby nieodwracalnie płynny skarb. Winogrona na riservę uprawiane są na odrębnym polu, gdzie podczas kwitnienia obcina się połowę kwiatów, pozwalając roślinie zużytkować całą wegetacyjną energię na dojrzewanie wyselekcjonowanych gron. Z tego, co zapamiętaliśmy wino musi leżakować 24 miesiące, i co najmniej 3 miesiące przed sprzedażą w butelce. Ale zazwyczaj bardziej cenione jest takie, które kilka lat jest już w butelce. Chianti Classico można przechowywać mniej więcej 5 lat, Riserva 10 lat. Są to wina wyłącznie butelkowane.
Beczki z winem umieszczone są w tunelu łączącym nową część ze starą piwnicą znajdującą się pod willą.
Przejście robi wrażenie prostym rytmem zbiorników, sama architektura tunelu i kontrast z poprzednim pomieszczeniem zostawia człowieka z szeroko otwartymi ustami, trudno się pozbierać. Na ten widok jęknęłam po prostu z zachwytu.
Beczki są wymieniane co 10 lat. Ponoć w Kaliforni istnieje moda na wyrazisty smak drewna w winie, więc beczki wymienia się co dwa lata.
W ostatnim zwiedzanym pomieszczeniu, czyli starej 200 letniej piwnicy przyjrzeliśmy się dokładnie prasie do wyciskania, mniej więcej rówieśniczki pomieszczenia.
Stoi obecnie z rozszczelnionymi deskami, gdy się jej używało, metalowa obręcz służyła za ścisk. Kamień pod wyciskarką stanowi komplet, widać wydrążone w nim otwory do zlewania płynu.
Za jednymi drzwiami przechowuje się oliwę, nie widzieliśmy tej części piwnicy, bo otwiera się ją jak najrzadziej,  czego skutek mogliśmy popróbować podczas posiłku.
Chodzi o to, by oliwa stała w absolutnej ciemności. Przyznam, że nie jestem smakoszem oliwy, ale ta była wybitna, zaskoczyła nas świeżym ostrym podrażnieniem, kiedy to już trudno o oliwę zbliżoną smakiem do tej zaraz po tłoczeniu.
I tak płynnie doszłam do posiłku. Wyszliśmy z piwnic z boku willi i zostaliśmy przez Mauro zaprowadzeni do wnętrza, gdzie w hallu czekał na nas zastawiony stół. Zaczął się spektakl wyśmienitych potraw i podawanych do nich win z tłumaczeniem, które, dlaczego, z jakim bukietem i jaka jest ich historia. Parę takich obiadów i być może znałabym się na winie.Mauro nalewał niewielkie ilości wina, więc nawet szumku w głowie nie miałam, razem może wyszła objętość normalnego kieliszka. Podejrzewam, że to też kwestia właśnie doboru trunków. Do przystawek dostaliśmy dość lekkie Chianti Classico. Do pierwszego - rewelacyjnych penne z warzywnym ragù - następne Chianti Classico o nutce owoców tropikalnych i leśnych. Jej! nawet ja czułam te smaki i wonie. Do niesamowitego kurczaka w sosie z vinsanto pojawiło się głębsze, bardziej surowe, pozbawione owocowości Chianti Classico Riserva.
A na deser mała tarta z jeżynami, no i łyk słodkiego wina. Mocne, nasycone. Mauro opowiedział nam o odnalezieniu starego przepisu według, którego zrobili inne słodkie wino o nazwie "Oko kuropatwy". Ponieważ bardzo lubię Grecale to "Oko kuropatwy" bardzo mi podeszło. Jest dużo lżejsze od ich regularnego vin santo, tamto nadaje się bardziej na zimowe wieczory przy kominku, a to dodaje skrzydeł, poczucia lekkości. Człowiek ubrałby się w zwiewną białą sukienkę i po łące biegał.
Zamiast biegania po łące Mauro zaprosił nas, byśmy pomyszkowali po ogrodzie. Buuu, jedną taką amforę przygarnęłabym od razu! W ławeczkę wpisałabym się z książką, a na stoliku stałby kieliszek "Oka kuropatwy", dla rozrywki liczyłabym ryby w oczku wodnym pod schodami wiodącymi do willi.
Jedna z rzeźb sugeruje, jak można wyglądać po spożyciu zbyt dużej ilości wina. Ja się czułam bardziej refleksyjnie,jak pan w kapeluszu.
Najwyższy czas opowiedzieć o twórcach naszego spotkania z Chianti Classico. W kuchni swoje talenty realizowała moja imienniczka. Poprosiłam na koniec, byśmy mogli jej osobiście podziękować. Przyszła bardzo nieśmiała pani, ale widać, że sprawiło to jej wielką przyjemność.
No i Mauro - cudowny gawędziarz. Pochodzi z Neapolu, ale przyjechał do Toskanii w dzieciństwie i od 20 lat w niej mieszka, przez co mówi bez słyszalnych naleciałości z Południa. Gdy się rozgadaliśmy na temat sztuki, okazało się, że on kiedyś grał na pianinie, a teraz bardziej na gitarze. Teatr też nie jest mu obcy.
Podczas rozmowy tak gestykulował, że trudno było mi w pomieszczeniach złapać ostrość. Musiałam się w końcu posiłkować lampą błyskową. Potem sprzyjało mi dzienne światło, lub znieruchomienie podczas robienia wspólnego portretu.
Dobra wiadomość dla ludzi posługujących się językiem angielskim, nie trzeba znać włoskiego, by zaznać przyjemności zwiedzania Agricoli Monterinaldi. Częstymi ich klientami są Amerykanie, co spowodowało, że załapaliśmy się na promocję w Groupon, gdyż chciano pozyskać miejscowych klientów. A że sama promocja była niezwykle okazyjna finansowo, pozwoliliśmy sobie na zakupy w ich sklepie.
Dobrze będzie usiąść do posiłku z winem, o którym wie coś więcej, niż jego nazwa i cena :)
Nadszedł czas, by wyjaśnić tytuł. Nie ma żadnego znaczenia poza luźnym skojarzeniem dwóch miejsc ze sobą. Volpaia tak po mojemu to byłaby lisiarnia, natomiast w ogrodzie Agricoli zobaczyłam najbardziej niezwykły kurnik wśród kurników.
Stąd lis w kurniku.
I tak na koniec, zupełnie bez żadnego związku - kominy, lampy i inne. Ot, jakoś mnie wciągnęły w kilku miejscach.

poniedziałek, 18 lipca 2011

SŁODKIE LENIWE NIEDZIELNE POPOŁUDNIE

Wiem, wiem, lenistwo mogłoby oznaczać, że się nigdzie nie ruszyliśmy, ale czyż powolne snucie się nie jest też rodzajem lenistwa? Była więc leniwa wycieczka.
Tym razem obiad zjedliśmy w domu, więc wyruszyliśmy w senną sjestę. Najpierw chciałam koniecznie zobaczyć kościół w pobliżu Tavarnelle Val di Pesa, a konkretnie Pieve di San Pietro in Bossolo. I zobaczyłam, ale tylko zewnątrz, no bo kto w niedzielę o 14.00 zwiedza?! Trzeba będzie wrócić, gdyż na zdjęciach widziałam ciekawe wnętrze i krużganki, no i obok do zwiedzania zachęcało muzeum sztuki sakralnej. 
Kościół zbudowano na skraju miejscowości oraz na szczycie pagórka z rozległą panoramą na obsadzone winnicami wzgórza. 
Swoją historią sięga 990 roku, więc już się domyślacie, dlaczego chciałam go zobaczyć. 
Większą radość z kościoła, nawet zamkniętego miały gołębie.
Zaraz nieopodal drogowskazy zapraszały do Castello del Nero. Jeśli castello, to czemu nie? Jedziemy. 
No ładnie! Wszystko baaardzo ładnie, ale chyba nie na moją kieszeń :) Poza tym spora liczba samochodów na parkingu nie napawała optymizmem i atmosferą wyciszenia. Obejrzeliśmy  miejsce tylko od strony parkingu i pojechaliśmy dalej. 
Na wyczucie chcieliśmy trafić do Barberino Val d'Elsa, lecz wybraliśmy nie tę drogę, przez co odkryliśmy spektakularnie położone sanktuarium Santa Maria del Carmine. Tu przynajmniej drzwi do kościoła były otwarte. Taaaa! Tylko te zewnętrzne, choć przynajmniej przez szybę można było zajrzeć do środka, by wiedzieć, że aż tak wielce to chyba żałować nie muszę. 
Z zewnątrz rozgrywały się o wiele piękniejsze sceny z przenikającymi się łukami krużganków okalających świątynię. Co łuk to nowy obraz. 
Malowniczość otoczenia podkreślały fragmenty fresków, szkoda że mocno zniszczone, bo wyglądały na smakowity kąsek.
Nieopodal wypatrzyłam ciekawe schody wyłożone matami do tłoczenia oliwy, te maty spotkaliśmy jeszcze raz tego dnia przejeżdżając prze jakiś gaj oliwny, odpoczywały pod drzewem czekając na pracę.
Do Barberino w końcu nie dotarliśmy, bo po powrocie do Tavarnelle okazało się, że przejazd uniemożliwia jakaś festa, więc ruszyliśmy do San Gimignano, gdzie byliśmy umówieni na lody. Przyjechaliśmy przed mniej więcej umówioną godziną spotkania, więc wyjęłam mój niezbędnik i szybko starałam się uchwycić rozmaitość kształtów i grę cieni na Piazza della Cisterna. Szkic wymagałby jeszcze dalszej obróbki, ale taki oto był zapis chwili.
Zjedliśmy lody (oczywiście pyszne, tylko ta palemka!) w dobrym towarzystwie, i wcale nie u mistrzów świata, tylko w lodziarni na rogu tegoż placu. 
W pewnym momencie rozmowę utrudnili nam dobosze z krótką paradą w strojach historycznych zapraszającą na świętowanie z winem Vernaccia. Może nie tym razem?
A w ogóle to chciałam oficjalnie pochwalić Krzysztofa za pomysł nietargania torby z moim sprzętem. sam nawet zaoferował się i spakował mnie do walizeczki, którą potem dzielnie taszczył po San Gimignano. Nawet dobrze się z nią prezentował, nieprawdaż? Jak by to powiedziała jego kuzynka: "zadał szyku", hi hi hi. Tym bardziej, że słońce go męczy po krótko ogolonej głowie i czymś musi ją zasłaniać, a piuski się nie dorobił :)

Jeszcze tylko krótki spacer, podczas którego nie mogłam oprzeć się wieżom i innym skarbom San Gimignano i wróciliśmy do domu, by powitać naszych gości nocujących w Montagnanie.