środa, 30 marca 2011

WIELE HAŁASU O WIOSNĘ

W końcu je przyłapałam, ależ się gramoliły, krzyczały: mnie wybierz, mnie! Pogadałam z nimi i zarządziłam, co następuje.
Margaretka, uchowana przez zimę pod folią, pod drzwi pocztowe marsz! Do towarzystwa dałam jej koronę cesarską oraz tulipany.
Strażnikami drzwi wejściowych uczyniłam tulipany, to na tych co to lubią nosa zadzierać i korony cesarskie dla pokornie schylonych. Druso pozazdrościł roli kwiatom i siadł fotogenicznie strzegąc domu.
Reszta w ogrodzie.
Niektóre tęsknie wyglądają przez bramę, ale trudno im się przecisnąć przez szczebelki.
A Matka Boża ręce załamuje nad tym całym tałatajstwem.
Kalie pod murem nie mieszają się w imprezę i milcząco kwitną.

W końcu wyszłam do ogrodu. Oprócz margaretki i kalii reszta to polski przychówek z miłej hurtowni w Szczepankowie pod Poznaniem. Andrzeju bardzo dziękujemy!

W końcu na chwilę wyrwałam się z pracowni, bo zaczęła mnie pokonywać zmęczeniem. Doszło do tego stopnia, że w niedzielę nie chciało mi się nigdzie ruszyć. Ale zadowolona jestem, bo projekt mocno się rozwija i zaczynam dostrzegać jego końcowe granice.

W końcu wiosna! Po ostatnich ulewach i burzach.

W końcu!

sobota, 26 marca 2011

ROZSTRZYGNIĘCIE KONKURSU

Napisałam już pod zdjęciem, ale tu powtórzę, że to był rozmaryn i laur (wawrzyn). Gratuluję, to wcale nie było łatwe zadanie, bo jeszcze rozmaryn kwitnący kiedyś pokazywałam i jest bardziej rozpowszechniony, ale laur obficie kwitnący jest i dla mnie rzadkim widokiem, nasz staruszek żywopłot aż tak obficie nie kwitnie, jak ten młodzieniec spotkany w Lajatico.
Beatę, Hajduczka i Joannę proszę o kontakt na maila (zapisany w prawej kolumnie na rysunku akantu).
Wszystkie dostaną świeże liście rozmarynu i lauru, a Beata dodatkowo II tom mojej książki w postaci audiobooka.

czwartek, 24 marca 2011

WIATR W OCZY

I nie tylko w oczy, on wszędzie się panoszył ostatniej niedzieli. Niczego się nie nauczyłam sprawdzając pogodę do wycieczki śladami filmu "La Passione", znowu zwiodło mnie słonko w prognozach. Oczywiście było o wiele cieplej, ale i tak pod koniec dnia marzyłam o rękawiczkach i czapce. Aż dziw, że mnie żadne choróbsko nie chwyciło, ale to pewnie przez ilość zajęć, które powodują, że teraz z ledwością biegam palcami po klawiaturze.
Koniec narzekania! Postaram się radośnie opisać niedzielną wycieczkę.

Hasło przewodnie? Andrea Bocelli.
Nie pojechaliśmy na koncert, lecz w rodzinne okolice śpiewaka. Gdzieś po drodze, kilkanaście kilometrów przed celem wjechaliśmy na szczyt wzgórza, na którym dziwna wieża dźgała błękitne niebo. Taka jakaś nietutejsza, z ciemnego kamienia. Trzeba przyjrzeć się jej bliżej.
Skręciliśmy więc do Peccioli.
Trudno było znaleźć miejsce parkingowe, dziwne. Sjesta jeszcze się panoszyła, więc podejrzewam, że ze względu na strefę ograniczonego ruchu w ścisłym cnetrum, to mieszkańcy zapełniają wszelkie możliwe parkingi.
Muszę przyznać, że Peccioli wielką atrakcją turystyczną nie jest, jedną z większych przyjemności estetycznych, których tam doznałam, dostarczył widok otaczający miasteczko. Zewsząd otaczały nas rozległe przestrzenie aż po śniegi Apeninu, przejrzystość powietrza zbliżała biel szczytów, której chłodny odcień nieźle współgrał z wyjącym wiatrem.
Wieża nie dała się poznać poza wejrzeniem z placu. Trudno. Wyczytałam o niej potem, że pochodzi z XIX wieku, zachowując w sobie resztki średniowiecznej konstrukcji. I bądź tu mądry człowieku. Co jest tymi resztkami?
Plac o nieregularnym kształcie wyróżniał dwa budynki jeden z loggią, a drugi ze stemmami. Dla równowagi chyba wobec równego rzędu herbów na nie tak odległym balkonie narożnego budynku przysiadły jakże znajome krasnale wraz z ich towarzyszką niedoli.
Kilka kroków dalej budynek bez okien, ale z oknami.
Weszliśmy do kościoła, jakoś tak dziwnie, przez boczną nawę, to wejście chyba służy za główne.
Wnętrze Pieve di San Verano przyprawia o dreszcze swoimi przeróbkami. Gdzieś jeszcze można złapać romańską atmosferę świątyni, w rytmie kolumn, w specyficznym świetle.
Reszta już mniej zachwyca, choć oczywiście trudno nie zauważyć sprawnych fresków na sklepieniu, czy obecnie niepoprawnych politycznie kandelabrów.
Tylko przez szybę mogłam podziwiać co cenniejsze obiekty, zgromadzone w małym muzeum sztuki sakralnej. Szukaliśmy dojścia, bo wszystko było oświetlone, jak by czynne, ale albo z nas totalne sieroty, albo ktoś czegoś nie dopatrzył informacyjnie.
Gdy tak snuliśmy się po sennym miasteczku,
wyszliśmy na jego południowe obrzeża, a tam dopadł nas gwar, to mieszkańcy wylegli pod mury chroniące ich przed wiatrem, łapali pierwsze wiosenne promienie słońca.

Na słońce wystawiono też i pranie, więc wszędzie roznosił się zapach czystości :)

Warto wiedzieć, że znajdzie się tu atrakcję dla młodszych pociech, bo Peccioli ma Prehistoryczny Park. Nie byłam, ale może się komuś przyda ta informacja, by "przekabacić" dziecię na zwiedzanie innych atrakcji Toskanii.

My tymczasem pojechaliśmy do Lajatico. Zwróćcie uwagę na rzadkie w języku włoskim "j" (co ciekawe, sama tablica wjazdowa takowego nie posiadała, ale wszędzie indziej nazwa zawiera"j").
Droga prowadzi przez La Sterza, zupełnie nowoczesną i nieinteresującą, ale to właśnie ta frazione Lajatico jest rodzinną miejscowością Andrei Bocellego. A że nieładna, to lepiej dojechać do związanej ściśle z nazwiskiem śpiewaka siedziby gminy.
Prowadzą nas stare cyprysy, gdzieniegdzie ich brak uzupełniają nowe nasadzenia.
Zatrzymujemy się pod kościołem San Leonardo. Nie, nie, geniusz z Vinci nie został ogłoszony świętym. Podejrzewam, że chodzi o jego imiennika, opata żyjącego w VI wieku w Noblac, we Francji.
Kościół zamknięty, ale gościnnie wita nas ostatnim wolnym miejscem na parkingu.
Zauważyłam, że zupełnie inaczej się zwiedza, gdy nie prowadzi nas przewodnik, gdy nie znamy z imienia żadnego obiektu, który by nas tam przyciągnął. Choć w przypadku Lajatico po części taki był, ale o tym później. Nie szukamy drogowskazów, nie śledzimy mapy, po prostu idziemy w kierunku wyczuwalnym jako centrum. Najpierw zaglądamy do parafialnego parku, zaprawdę godne to ..
Jest on ogólnie dostępnym miejscem, z wyłączeniem psów. U nas w planie jest zrobienie ogrodu parafialnego, co idzie nam jak po grudzie, tylko właśnie psy szczęśliwie hasają nie zauważając wolnego tempa prac.
W Lajatico miałam ochotę położyć się na stokrotkowym kobiercu, ale jednak za chłodno było.
Do parku przylega kaplica zbudowana ku pamięci poległym w I Wojnie Światowej, potem oczywiście dołączono i tych poległych później. Skierowaliśmy się do drzwi kaplicy, a tu bardzo starszy pan właśnie ją zamykał. Gdy nas zobaczył, zaprosił, otworzył, pozapalał światła (łącznie z okrutnie świecącym krzyżem na ołtarzu), opowiedział o historii kaplicy, o problemach z wilgocią, o renowacji itd.
Wszystko dobrze, ale właśnie zaczęły mi się kończyć baterie, a ja "przezornie" nie wzięłam zapasowych. Krzysztof nie stracił nadziei i rezolutnie zapytał dziadka o Tabacchi, czyli właściwie po "naszemu" kiosk. Weszliśmy na główny plac Lajatico. Na jednym z zamkniętych sklepów ... jak nic - dziadek! No, wypisz, wymaluj, a raczej wysprejuj. Oczywiście baterie kupiliśmy (uff!) w kiosku, ale przy okazji uzyskaliśmy informację o akcji, w wyniku której uwieczniono w taki sposób dwóch mieszkańców Lajatico. Jakieś zagraniczne artystki w środku nocy, przy świetle jupiterów ze zdjęć, posługując się jedynie sprayami, pozostawiły po sobie niezwyczajne ozdoby sklepu.
Kioskarz okazał się źródłem informacji, opowiedział nam o letnim życiu miasta i zaprowadził za róg, by z dumą pokazać efekt następnej akcji artystycznej: zbiornik na wodę zamieniony w szósty pierścień Krzywej Wieży z Pizy. Nooo... szeroko poszli.
Zapytałam się go o główny cel naszej wycieczki a mianowicie Teatro del Silenzio - wskazał drogę, ustalił metraż i pożegnał się z nami.

Około 800 metrów od placu, już poza miasteczkiem, z inicjatywy Andrei Bocellego wybudowano swoisty amfiteatr. Liczyłam na to, że zobaczymy jego wcześniejszy wygląd z rzeźbą Mitoraja pośrodku, ale musiałam się zadowolić scenografią do opery napisanej zresztą też przez Bocellego. Scenografia, pal licho!
Ale otoczenie?! Fiu, fiu fiu! A nawet fiuuuuuuuuuuu, bo wiatr wył jak opętany. Z ciszą to miejsce nie miało nic wspólnego, na wstępie urywało głowę, a potem porywało resztę ciała. I tylko te zielone pagórki, i ta Volterra w tle i ach i och! i chciałabym się tam znaleźć latem, by wysłuchać jakiegoś koncertu.
Zainteresowanych działalnością i innym wystrojem Teatro del Silenzio zapraszam na ich stronę.
A ja się jeszcze porozglądam w zaciszu domowym ponapawam widokami.
Żeby nie było, że tylko od strony Volterry Lajatico ma takie widokówki. Z parkingu przed kaplicą poległych też niezgorsze krajobrazy się komponowały w obiektywie.
Wróciliśmy do centrum, by jeszcze pomyszkować po miasteczku.
Wydawało się, że jeszcze tylko resztki castello są do obejrzenia, ale wrodzona ciekawość kazała mi zajrzeć dalej, dzięki czemu odkryłam urocze borgo, czyli właściwie podzamcze.
No i czyż nie ładna wycieczka? Ładna? A wiatru nie słyszycie? Hi, hi, hi.

Ja wróciłam w końcu nasycona przestrzenią, o co w pracownianym zamknięciu dość trudno na co dzień.



A teraz zagadka - czego kwiaty widzicie poniżej? Odpowiedź uznam za pełną tylko w przypadku podania nazw obydwóch roślin. Nagrodę ujawnię po rozstrzygnięciu konkursu.

rozwiązanie: ROZMARYN I LAUR

piątek, 18 marca 2011

ZA CIOSEM

Jak szaleć, to szaleć, a raczej wyłapywać okazję. Podczas zakupu karty Przyjaciół tak sobie, bez przekonania, zapytałam, czy mają może wolne miejsce na zwiedzanie kaplicy w Bargello, zapowiedziane na następny dzień. Tylko ja byłam zainteresowana, bo Krzysztof ma w środy po południu dodatkową Mszę św. w Montagnanie. Jedna zgłoszona osoba była niepewna, pani z Biura obiecała zadzwonić, gdy ten ktoś zrezygnuje.
I zadzwoniła.
No to wsiadłam w środę o 14.00 do pociągu i zaopatrzona w parasol wybrałam się do Florencji.
Tym razem, niestety czarowanie parasolem na niewiele się zdało, co mogliście zobaczyć w poprzednim rocznicowym wpisie. Pogoda nie odwiodła mnie od zamiarów, chęć zobaczenia nowych pomieszczeń w Bargello ciągnęła jak magnes. Gratką było też to, że spotkanie było po południu, kiedy jest zamknięte dla turystów. Czułam się więc zaszczycona biorąc udział w zwiedzaniu.
Dodatkową atrakcją, o czym przekonałam się dopiero podczas zwiedzania, była możliwość robienia zdjęć! Hurra! Dobrze, że bez aparatu to ja się do Florencji nie ruszam.
O Bargello już kiedyś pisałam.
Zapraszam więc głównie do kaplicy pod wezwaniem św. Marii Magdaleny.
Kto pamięta, że to święta, z którą związana była moja praca magisterska? Zawsze, gdy trafiam na dalszą jej ikonografię w myślach rozwijam wątek, zastanawiam się, co bym jeszcze napisała, by dogłębnie zanalizować obraz "Pokutującej Magdaleny". Odczuwam też wtedy nieprzypadkowość mojego znalezienia się w danym miejscu.
Gdzie się znalazłam?
I dlaczego akurat tam?
Otóż mocno naciągany był motyw organizatorów spotkania z panią pracującą w tym muzeum. Że Dante, że ojciec języka włoskiego, że rocznica...
Skupmy się na samym Dante. Jego maska pośmiertna, odlana z nieistniejącej już oryginalnej woskowej "wita" wszystkich na wejście. Przystojny to on raczej nie był.
Ale skąd on akurat tutaj?
Otóż swego czasu nastąpił bum wśród obcokrajowców na Italię. I wcale nie piszę o drugiej połowie XX wieku, jeno o początkach XIX.  Fascynatów Florencją męczyły słowa Vasariego, w których wspominał, że Giotto gdzieś namalował fresk z portretem Dantego. To ci gratka! Zabrano się za poszukiwania, sfinansował je pewien Szwajcar. Wiedziano, że podzielone na dwa piętra z celami pomieszczenie było kiedyś kaplicą, więc zaczęto skuwać tynk i natrafiono od razu na twarz młodego poety (w czerwonej szacie, za klęczącą postacią, po prawej stronie okna). Atrybucja fresków stała się oczywiście polem sporów między naukowcami i dopiero w 2004 roku, po odczyszczeniu malowideł, potwierdzono ich autorstwo.
Faktycznie trzeba się znać na stylu Giotto, by w tak zniszczonym dziele znaleźć rękę mistrza. Choć przyznam, że coś tam przypomina mi jego inne lepiej zachowane freski. Wierzę więc naukowcom i za nimi powtarzam, że w Kaplicy Magdaleny są pozostałości pracy Giotto.
Boczne ściany to wynik działań jego uczniów.
Niestety pani przewodnik tym razem się nie popisała, ciągle powtarzała imię Dantego, przeplatając je z Giottto i okraszając problemami muzealnymi.
Aż żal, że nie zwróciła uwagi na inne freski, świetnie zachowane, późniejsze, pochodzące z końca XV wieku Bartolomeo di Giovanniego. Św. Hieronim tak się schował za pulpitem, że nie da rady go dobrze sfotografować.
Skoro już o pulpicie wspomniałam, przyjrzyjcie się, proszę, wspaniałym intarsjom (kratka w dolnej części zdaje się być otwartą, co za maestria!), nie tylko na nim, ale i na ławkach chóru. To dzieło Bernardino della Cecca, prawdopodobnie skonstruowane dla Kościoła San Miniato al Monte.
Tryptyk stał się dla oprowadzającej zupełnie przezroczystym, niczym szyba go chroniąca, a mnie zachwyciła Madonna Giovanni di Francesco, zwanego Cervelliera, z XV wieku. Dzieciątko zdaje się przy niej tłuste, nieprawdaż? A ona? Delikatna, młoda, taka niewinna, słodki ciężar trzyma na kolanach.
W gablotach kaplicznych i w zakrystii, do której sama wtryniłam nos, wołały o podziw piękne przykłady sztuki złotniczej.
Właściwie to i dobrze chyba się złożyło, że pani przewodnik nie miała wiele do powiedzenia. Nie żal było się oddalać i uwieczniać te wszystkie skarby.
A potem jeszcze poszła z nami do Sali Donatella (za czasów więziennych miała więcej podziałów, pionowych i poziomych, razem tworząc 32 cele) - i tu oszalałam.
Wcale nie jest tak, że aparat zasłania nam to, co jest do obejrzenia. Szukając fotograficznych kadrów zaczęłam dokładniej przyglądać się zgromadzonym rzeźbom.
Miałam czas, by zajrzeć posągom w twarz, zobaczyć zawadiacki wąsik u Jana Chrzciciela,
zaraz potem rozczulić się tym samym świętym, ale w dużo młodszej wersji.
Kręcąc głową od jednego Dawida do drugiego (obydwaj autorstwa Donatella) usiłowałam przyznać któremuś bardziej zaszczytne miejsce w moim prywatnym panteonie. I chyba mogę zdradzić, że jakoś bardziej przypadł mi do gustu ten marmurowy, choć przyznam, że długo przyszło mi zorientowanie się, że to coś na głowie Goliata, to proca z kamieniem.
A te wspaniałe profile? Co jeden, to szlachetniejszy.
Miałam wrażenie, że jestem dzieckiem wrzuconym do basenu wypełnionego piłeczkami, taplałam się w rzeźbach, nurzałam w talentach.
Po cichu tylko żal, że one w muzeum są. Bo przecież, żadna z tych rzeźb nie powstała, by konkurować z taką ilością innych, by sztucznie zostać wyrwaną z kontekstu. Z jednej strony wiem, co ułatwiają mi muzea, ale z drugiej mam ochotę je wykraść i umieścić w pierwotnych założeniach.
I taka rozdarta wracałam przez sale pustego muzeum, szybko chwytając ukryte życie eksponatów.
Gdy wyszłam na dziedziniec szum ulewnego deszczu przypieczętował nastrój miejsca. Już tak od niechcenia zwracałam obiektyw ku marznącym grajkom, delfinom, lwom i ludziom zaklętym w kamień.
Nie myślcie jednak, że wyszłam niezadowolona, ja tylko tak sobie snułam przemyślenia w rytmie kropel, które wyolbrzymiły atmosferę wyludnionego muzeum.

czwartek, 17 marca 2011

MŁODZIUTKA ITALIA

No bo co to jest te 150 lat? Dla istnienia narodu? Wśród osób, które mówią, że pochodzą z Toskanii, Sycylii, Mediolanu, Pistoi czy Carrrary, to puste pojęcie. Jednoczy ich głównie drużyna piłki nożnej i inni przedstawiciele sportu. Stało się, jak się stało, nie jestem historykiem, socjologiem, ani politykiem. Słucham, co mówią o sobie tubylcy, patrzę na wystawy we Florencji i z trudem zbieram przykłady obchodzenia rocznicy ustanowienia Państwa Włoskiego. Uwierzcie, że kolaż tego nie przyszło mi łatwo utworzyć.
Spodziewałby się człowiek wielkiej festy, ale ona taka nielokalna, taka państwowa .., więc przez przedstawicieli władzy głównie zauważona.

A że szkoła ma przygotowywać przyszłych obywateli, to ...

Dzień wyjątkowo wolny w całym kraju od pracy, a niebo dzisiaj okrutnie płacze nad Italią.

PS. Po ukazaniu się tego wpisu podesłano mi artykuł, który poniekąd tłumaczy moje obserwacje co do świętowania a raczej nieświętowania rocznicy.

wtorek, 15 marca 2011

CIĄG DALSZY PRZYJAŹNI

Trochę opieszała ta przyjaźń, ale można ją zacząć podtrzymywać jedynie w dni powszednie, a jakoś w tym roku się ciągle nie układało, by wtedy wybrać się do Florencji. Tęsknota nie dawała za wygraną i w końcu zawiodła nasze kroki do Przyjaciół Uffizi.
Grono chętnych na przyjaźń z florenckimi muzeami wzrasta i w tym roku osiągnęło już liczbę 5000 członków.
O przedsięwzięciu pisałam tutaj, a tu jest strona Amici degli Uffizi.
Przy okazji oczywiście nie odpuściliśmy sobie Uffizi, głównie wystawy tymczasowej umieszczonej w dziale rysunków. Rysunek jest tym, co bardzo sobie cenię w sztuce, dużo trudniej w nim ukryć nieumiejętności warsztatowe, niż pod barwną plamą naniesioną przez pędzel. Wystawa zawiera niedużo prac, lecz dzięki temu można jej poświęcić sporo czasu i uwagi, można spokojnie wejrzeć w każdy detal, zobaczyć, jak mistrzowie prowadzili swoją rękę, jak operowali światłem i cieniem. Ja się muszę dużo napracować, a tu niektóre rysunki zdawały się być narysowane tak lekko, tak od niechcenia. Nie wiem, dlaczego na stronie wystawy eksponaty nie pokrywają się z tymi zobaczonymi, ale zajrzenie na nią może dać Wam pojęcie o mistrzostwie dawnych artystów.
Uffizi były tak zatłoczone grupowymi wycieczkami, że czasami trzeba było czekać na wejście do konkretnej sali. Miło było zrezygnować pomyślawszy: "innym razem".
Tym razem pogoda była łaskawsza od tej niedzielnej (pomógł zabrany parasol, gracił ręce skutecznie odstraszając deszcz),  ale i tak nie chciałam realizować planu, o którym ostatnio wspomniałam, za słabo jeszcze jestem do niego przygotowana.
Wyruszyliśmy na krótki spacer, zachęcani przez taką oto temperaturę:
Wyjście z Uffizi (na tyłach budynku) aż się prosiło o obranie Santa Croce jako kierunku wędrówki, tak przed siebie. Gdzieś po drodze zjedliśmy skromny obiad i okrężną drogą szliśmy na dworzec. Niestety nie mogliśmy poświęcić całego dnia na Florencję.
Programem spaceru był brak programu. To tu, to tam.
Zauważyłam, że w tej okolicy też jest dużo sporti, o których kiedyś pisałam.
Wypatrzyłam następne drzwiczki na wino, opisane w tym wpisie. 
Jak zwykle przejęłam się tabliczkami wskazującymi poziom powodzi z 1966, choć ... stop! Jedna wskazuje dokąd sięgała woda w 1557 roku!

Dzisiaj Piazza Santa Croce wypełniona była muzyką.
Aparat nie jest dobrym nośnikiem ruchomego obrazu i dźwięku, ale nie mogłam się opanować.

Z Placu Santa Croce ruszyliśmy Via Giuseppe Verdi zwaną kiedyś Ulicą Powodzi.
Pierwszy raz tędy szłam i z zaciekawieniem patrzyłam na nowe miejsca. Trafiliśmy na uroczy Plac S. Pier Maggiore, na którym kiedyś musiało rozstawiać się więcej kramów, niż ten jeden warzywny, trochę widoczny na prawym górnym zdjęciu.
Nieopodal u wylotu ulicy wypatrzyłam tabliczkę oznaczającą granicę targu.

Programowo przy szwendaniu się patrzę na piętrzące się domy,
zaglądam sklepom w wystawy,
domom w dziedzińce,
nie odpuszczam lampom
i innym detalom.

Zaskoczył mnie jeden palazzo, ale o nim napiszę w przyszłości osobny wpis. Trzeba było wracać do domu - zawsze żal, że tak krótko.
Od powrotu śmieję się słysząc deszcz uderzający o szyby. To się nazywa wyczucie czasu!