Policzyłam, że mam do napisania około 10 artykułów, sprzed wyjazdu, z wyjazdu i po wyjeździe. Tyle się działo, że nie miałam kiedy pisać. Skoro jednak pokazałam już Wam wyniki mojego milczenia, postanowiłam zacząć właśnie od Monteripido.
O kursie kaligrafii dowiedziałam się od wirtualnej (obecnie już nie tylko) znajomej, a mojej czytelniczki - Beatki. Rozmawiałyśmy poprzez Facebooka na zupełnie inne tematy i już niemal na pożegnanie powiedziała mi o swoich wakacyjnych planach.
W głowie włączył się alarm zaprogramowany na słowo "kaligrafia" - zawsze chciałam jej się nauczyć. A do tego jeszcze ozdobne inicjały.
A do tego pewien mój wierny czytelnik, który miał prowadzić rozważania wokół Księgi Tobiasza - motywu tych warsztatów. Piszę o dominikaninie Ojcu Romanie Bieleckim - naczelnym redaktorze miesięcznika
"W drodze". Takiej gratki nie mogłam sobie darować. Nie udało mi się zrobić mu niespodzianki i po prostu podejść i przywitać się, już go uprzedzono, że będę. A tak starałam się trzymać to w tajemnicy. Nie szkodzi, osobiste poznanie Romana wynagrodziło brak zaskoczenia.
Był jeszcze jeden silny motyw wyjazdu do Perugii - Monteripido.
Trafiłam kiedyś tam na wystawę Małgosi i jej studentów, o czym wspominam w artykule
"Kierunek Umbria".
Nie podejrzewałam wtedy, że dane mi będzie choć na tydzień zamieszkać w tym przesiąkniętym mistycyzmem miejscu.
Moje wspomnienia z minionego tygodnia zaczynam więc od zdjęć i opisu klasztoru, z pominięciem jednego pomieszczenia, które wyróżnię w następnym artykule.
Do klasztoru podjechałam od strony Porta San Angelo, przy której zatrzymałam się na drobny posiłek oferowany przez sklep z winami "Il Tempio" (warto tam zajrzeć i zakupić pyszne wina).
Z tej strony nie da się autem podjechać do klasztoru, gdyż wiedzie do niego stroma wyłożona cegłami i kamieniami droga krzyżowa z XVII wieku. W ciągu tygodnia nie raz dała nam się we znaki, gdyż to najkrótszy trakt ku centrum miasta, lecz jego stromizna i długość osłabiłaby każdego w silne upały.
Wspomnę od razu o scence zaobserwowanej następnego dnia. Otóż w kościele klasztornym w niedzielę miał się odbyć ślub. Wszyscy goście zgromadzili się na placu utworzonym przez jeden z wewnętrznych dziedzińców. Panna Młoda wraz z ojcem weszła właśnie Via Crucis. Jak ona to zrobiła na obcasach? Nie mam pojęcia. Ona, jak ona, ale ojciec - myślałam, że go zaraz będą reanimować. Cóż za wymowna scena! Nawet, jeśli zrobili to tylko dla efektu wizualno-zdjęciowego. Pan Młody oczywiście czekał u góry :)
Myślę, że wszyscy oczekujący na narzeczoną byli świetną motywacją, na pewno wywarło to na nich spore wrażenie, tym bardziej, że sami kryli się w cieniu dziedzińca, unikając nasłonecznionych miejsc, a na miejsce zajechali samochodami z drugiej strony klasztoru.
Wspomniałam o dziedzińcu, że jest jednym z kilku.
Tak, tak.
Wiecie, że kocham krużganki.
W klasztorze św. Franciszka z Monteripido w końcu nasyciłam się ich niewątpliwą urodą. Tutaj nie są wielce wyrafinowane. Proste kolumny arkad świetnie pasują do franciszkańskiej duchowości.
Każdy
chiostro ma swój charakter.
Najstarszy z dziedzińców, ukwiecony pelargoniami, wybudowano w XV wieku. Zawsze, gdy na niego wchodziłam, szukałam słów, które wyraziłyby zachwyt. Nieważne, czy dzień, czy noc. Tak samo piękny w swej prostocie.
Dziedziniec zwany przeze mnie Cytrynowym, ze względu na krzew stojący w środku, zostawiłam fotograficznie takim, jakim chcieli franciszkanie, byśmy go widzieli. Zagrodzili wejście donicami, co postarałam się uszanować.
Trzeci natomiast miałam niewątpliwą przyjemność poznać i z poziomu wędrówek do kuchni, i z poziomu pokoju, w którym zamieszkałam, a którego okna wychodziły właśnie na dziedziniec. Stamtąd też zrobiłam zdjęcie dołączone do informacji, że wyjechałam.
Jakoś tak wyszło, że i w domu sąsiaduję z kościołem i tutaj miałam każdego ranka i wieczora widok na absydę właściwie od nowa zbudowanego w XIX wieku kościoła.
Sam kościół właśnie dość nowy, jak na miejsce, ma jednak w swym wnętrzu kilka smaczków. Chciażby niezwykle jasny krucyfiks z XV wieku, fragment zachowanego starego fresku, czy piękne, XVI wieczne stalle.
W zakrystii pieczołowicie przechowuje się relikwie związane z błogosławionym Idzim z Asyżu, jednym z pierwszych dwunastu współbraci św. Franciszka. To za przyczyną Idziego (inaczej Egidiusza) powstała pustelnia poza murami Perugii, przekształcona potem w klasztor Monteripido. Widzimy kamień, który służył błogosławionemu za poduszkę, jego habit. Są i materialne ślady po innych świętych franciszkańskich.
Szczątki doczesne Idziego spoczywają nieopodal, w miejscu, do którego można przejść małym korytarzem z zakrystii. W korytarzu zatrzymaliśmy się, by odtworzyć scenę tam namalowaną, akurat mieliśmy taką możliwość, czyli spotkanie franciszkanina z dominikaninem :)
Korytarzyk wiedzie do perły i serca klasztoru, którym jest niewielki kościółek, najstarsza część całego obiektu. Kościółek? Wręcz kościółeczek, mniejszy niż Porcjunkula św. Franciszka. Pod prostym ołtarzem umieszczono zdobioną skrzynię, a w niej złożono kości bł. Idziego z Asyżu. Nad ołtarzem zachwyca anonimowo namalowany fresk, na którym po prawej stronie przedstawiono właśnie owego "Nieuczonego Teologa", analfabetę, a jednak autora wielu "złotych myśli" w duchu franciszkańskim.
I pomyśleć, że na zewnątrz kościółka wiodła nasza codzienna trasa pod dwa rozłożyste kasztanowce i lipę, gdzie oddawaliśmy się przyjemności prostych posiłków i czasami bardzo skomplikowanych rozmów.
Nasze życie klasztorne było o wiele mniej ascetyczne, od tego, które wiedli mnisi zamknięci w swoich celach. Kilka z nich przekształcono na małe muzeum, drobiazgowo oddające atmosferę średniowiecznego życia zakonnego, łącznie z klasztorną apteką. Ojciec Roman postarał się nam nawet unaocznić, jak to mogło wyglądać. Oczywiście w wyobraźni musicie zamienić biel dominikańskiego habitu na zgrzebny brąz franciszkański.
Trudno wszystko opisać, emocje, stan ducha, gdy rano z lekka zaspana szłam na Mszę św., gdy wieczorem zachwycałam się wraz z kotem wschodem księżyca nad Perugią, gdy pokonywałam długie korytarze Domu Monteripido - części zamieszkałej przez studentów w każdym wieku.
Do dyspozycji tych tymczasowych mieszkańców są dwie olbrzymie kuchnie, z których jedną zaanektowała nasza grupa.
Było mi tam tak dobrze, że nie miałam wielkiej ochoty na zwiedzanie okolicy, chociaż i tak zrobiłam parę wypadów. Chciałam też rysować, rysować i rysować. Zamknąć na papierze grę światła z cieniem. Zdołałam wykonać jeden rysunek, i to nie do końca.
Tym razem jednak nie mogłam go zostawić w takim stanie, więc po powrocie, wykorzystując osłabienie spowodowane przeziębieniem, doprowadziłam pracę do finału.
To widok towarzyszący nam w tzw. ogrodzie.