sobota, 30 czerwca 2012

AKT

Znowu słowo, nad którym się nie zastanawiałam. Dopiero mała Zosia zapytała, dlaczego tak się mówi na obrazy przedstawiające nagość. Hmm??
Obraz namalowany i przekazany zamawiającej, ale odpowiedzi nadal nie znam.

Z łaciny to actus - czyn, wykonanie.
Ale dlaczego akurat do nagich postaci ma zastosowanie to słowo? 
Może Wy wiecie? 





piątek, 29 czerwca 2012

SREBRZYSTA ROCZNICA

W zeszłym roku, dokładnie w 4 rocznicę mojego przyjazdu do Toskanii, napotkałam lawendowe pola, więc kolor sam się wepchnął do tytułu.
W tym roku też jedna barwa zdominowała mi wpis, który mam zamiar tu sporządzić. A że srebrne rocznice są zarezerwowane dla małżeństw na ich 25 rocznicę ślubu, to wymyśliłam sobie, że piąta rocznica będzie srebrzysta.
Skąd nazwa?
Ano przy okazji segway'owej eskapady zajrzeliśmy do Katedralnego Muzeum. Śmiesznie to brzmi, że do muzeum przy okazji, ale taka jest prawda, tym razem wielka sztuka była podporządkowana żyroskopowemu pojazdowi. Stąd pomysł, by zobaczyć coś, co jedynym punktem wyprawy raczej być by nie mogło, za to idealnie wpisało się w wolny czas oczekiwania na wynajem.
Od kwietnia tego roku, po sześciu latach konserwacji udostępniono w Museo Opera del Duomo dwa przepiękne obiekty pierwotnie przeznaczone do Baptysterium. To krzyż i ołtarz ze srebra.

W sali, gdzie kiedyś stała Maria Magdalena Donatella, wchodzących wita wysoki na 193 cm krzyż, zrobiony z około 50 kg srebra, według projektu Antonio Pollaiolo (???, trzeba brać dużą poprawkę na autorstwo, to tylko jedna z wersji).Ta olbrzymia i misterna konstrukcja była nie tylko pięknie zdobionym krucyfiksem, ale i relikwiarzem, w którym miał się znajdować fragment z Chrystusowego Krzyża.
Wykonano go pod koniec XV wieku.
Tak i przed tym krzyżem, jak i potem ołtarzem, zadziwiłam się nad detalami. Kto je widział? Dlaczego pojawiają się tam tak drobne elementy, które nawet z bliska można przeoczyć? Czy każdy mógł podejść i przyjrzeć się tym dziełom, jak my w muzeum? Czy artysta zdawał sobie sprawę z tego, że rzesze zobaczą jedynie kształt, że grono odbiorców będzie niewielkie? Jeśli tak, to chwała mu, że nie zrobił prostego kloca, że włożył w obiekt tyle duszy, że dotąd możemy odczuwać niebywałą przyjemność jego oglądania.
Trochę czułam się jak mała dziewczynka przed skomplikowanym domkiem dla lalek (przyznam, że uczucia mogę się jedynie domyślać, bo sama bawiłam się misiami, samochodzikami oraz instalacjami elektrycznymi), albo chłopiec przed rozbudowaną kolejką elektryczną, ze wszystkimi domkami, wzgórzami , itp.
Czułam dziecięcą radość odkrywając na krzyżu dzbany z kwiatami, psy (małpy?) na kolumienkach, czy precyzyjne mury miejskie. Przede mną wznosił się miniaturowy świat ze srebra, trochę złota i emalii.
Dopiero po czasie zaczyna się widzieć zamysł ikonograficzny.
Mamy do czynienia z kilkoma odrębnymi częściami-scenami.
Wzrok oczywiście najpierw zauważa krzyż i stojących pod nim żałobników - Maryję ze św. Janem Apostołem.
Ciekawe rozwiązanie przestrzenne kazało autorowi umieścić ich na swoistych wysięgnikach wolutą zmieniających się w medaliony ze sceną Zwiastowania.
Krzyż stał na Golgocie, widać więc i tutaj skałę oraz czaszkę Adama, a wokół niej wijące się węże.
Zaraz pod spodem, u podnóża góry umiejscowiono wyobrażenie Jerozolimy. Misterne mury zakończone krenelażem przenoszą mnie do średniowiecznego wyobrażenia miasta.
Wzrok schodzi na dół i spotyka dosyć znajomy kształt, porównuje się go z latarnią z kopuły katedralnej, zamiast turystów wypełnia ją figura tronującego Jana Chrzciciela pomiędzy aniołami. Ciekawe, że właściwie krucyfiks powstawał równolegle do budowanej latarni na kopule, to takie swoiste świadectwo czasu, że od razu w dziełach złotniczych pojawia się ten kształt.
Prorokowi towarzyszą anioły.
Niektóre mają ciekawe fryzury, nieprawdaż?
Gdy tak sobie "czytam" postaci z początków chrześcijaństwa, nagle trafiam na dość spore w proporcjach harpie. Co tu robią wichry i demony z mitologii greckiej porywające dzieci i dusze? Szperam w necie po powrocie do domu i od razu odkrywam, że w średniowieczu nazywano je dziewiczymi orłami. Może to właśnie ta złagodzona wersja harpii, a nie potwory z piekła samobójców Dantego?
Przy okazji poszukiwań w wikipedii znajduję zdjęcia krzyża sprzed restauracji, ależ matowy.
Jeszcze bym wzrok syciła detalami, ale już mnie ciągnie do ołtarza, także ze srebra i złota.
Duża bryła o wymiarach 310x155x88 cm zamówiona była już w XIV wieku, ale realizacja zamówienia zajęła, bagatelka, 100 lat.
Widać odmienność stylu niektórych plakietek. Zwłaszcza dwunasta wykonana przez Verocchia, bywa nawet przypisywana młodemu Leonardo da Vinci. Cały wiek pracy nad dziełem pozwala prześledzić nam zmiany w sztuce - od gotyku po renesans.
Podejdźmy bliżej. Od razu widać, kto jest patronem świątyni, w której znajdował się kiedyś ołtarz.
Kompozycja zdaje się być prosta, jedna duża postać Jana Chrzciciela otoczona jest panelami z historią jego życia. Może się komuś przyda, co jest po kolei, bo przyznam, że chronologicznie oraz według tablic w muzeum treść układa się w dziwnym szyku:
1. Zwiastowanie Zachariaszowi oraz wizyta Maryi u Elżbiety:
2. Narodziny Jana Chrzciciela:
3. Jan Chrzciciel wyrusza na pustynię:
4. Nauczanie na pustyni:
5. Chrzest Chrystusa:
6. Oto Baranek Boży:
7. Potwierdza, że nie jest Chrystusem:
8. Jan Chrzciciel w więzieniu, wysyła swoich uczniów do Chrystusa:
9.Uczniowie Jana Chrzciciela pytają Chrystusa, czy jest Mesjaszem:
10. Przed Herodem
11. Jan Chrzciciel - ostatni prorok:
12. Ścięcie Jana Chrzciciela:
13. Podanie głowy na tacy.
Oczywiście zachwycam się znowu. Nie idzie inaczej, niech mi mówią, że jestem egzaltowana, ale jak nie zachwyca, jeśli zachwyca, że tak sparafrazuję Gombrowicza. Tak jak krucyfiks to "przed domkiem dla lalek", tak ołtarz to "mistrzowie drugiego planu". Ja wiem, wiem, na pierwszym też się dzieje, ale.. te roślinki.
Albo anioły, co to nie wiem, czy ręczniki szykują dla ochrzczonego Chrystusa, czy szatę jakowąś? Ta draperia taka miękka, że z wodą ją pomylić można. Albo w scenie "Oto Baranek Boży", no co robią te małe dwa ludki? Co to za rozbisurmanione dzieciaki? A dorośli to niby lepszy przykład dają? Jan Chrzciciel tu poważne rzeczy mówi, a oni od razu po kątach plotkują.
Chcielibyście zajrzeć do więzienia? Ja zajrzałam. Wzrusza obecność figurki Jana Chrzciciela, toć jej absolutnie nie widać pod normalnym kątem.
Nie można ich nie zauważyć. Gapie w oknach, maluścy, w samym narożniku jakieś ręce, nie wiadomo do kogo przynależne.
No i moi ulubieńcy z osłami:
Miodzio!
A co robi ta ciężarna za Chrystusem, gdy przyszli do niego uczniowie Jana Chrzciciela?Popatrzcie niżej, chyba Maryja? Co robi? Paznokcie ogląda? Eee, to w takim razie chyba nie Matka Zbawiciela?
No i strojniś z głową na tacy. Właściwie to on na pierwszym planie, a bohaterem drugiego jest obrus i noga od stołu.
Że też im się chciało!
Mogłabym tak długo,
Wiecie, jaki taniec zachwycił Heroda? Krakowiak! Najprawdziwszy krakowiak. Sami zobaczcie:

Mam duży niedosyt napatrzenia się, ale i tak już jedna turystka z ledwością wytrzymywała moje wpatrywanie się w ołtarz. Chciała zrobić ogólne ujęcia, a tu jakaś ruda baba jej przesłaniała cudo ze srebra.
Resztki przyzwoitości kazały mi pozwolić i innym na przypatrzenie się dziełu.
Zawsze pasjonuje mnie praca konserwatorska. Mozolne rozkładanie dzieła na części (tutaj było ich 1500), oczyszczenie metalu, uratowanie przed dalszą degradacją, zabezpieczenie drewna, na którym opierają się plakietki, no i drewna wykańczającego całość, pozłocenie go, itd, itd.
Cóż za cierpliwość potrzebna jest, by przywrócić dawną świetność takiemu dziełu. Myślę też o pokorze konserwatora, jego anonimowej dla odbiorcy pracy. No bo kogo interesuje nazwisko kogoś, kto zachował dla nas dzieło sztuki naznaczone nazwiskami wielkich artystów:  Leonardo di ser Giovanni, Betto di Geri, Cristofano di Paolo, Tommaso Ghiberti, Matteo di Giovanni, Bernardo Cennini, Antonio di Salvi, Michelozzo, Antonio del Pollaiolo i Andrea del Verrocchio., a być może i Leonardo da Vinci. Nie ma tu już miejsca na nam współczesnych, dlatego tym bardziej szanuję ludzi ratujących nasze dziedzictwo.
Niczym więcej nie zajęłam wzroku. Stanęłam tylko na chwilę przed Marią Magdaleną, jakże inaczej teraz wygląda jej gest. Wcześniej zdawała się modlić przed drewnianym krzyżem, teraz załamuje ręce pytając: Gdzieście mnie tu postawili? Pod olbrzymim chórem, także Donatella, wydaje się być jeszcze bardziej krucha, jeszcze bliższa końca żywota.

czwartek, 28 czerwca 2012

środa, 27 czerwca 2012

RĘKĄ PROBOSZCZA

Poszłam jednak po znaczeniu słowa "sierotka". Wystarczy odjąć literę "k" i warunki spełnia Krzysztof, jego więc poprosiłam o wylosowanie osoby, która otrzyma ode mnie obraz z Capella di Vitaleta.
Prezent wędruje do Rafała Marosza. Gratuluję!
Proszę o kontakt na maila, żebyśmy uzgodnili termin odbioru pracy.
Dziękuję wszystkim za udział, nie spodziewałam się, że aż tyle osób odezwie się i będzie spełniało warunki udziału w zabawie. No to lecę świętować :)

wtorek, 26 czerwca 2012

5 LAT


Nie będę pisać podsumowań dotyczących mojego życia w Toskanii. Jestem bardzo zadowolona z podjętej decyzji, mam nadzieję, że to widać i na blogu.
Dzisiaj chciałam w końcu napisać choć trochę o samym blogu i efektach jego prowadzenia.
5 lat funkcjonowania takiej formy pozwala na kilka wniosków.
Zaczęłam od "zapiśnika" na własnej stronie, bo nie miałam pojęcia o czymś takim, jak blog. Kiedy zaprzyjaźniłam się z platformą bloggera, przerzuciłam początki moich notek i dzięki temu, blog jest w całości dostępny pod jednym adresem.
    Pisanie bloga daje mi wielką przyjemność zdobywania wiedzy, pracy nad językiem (i polskim i włoskim), zbierania własnych doświadczeń, porządkowania myśli. To miejsce, do którego sama wracam, by wspomóc pamięć.
To także borykanie się z nowym narzędziem, cierpliwe i niecierpliwe znoszenie jego mankamentów. Radosne odkrywanie nowych funkcji.
Kto pamięta moje pytanie puszczone w eter, jak wstawić własny obrazek w tle? Teraz platforma dostarcza narzędzia pozwalające na zindywidualizowanie wyglądu bloga, co jest dla mnie ważne. Nigdy nie lubiłam mundurków, więc i blog chciałam mieć swój jedyny, niepowtarzalny.
Jego typowo pamiętnikarska część wyrobiła we mnie nawyk zapisywania i doprowadziła do części, w której koncentruję się na zainteresowaniach. Gdyby nie zapiski "dzień po dniu", nie doszłabym do Toskanii grającej mi w duszy. Te codzienne notatki, czasami rozliczenia z dniem, robię nadal, ale już w zeszycie.
     Jak wielu z Was zapewne wie, zaczęłam pisać czysto informacyjnie dla rodziny i przyjaciół, oraz emocjonalnie, z chęci dzielenia się radością, która mnie ciągle rozpiera. Postanowiłam zarzucić zwyczajne notatki, w momencie gdy już pewne rzeczy stały się dla mnie normalne oraz, gdy zauważyłam niebezpieczną tendencję patrzenia na swoje życie przez pryzmat bloga. To zaczynało się robić zniewalające, gdy wraz ze wzrostem liczby czytelników zaczynałam czuć się zobowiązana do zapisania czegoś, więc rozglądałam się wokół siebie, i od razu myślałam, co ja o tym napiszę. Właściwie ruszyć się nie mogłam bez aparatu fotograficznego.
      Przytłaczały mnie też oczekiwania innych. Dotąd, zresztą, nie przepadam za tym, gdy ktoś mi podsuwa tematy do pisania, często mocno odbiegające od profilu bloga. Męczy mnie ciągłe tłumaczenie ludziom, że to jest mój blog, że coś mnie nie interesuje, że chcę położyć akcent na coś innego, że tu nie ma miejsca na  obce wypracowania. Szczególnie trudne są apele o pomoc, o zaprotestowanie w słusznej sprawie. Każdy, kto o to prosi, patrzy ze swojego punktu widzenia, ale nie wie, ile osób w takiej, czy innej sprawie do mnie napisało. Był czas, że nawet myślałam, by stworzyć na to osobną zakładkę, ale postanowiłam jednak tego nie robić. Trudność wynika z tego, że w pierwszym odruchu myślę źle o samej sobie, że może ktoś to odebrać jako nieczułość, brak wrażliwości na ludzką niedolę. Powoli tłumaczę sobie, że przecież ja chciałam pokazywać tutaj pozytywne i piękne aspekty życia, pisać o spełnianych marzeniach. I wcale to nie oznacza, że nie dostrzegam zła, że nie pomagam, że mam kamień w miejscu serca.
      Ludzie to w ogóle fenomen bloga. Poznawanie nowych, interesujących osób. zawieranie przyjaźni, to coś, czego zupełnie się nie spodziewałam, gdy zaczynałam pisać. Statystycznie rzecz biorąc przysłowiowe polskie piekło nie ma tu racji bytu. Zadziwiająco mało osób pisze negatywnie, zadziwiająco mało tu zawiści. Ciekawe, że wszyscy, ale to dokładnie wszyscy, którzy chcieli mi dokuczyć, nigdy się nie podpisali. Mnie to zawsze będzie bolało, nie będę udawać, że spływa to po mnie jak woda po kaczce. Ale nie znaczy, że mnie to męczy. Porusza mnie bezinteresowna złość i agresja, ale nie pozwalam jej się zakorzenić w moich emocjach. Zawsze myślę wtedy, że to ten ktoś ma większy problem, że to jego coś zżera. Przestałam się zgadzać na zaśmiecanie mojego bloga, więc nauczyłam się wycinać takie komentarze, co, uwierzcie, nie było łatwe. Naiwnie myślałam, że można się dogadać, że można coś wytłumaczyć, że kogoś interesuje prawda.
Raz zdarzyła mi się ciekawa sytuacja, którą traktuję w ramach anegdotki. Krzysztof gdzieś w sieci, nie anonimowo i nie za moją namową, odniósł się mocno krytycznie (według mnie zbyt mocno) do słów pewnej osoby, z którą się znamy. Dziwnym zbiegiem okoliczności u mnie na blogu zraz pojawił się niewybredny atak, oczywiście anonimowy, lecz w stylu kogoś, kto stanął w agresywnej obronie po stronie autorki tekstu. Ciekawe pojęcie o odrębności personalnej mają ludzie. Wtedy nawet mnie to nie zabolało, co najwyżej szeroko otworzyłam oczy ze zdziwienia. Czyżby jakaś mała zbiorowa odpowiedzialność?
      Niestety, chyba przez to pisanie urwała mi się jedna bardzo ważna relacja. Piszę "chyba", bo to tylko moje przypuszczenia, bez konkretnych wyjaśnień z drugiej strony, choć usiłowałam wiele razy rzecz wyjaśnić. Boleję nad tym, gdyż ta osoba jest mi bardzo bliska i nigdy nie pogodzę się z tą stratą.
     Ponieważ lubię się koncentrować na pozytywach, wracam szybko do dobrych stron pisania bloga. Z jednej strony to, co za chwilę opiszę, jest na pewno ze wszech miar dobre, ale z drugiej strony czasami jestem aż porażona siłą oddziaływania własnych słów. Chodzi mi o te wszystkie osoby, które wyciągnęły z zapisków jakieś własne wnioski, podjęły działania, coś zmieniły w swoim życiu. Czasami płakałam ze wzruszenia, ile dobrego ludzie wyczytują w niepozornych literkach. Zawsze wtedy jednak budzi się we mnie poczucie odpowiedzialności i niepokój: "a jeśli ktoś podejmie złą decyzję, jeśli źle odczyta moje intencje?"  Listy traktujące nie tylko o Toskanii, ale i o życiu zupełnie obcych mi osób są poruszające, nie sposób przejść nad nimi obojętnie.
    Nigdy nie policzyłam listów i tego nie zrobię. Nie mam nawet pojęcia, jakiego rzędu to są liczby. Mam jednak wrażenie dość sporej korespondencji. Chyba tylko raz świadomie nie odpisałam na maile, które zaczęły się niepozornie od zachwytu, szybko przeszły w propozycję przyjaźni, by zaraz w następnym liście już wspomnieć o chęci przeprowadzki i oczekiwaniu ode mnie pomocy w szukaniu pracy. Najbardziej zaniepokoiła mnie ta gotowość przyjaźni, bo ja wielce ostrożna jestem z używaniem tego określenia na łączące mnie z ludźmi relacje. Jestem przekonana, że powstawanie przyjaźni to proces, a nie stan z nagła osiągnięty, czy wręcz zaproponowany.
    Zazwyczaj trafiają mi się mili korespondenci, lecz jest niewielka grupka, która pisze z jakimś pytaniem, prośbą o pomoc, najczęściej jest to sprawa niecierpiąca zwłoki, albo "na wczoraj". No i ja przejęta, staram się odpowiedzieć, szukam rozwiązań, a potem ani słowa odzewu, ani podziękowania ani ... Czy to tak trudno odpisać?  Przecież wypada napisać, że się dziękuje za podsunięty pomysł, że cena za wysoka, że nie tym razem, że jednak znalazło się inne rozwiązanie, że skorzystało się z linku, itp.
     Blog zainteresował też dziennikarzy. I tutaj doświadczenia są o wiele bardziej zróżnicowane i częściej zgodne z popularną opinią o zawodzie dziennikarskim. Zdarzyło mi się kilka miłych osób, dobrze się z nimi współpracowało, ale niestety bywały osoby przekręcające znaczenie mojej wypowiedzi, musiałam odwoływać zgodę na publikację wywiadów. Bywało, że odwołano wizytę, nagranie, ale ja o tym dowiadywałam się poniekąd na końcu, a nawet po uzgodnionym terminie.  Cieszę się, że teraz już się to uspokoiło, bo nie mam "parcia na szkło" i dobrze mi bez medialnej otoczki.
     Zastanawiam się, czy pisałabym bloga nie mając żadnych komentarzy, żadnego odzewu? Mam nadzieję, że tak. Choć to wcale nie oznacza, że nie cieszą mnie Wasze wpisy, że mnie nie motywują,  że nie zaglądam do statystyk,  że nie uśmiecham się, gdy wzrasta liczba zalogowanych czytelników, że chyba, jak na tego typu blog, jest Was bardzo dużo. Że to mnie dowartościowuje.
     Mechanizm statystyczny bloggera nie jest w pełni wiarygodny i czytelny. Nie wiem też, od kiedy zlicza wejścia, bo przecież nie od razu w panelu administracyjnym można było zobaczyć jakieś podsumowania ruchu. W starszej wersji nie było statystyk.
Biorąc więc margines błędu i nie popadając w zbytnie samozadowolenie, zrobię teraz liczbowe podsumowanie:
735 tysięcy wyświetleń stron, cokolwiek miałoby to oznaczać
ale ostatnio miesięcznie to około 30 tysięcy wyświetleń
     Kiedyś uruchomiłam google analitycs i już wieki tam nie zaglądałam, a z tego programu wynika, że
od wejścia na blogger, pod koniec 2007 roku sprawy mają się tak:
Odwiedziny: 577.360
Unikalni użytkownicy: 219.256
Odsłony: 1.036.947
     Być może do tego przyczyniło się też stanięcie w szrankach onetowskiego konkursu. Dwa razy za namową znajomych i przyjaciół wzięłam udział w konkursie na bloga roku. Za pierwszym razem prosiłam o głosowanie na mnie, gdzie się da. Zrozumiałam jednak, że nie tędy droga, miałam poczucie pewnej nieklarowności postawy. Więc w następnym roku po prostu powiesiłam tylko na blogu informację o udziale w konkursie. Ciekawa byłam, jak się rzecz rozwinie. Ku mojej radości uplasowałam się w pierwszej dziesiątce, a potem zostałam wybrana przez jurora mojej kategorii do pierwszej trójki wchodzącej do finału. I tyle mi wystarczyło.
   Myślę, że mam powód do zadowolenia, można to chyba nazwać sukcesem? Bez większej reklamy, bez szerokiej kampanii promocyjnej książek, bez profesjonalnego pozycjonowania, podczas wyszukiwania słowa "Toskania" w googlach, mój blog pojawia się raczej na pierwszej stronie wyników.
    Dziękuję wszystkim za 5 lat ciekawej przygody zwanej blogowaniem. Za motywowanie mnie do pisania, za wiele ciepła, które mi okazaliście. Cieszę się z każdego maila choćby ze słowami podziękowania, czy podziwu. Bardzo lubię, gdy piszecie o sobie coś więcej, by zasypać tę przepaść dzielącej nas wiedzy o sobie nawzajem. Dziękuję, ale oczywiście nie żegnam się. Do następnego wpisu! Pozdrawiam bardzo słonecznie.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

CZYSTA FRAJDA Z ODROBINĄ ADRENALINY

Od chyba 4 lat korcił mnie ginger oficjalnie zwany segway'em. Przeczuwałam, że to musi być niezła zabawa. Jednak ceny wynajmu wydawały mi się dość "rozrzutne", jak na godzinną przejażdżkę. Przy okazji piątej rocznicy przyjazdu do Toskanii pomyślałam, że zaszaleję i wróciłam do tematu. Z wielką radością odkryłam, że da się już o wiele, wiele taniej, bo 18 euro za godzinę.
Nie pozostało nic innego tylko pojechać do Florencji, dojść do wypożyczalni okazać dokument tożsamości,  zostawić kartę kredytową, albo wpłacić kaucję 250€, nauczyć się to coś prowadzić i wiśta wio!
Taa, właśnie to wiśta wio jedynie łatwo powiedzieć. To znaczy, nie żeby aż tak trudno było opanować balans. Nauka jazdy zabiera parę minut i u mnie skończyła się oklaskami z sąsiadującej z wypożyczalnią trattorii, siedzący tam klienci pilnie obserwowali moje poczynania. Dobrze że nie widzieli mnie parę minut później, kiedy wywinęłam gustownego orła. Bo jeździć na tym nie jest trudno, ale niełatwo jest zrezygnować z przyzwyczajeń własnego ciała, które gdy ma pod sobą wznoszącą się płaszczyznę automatycznie balansuje do przodu, a to w segway'u oznacza przyśpieszenie. Hamulców niet, bo należy ciało odchylić do tyłu, więc z małym wdziękiem zatrzymałam się na krawężniku, z bardzo lekkimi obrażeniami ciała :) Trzeba było dzwonić po obsługę, bo w edycji wypożyczanej nie da rady samodzielnie zbalansować pojazdu. Stanęłam na pojeździe i potem już spokojnie krążyłam między Piazza Signioria, Duomo i Piazza Repubblica.
Lekka adrenalinka spowodowała u mnie wyśmienity nastrój. Trafiłam z pomysłem idealnie.
Widać, że byłam dobrą reklamą dla firmy, gdyż chyba nieczęsto panie w moim wieku wsiadają na takie pojazdy. Zaczepiali mnie głównie Amerykanie. Jedna turystka wręcz zaczęła od pytania, czy to jest bezpieczne. Ależ tak! Przecież zgodnie ze słowami instruktora narciarstwa granego przez Kobielę w serialu "Wojna domowa":
JAK SIE NIE WYWRÓCIS, TO SIE NIE NAUCYS. 

A ja jeszcze dodam:
HEJ!

niedziela, 24 czerwca 2012

TRUSKAWKOWA LISTA

Publikuję wszystkie zgłoszenia, z komentarzy, FB, forum i z maili. Niezła ekipa się uzbierała, a przecież ograniczenie było tylko dla przyjeżdżających po 27 czerwca do Toskanii. Oto przedmiot losowania:
akryl na płycie pilśniowej, 20x30 cm

1.Iwona K.
2. Polly
3. Kinga
4. Paweł ze Szczecina.
5. Grazyna P.
6.Aleksandra z Katowic
7. Ewelina T.
8. Migoshia
9. Tesia z Colorado
10.maszka
11. Anna kudłacze i instrumenty
12. Margherita
13. Maria M.
14. a.s. Ania
15. rafalmarosz
16. Dominika
17. Kasia z Podlasia
18.RzUG Anna
19. Danuta i Artur D.
20. Luiza S.
21. Annamaria
22. Zbigniew B.
23. Monika Z.
24. Pan Z. w tajemnicy przed małżonką :)
25. Mirka z Sosnowca
26. Ola Stavros
27. Eugenia
28. Kasia ze Świnoujścia
29. Urszula K.
30. Wioletta W.
Sprawdźcie, proszę, czy Was nie brakuje: Mogłam niechcący kogoś pominąć, więc lepiej opublikuję, co udało mi się wyłuskać:

piątek, 22 czerwca 2012

TOSKAŃSKI ANIOŁ STRÓŻ

Wiele razy wyrażałam już tutaj swoje zainteresowanie aniołami, zwłaszcza tymi, które przyoblekły się w formę. Nowym stwierdzeniem nie będzie też, że jestem przekonana o pewnym stadku aniołów, które drepczą koło mnie. Jeden postanowił się ujawnić po pięciu latach owocnej pracy.
Przedstawiam Wam więc mojego toskańskiego Anioła Stróża.

Wzrok z lekka zamglony, z nadmiaru słońca. A jednak jest i szepcze mi na ucho, że będzie
.

czwartek, 21 czerwca 2012

UWAGA, PRODUCENCI NALEWEK!

Zbliża się czas zbierania zielonych orzechów, ale w Polsce. W końcu załapałam, że tutaj jednak lepiej było to zrobić dwa tygodnie przed Św. Janem.
Wy, kochani, macie jeszcze czas, by rozejrzeć się za niedojrzałym materiałem do wyprodukowania rewelacyjnej nalewki. W zeszłym roku nie robiłam, bo naiwnie myślałam, że wystarczy produkcja sprzed dwóch lat. Jakże się myliłam!
Zainteresowanych odsyłam do przepisu:
ŚWIĘTOJAŃSKI TRUNEK
Moja mikstura już ściemniała, ale lubię robić jej zdjęcia, gdy jeszcze można wypatrzeć wszystkie jej składniki.

PRZY OKAZJI PRZYPOMINAM, ŻE ZOSTAŁO 6 DNI DO LOSOWANIA PREZENTU, KTO SIĘ WYBIERA W TYM ROKU DO TOSKANII I CHCIAŁBY OTRZYMAĆ OBRAZEK, NIECH KLIKNIE NA TRUSKAWKI W KOLUMNIE OBOK.

środa, 20 czerwca 2012

Z ŻYCIA PODGLĄDACZA

Okna to dobre miejsce do obserwacji wszelakich.
W minioną niedzielę szykowałam się do podglądania ślubu przez tajne okienko. Właściwie, to chodziło mi tylko o stroje młodych i odrobinę zachowań.
Oczywiście, jak to dotąd było przy każdym ślubie w parafii, panna młoda znacznie się spóźniła. A ciekawe, bo nie Włoszka - tylko Słowenka.
W oczekiwaniu patrzyłam przez zwyczajne okno, czy nie nadciąga. Z lekkim zaskoczeniem odkryłam śpiocha  rozciągniętego pod naszymi cyprysami;. nie przerywając mu sjesty, szybko pstryknęłam fotkę.
To narzeczony organistki - Japonki :)
Przypomniałam sobie Bogusia, który z upodobaniem zalega na trawniku w ogrodzie, oraz Druso tarzającego się wśród nagrzanych kamieni, co można zobaczyć przez inne okno, z drugiej strony domu.

Niektórzy goście wcale nie pokwapili się z wejściem nawet, gdy już wszyscy byli w środku kościoła. Że też im się chciało w taki skwar stać na dworze całą Mszę :)
Ja całej liturgii nie podglądałam, wyczekałam tylko na moment wejścia Młodego. Potem Młodej, współgrającej sukienką z chodnikiem pokrytym płatkami róż, oraz brokatem, który tak intensywnie był wysypany na podłogę i na jej twarz, że kościół dotąd mieni się drobinkami złapanego i odbitego światła. Nawet proboszcz po uroczystości lśnił dodatkowo, przy czym od razu stawiałam na złożone przez niego Młodej życzenia, a nie "twarzowy" kontakt z chodnikiem.
Patrząc na typy urody, prędzej bym się spodziewała, że on jest obcokrajowcem, a ona Włoszką.

Przyznam, że podglądanie jest bardzo atrakcyjne w upalne dni, nie angażuje zbyt wielkiej aktywności, da się więc przebrnąć od okna do okna, w chłodzie grubościennej plebanii :)

wtorek, 19 czerwca 2012

LATEM KWIATY RZECZ ZWYKŁA, ALE ...

Rzecz dotyczy zimowego wydarzenia. Tak dla ochłody pomyślałam, by choć wirtualnie przenieść się do styczniowej Florencji. Zaraz przy baptysterium, od jego  północnej strony postawiono kolumnę zakończoną krzyżem. To pamiątka pewnego odległego wiekami zdarzenia.
Pierwszy biskup Florencji - San Zanobi - żył na przełomie IV i V wieku. Był bardzo poważany przez mieszkańców miasta, a po śmierci pochowano do z wielką czcią w kościele św. Wawrzyńca, wtedy jeszcze za murami miejskimi.
Po wielu, wielu latach zdecydowano, że jednak najgodniejszym miejscem pochówku biskupów będzie katedra. Postanowiono więc przenieść doczesne szczątki Zanobiego do Santa Reparaty - starego Duomo.
Był  właśnie 26 stycznia, panował silny mróz. Kondukt z trumną przekroczył starą bramę w pierwszym pierścieniu murów. Właśnie w ciszy przechodzono koło wiązów rosnących przy baptysterium. Były  bezlistne o tej porze roku. Przenoszona na barkach trumna dotknęła drzewa, a to cudownie obudziło się z zimowego snu, pokryło się kwiatami i liśćmi.
Z całej Florencji i jej okolic schodzili się ludzie, by podziwiać drzewo, no i przy okazji uszczknąć choć jedną gałązeczkę, jako dobry znak dla siebie.
Mam nadzieję, że nie to stało się powodem, iż współcześnie nie ma śladu po wiązach. Jest za to miejsce upamiętniające niezwykłe wydarzenie. To owa kolumna, obecna pochodzi z XIV wieku, gdyż wcześniejsza została zniszczona przez słynną powódź z 1333 roku, tą samą, która porwała starszą wersję Ponte Vecchio.
Jest jeszcze jedna mniej trwała tradycja związana z tym dniem. Ponoć każdego 26 stycznia u podnóżka kolumny układa się żywe kwiaty. Jakoś nie udało mi się na nie trafić, ale w tym roku, w czasie kwitnienia różaneczników widziałam je ustawione wokół podstawy.
Może to spóźnione obchody, gdyż zimą kolumna była w remoncie, cała zasłonięta rusztowaniami?

niedziela, 17 czerwca 2012

Z WIZYTĄ U MICHAŁA ANIOŁA

Ależ mi zeszło! Spisanie wykładu z własnym jego odbiorem to zadanie na wiele, wiele dni. Mnóstwo czasu zabrało mi odsłuchanie wykładu, na którym byłam w ... maju. Wiwat dyktafony! Ażeby było trudniej, to ja jestem zwyczajny szperacz, więc często odchodzę daleko od tematu, zgłębiając sobie coś, co obocznie w nim się pojawiło. Zdarza się też, że trafiam na słowo mi nieznane i wcale nie tak łatwo jest dociec, o co chodziło wykładowcy. Nie ufając sama sobie, sprawdzam też, czy "aby na pewno?", i tak trwa dniami coś, co w rzeczywistym wymiarze zajęło lekko ponad godzinę. Dodajcie do tego normalne życie i wybaczcie, że dopiero teraz umieszczam następny wykład.
Tym razem spotkanie z serii Grand Tour odbyło się w domu Michała Anioła na via Ghibellina, we Florencji. Kiedyś nazywano ją ulicą Brudnych Marmurów, bo rzeźbiarz latami składował przez budynkiem materiał do pracy.  
Jeszcze nigdy nie byłam w tym muzeum i nie liczcie, że właśnie o nim teraz napiszę. Niewiele z samego miejsca zobaczyłam, gdyż wykłady nie polegają na oprowadzeniu po całym obiekcie, a na czas "po wykładzie" miałam inne plany.
Tego dnia Luca Vivona zaproponował rozważania pt. "Estetyka Michała Anioła", ułatwiając mi tym odbiór dzieł wielkiego Toskańczyka. 
A więc znowu obracamy się wśród renesansowych dzieł. 
W przypadku Michała Anioła mówi się o renesansie klasycystycznym, którego ramy zamykają się pomiędzy latami 90 XV wieku, a dokładną datą 1527, z traumatycznym Sacco di Roma - czyli Grabieżą Rzymu.  
Raptem 40 lat, a trudno sobie wyobrazić atmosferę tamtych dni w Italii, kiedy to aktywni byli między innymi tacy artyści, jak: Leonardo, Bramante, Rafael Santi, Correggio, Pinturicchio, Pontormo, Signorelli, Tycjan, Giorgione, no i  Michał Anioł. Oczywiście, nie wszyscy są przedstawicielami nurtu, na którym się skoncentruję.
Dlaczego renesans klasycystyczny? 
Bo odnoszący się do klasyki, czyli antyku. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego słowa, że nigdy nie szukałam jego etymologii. A łacińskie classis oznaczało rzymską flotę morską, w której obowiązywały takie zasady, jak dyscyplina, rygor, porządek i harmonia. 
I tak oto po wielu latach, gdy z powierzchni mórz zniknęła starożytna formacja wojskowa, jej cechy odnaleziono w sztuce XVIII wieku i określono ją klasycystyczną. 
No dobrze, to wiele lat później, a renesans? Klasycystyczny? No bo renesans niejedno ma imię, o czym wspomnę jeszcze pod koniec tego wpisu. Ten "Aniołowy" ma powiązania ze sztuką klasyczną.
Pozostańmy więc przy harmonii i porządku.
Michał Anioł nie stosuje sztywnie tych zasad, poniekąd wykracza ponad nie, dodając nowe wartości, np. psychologizuje swoje postaci. Tak się odczytuje chociażby specyficzne napięcie widoczne we wzroku Dawida. Także słynna rzymska Pieta, niby ma klasyczną formę, ale interpretacja jest absolutnie nowatorska. Bo kto to widział wcześniej, żeby Maryja była mniej więcej 16 letnią dziewczyną, a jej martwy syn 33 letnim mężczyzną?
Zanim bardziej zagłębimy się w program artystyczny Michała Anioła, musimy jeszcze choć króciutko wyjaśnić sobie pojęcie "estetyki". I wcale nie jej etymologię, a znaczenie.
Estetyka jest działem filozofii zajmującym się pięknem, relacjami między myślą a formą, czyli umysłem a sztuką. I wystarczy tyle.
Wracamy do genialnego rzeźbiarza, malarza, architekta i poety. Właśnie ta czwarta jego rola pomoże nam zrozumieć wizję sztuki według Michała Anioła.
Luca Vivona użył jedynie czterech pierwszych wersów jednego z utworów poetyckich, ale szkoda mi pięknego tekstu w tłumaczeniu Lucjana Siemieńskiego, XIX wiecznego poety i tłumacza.

Na świat przychodząc, za wzór powołania
Piękność mi dano; a z nią mi przypadło
Znamie sztuk dwojga: lampa i zwierciadło.
Kto w to niewierzy, krzywego ten zdania;
Bo przez nią tylko dociągam tej mety,
Że się do dłuta biorę lub palety.
Głupio ten myśli, komu się uroi.
Że piękność tylko zmysły niepokoi;
Właśnie duch zdrowy ona rozaniela.
Chory wzrok z ziemi Boga nie obaczy,
Ani tam wejdzie kędy wejść inaczej
Niemożna, tylko z łaską Zbawiciela.

Domyślacie się już, co było nadrzędną kategorią sztuki Michała Anioła?
Tak bardzo często we wspólczesnej sztuce odrzucane piękno.
Artysta wykroczył poza dotychczasowe traktowanie piękna, jako okazjonalnie towarzyszącego formie. Dotąd, by wyrazić naturę starano się odpowiednio dobrać formę, a jeśli była przy tym piękna, to raczej jako zjawisko wtórne, tak właśnie przy okazji. Nasz rzeźbiarz i malarz w swoich dziełach czyni piękno nadrzędną cechą, dąży do niego podporządkowując mu formę, bywa że przekłamując naturę, już jej nie imituje.
Takie podejście do sztuki ładnie tłumaczył młodszy kolega po fachu - Rafael. Mówił, że Zeus, by przedstawić najpiękniejszą kobietę, robił wybór spośród wielu, a on czyni najpiękniejszą tą, którą akurat maluje, bo czyni to według własnej idei.
Przyjrzyjmy się, jak Michał Anioł od pierwszych dzieł wyrażał swoją ekspresję poprzez piękno.
W jego domu znajdują się dwie płaskorzeźbione tablice.
Najpierw zatrzymujemy się przed uznaną za pierwszą (z udokumentowaną atrybucją), wyraźnie inspirowaną dziełami Donatella, który wręcz jest uważany za wynalazcę płytkiego reliefu, zwanego "schiacciato" (zgnieciony). W tej technice, na głębokości zaledwie kilku milimetrów oddana jest cała przestrzeń scen, ze wszystkimi jej planami. Oto dwa dzieła Donatella:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/2f/Le_Festin_d'H%C3%A9rode_Donatello_Lille_13018.jpg
http://www.ditaime.com/newforum/download2.php/5,1035/Ill.2.jpg
Płytki relief to środek, którym posłużył się Michał Anioł w "Madonnie przy schodach".
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/af/Madonna_of_the_stairs.jpg
Forma mocno spłaszczona, jednak dokładnie umiemy określić położenie figur w przestrzeni. A co widzimy? Madonnę siedzącą na kubiku, który swoją prostotą kontrastuje z niezwykle miękką draperią szat. Zapatrzona gdzieś przed siebie, przypomina postawę prorocką w klasycznym ujęciu. Lewą ręką podtrzymuje Syna, ukazanego od tyłu. Dzieciątko ma mocno zarysowaną muskulaturę. Jak widać, mistrz już od początków działalności miał skłonność do "umięśniania" swoich obiektów. Mamy do czynienia z pracą mniej więcej szesnastoletniego młodzieńca, a tak wyrzeźbionej na przykład dłoni może pozazdrościć Michałowi Aniołowi niejeden utytułowany rzeźbiarz.
Nowością względem antycznych płaskorzeźb jest skrzyżowanie nóg Maryi, czy wygięta do tyłu ręka Jezusa, wzmacniająca kontrapost sylwetki chłopca, zapowiedź środka stosowanego także w pełnoplastycznych rzeźbach. Dzięki temu czujemy ruch postaci.
Te z przodu i tak są bardziej spokojne, bo dopiero w tle to się dzieje. Na szczycie schodów urzędują dwa putta. Wyrzeźbione mniej precyzyjnie sugerują oddalenie od wzroku patrzącego.
Ruch stanie się lejtmotywem dzieł Michała Anioła. Zawsze będzie go interesowała relacja pomiędzy ruchem figur a przestrzenią.
Mało kto wie, że artysta stosował także efekty malarskie. Do wykończeń używał patyny na bazie wosku, dzięki której, odpowiednio wcieranej, mógł wzmocnić kontrast światła i cienia. W "Madonnie przy schodach" zachowały się tylko resztki wykończenia, gdyż poprzez zbyt agresywną restaurację w dawnych czasach, usunięto tę warstwę uważając ją za zabrudzenie.
Mówi się, że Michał Anioł był malarzem, gdy rzeźbił, a rzeźbiarzem, gdy malował.
Resztki patyny pilne oko wypatrzy także w "Bitwie centaurów" z sąsiedniej ściany, stworzonej w podobnym czasie, co jej płaska sąsiadka.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a4/Michelangelo%2C_battaglia_dei_centauri%2C_casa_buonarroti.jpg 
Tutaj jednak mamy do czynienia z głębokim reliefem, sylwetki centaurów niemal wyrywają się z płaszczyzny marmuru.
Według Vasariego panel został zamówiony przez Wawrzyńca Wspaniałego, a jego treść określił nadworny poeta, rozmiłowany w antyku - Agnolo Poliziano.
Źródło więc klasyczne.
Michał Anioł mógł się wykazać w ulubionym rodzaju przedstawień - poruszających się ludzkich sylwetek w pewnej przestrzeni. No właśnie! Ludzkich? A gdzie dolna, końska część mitycznych stworów? Ten pośrodku, na dole wydaje się być jeszcze typowym centaurem. Ale to nie jest istotne dla mistrza, kto jest Lapitem, a kto centaurem. Chodzi o to, by pokazać napięte mięśnie, ruch, ludzkie sylwetki. Koncept potwora nie wyraża się w jego ludzko zwierzęcej budowie, tylko w samej ludzkiej agresji  wyrażonej w marmurze.
W scenie przeważają mężczyźni, jak w całej sztuce Michała Anioła, zgodnie z klasycznym kanonem piękna. Naleciałości naszych czasów każą nam szukać piękna w sylwetce kobiety, a przecież w antyku ten ideał wyrażał się w męskim ciele. U toskańskiego artysty nawet kobiety są zmaskulinizowane poprzez mocne sylwetki, czy nadmierną muskulaturę. Pamiętacie mój brak zachwytu nad biustami kobiet z nagrobków w Nowej Zakrystii?
Tak więc i w Bitwie Centaurów imperatywem rzeźbiarza było piękno, bez względu na treść, pełną przemocy, emocji i bólu.
Na chwil kilka przechodzimy do sali obok, w której ulokowano ciekawy obiekt, zamykający okres renesansu klasycystycznego Michała Anioła. To model, według którego miała powstać rzeźba do Nowej Zakrystii. Nigdy nie została jednak wykonana, widzimy tylko szkic rzeźbiarski "Bóstwa rzecznego".
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d7/Michelangelo%2C_modello_per_una_divinit%C3%A0_fluviale_02.JPG 
Model, a wygląda szlachetnie, jak antyczna rzeźba. Trudno uwierzyć, z jak bardzo nieszlachetnych materiałów został wykonany. W jego składzie doszukano się niewypalonej gliny, włosia zwierzęcego, piasku rzecznego, wełny, roślinnych pakuł i metalowych prętów (służących zbudowaniu konstrukcji). Do wypolerowania Michał Anioł użył łajna końskiego. Substancja ta nie została wymieniona na muzealnej tabliczce. A jakie były tego ciekawe konsekwencje, napiszę na końcu wpisu.
Użycie materiałów pospolitych wskazuje także na estetyczne zmiany, jakie zaszły w sztuce. W średniowieczu drogocennością samej materii dzieł podkreślano ich splendor i wyraz. Ja się zastanawiam jednak, czy to nie jest zbyt mocno naciągana teoria, bo wszak to miał być tylko model, a rzeźby, które doczekały się wystawienia, są z dużo szlachetniejszego tworzywa. Z drugiej jednak strony, słynny warsztat della Robbiów opierał się o zwykłą, pospolitą glinę, a dzieła z niej wykonane zyskały rangę prawdziwych dzieł sztuki. Przypomniawszy jeszcze sobie "surowe" dzieła Masaccio nie mogę się nie zgodzić ze zdaniem, że w renesansie piękno nie wynikało z użytych materiałów, lecz z samej formy dzieła, czy idei jaką przedstawiało.
Poprzednie dwa dzieła od tego modelu dzieli niemal 40 lat, a artysta żył jeszcze drugie tyle. Niemożliwe więc było, by zachował jednolity styl. Doprowadził sztukę do bram baroku. Jednak z punktu widzenia estetyki interesujące jest to, że swojej koncepcji artystycznej mistrz nie zmienił. W jednym ze swoich listów sam pisze, że nie zmienił swojej wizji sztuki.
Teksty dotyczące programu artystycznego powstały dość późno, ale mają wsteczne zastosowanie do wszystkiego, co wyszło spod dłuta i pędzla artysty.
Po powstaniu wielu jego sztandarowych dzieł, pojawiają się słowa wyjaśniające podejście do procesu twórczego. Tatarkiewicz napisał, że najpierw Michał Anioł lokuje się w historii sztuki, a potem w historii estetyki.
Dowiadujemy się, jaką rolę przypisuje umysłowi, oczom i rękom w swym działaniu.
W jednym z listów pisze: "Maluje się umysłem (mózgiem), a nie rękami".
Wracamy do marmurów i reprezentatywnej dla następnej cechy sztuki Michała Anioła tablicy z "Centauromachią".
Potrzebna znowu nam będzie definicja z dziedziny filozofii.
Wszystkich zajmujących się tą szlachetną dziedziną myśli ludzkiej proszę o wybaczenie skrótów, ale chodzi tylko o przełożenie pewnych założeń na język sztuki i estetyki.
Tym razem chodzi o neoplatonizm, ale nie ten powstały pod wpływem myśli Plotyna, lecz kwitnący kilkaset lat później we Florencji. Właściwie to obydwa nurty i tak nawiązują do filozofii Platona i to jego przemyślenia będą nam potrzebne w zrozumieniu, dlaczego o toskańskim artyście mówi się, że był neoplatonikiem.
Platon przypisywał intelektowi dwa znaczenia. Z jednej strony umysł stanowi ośrodek tworzenia się opinii i sądów nad rzeczami. Z drugiej strony - w intelekcie ulokowane są idee uniwersalne (niezmienne), postrzegane formy (zmienne) są jedynie podobne, wyrażają te idee.
Odnosząc to do sztuki. Od razu staje się zrozumiałe, dlaczego w szkole florenckiej tak ważny jest rysunek i sztuka figuratywna - bo zastępują formy uniwersalne, tkwiące w umyśle.
Zaznaczam, że rzecz miała się głównie we Florencji, bo np. Coreggio żyjący w często zamglonej dolinie Padu, także renesansowy artysta, ponad rysunek przedkładał sfumato (przydymione, zamglone). Z tego powodu nie cenił go Vasari twierdząc, że Coreggio słabo rysuje.
Michał Anioł jak najbardziej jednak cieszył się wielkim szacunkiem ojca historii sztuki.
Nie ma żadnych dowodów na to, by artysta spotykał się z florenckimi neoplatonikami, ale i w jego słowach i dziełach widać echa tego nurtu.
Vasari pisze: "Mawiał, że trzeba mieć miarę w oku, a nie w ręku, bo ręce pracują, a oko sądzi".
Nie możemy oczami zobaczyć sprawiedliwości czy prawdy, ale możemy widzieć piękno, które manifestuje także sprawiedliwość i prawdę. Oko jest fundamentalnym narzędziem, dzięki któremu nasz umysł notuje boski pierwiastek w rzeczach.
Skoro więc idee są już w nas, to należy je jedynie odkryć.
Michał Anioł pokazuje to w swojej koncepcji rzeźbienia w marmurze. Twierdzi, że figury już są w tworzywie, zadaniem artysty jest je "jedynie" odkryć. Rzeźbiarz poniekąd zdejmował z figur niepotrzebne warstwy kamienia. Przekonuje nas o tym słowami innego wiersza (w tym samym XIX wiecznym przekładzie):
Sam mistrz, a niema takiego pojęcia
Coby w marmuru łonie już nietkwiło;
Byle wiedziona dłoń myślącą siłą
Umiała głazom zadać trafne cięcia.
Idea więc egzystuje nie tylko w naszym umyśle, ale i w materii, z której wystarczy "tylko" odrzucić zbędny nadmiar. Umysł poprzez oko nakazuje ręce, co ma wykonać.

Na zakończenie rozważań o estetyce Michała Anioła, Luca Vivona podkreślił, że mówimy jedynie o renesansie królującym we Florencji, w którym ceniono rysunek. W tym samym czasie Wenecja przedkładała nad rysunek kolor (Tycjan) a Mediolan sfumato (Leonardo). Jeszcze inny wymiar miało malarstwo Pordenone, który w Cremonie namalował ekspresywną, pełną pasji, wręcz przerażającą Golgotę.

Nie jest łatwo, renesans niejedno ma imię, po takim wykładzie człowiek ostrożniej mówi o Florencji jako kolebce renesansu :)

Jeszcze kilka luźnych uwag, pytań od ludzi i już mieliśmy się rozejść, gdy ... ku wielkiemu mojemu zdumieniu odezwała się pani pilnująca eksponatów, tym samym łamiąc mi następne schematy. Najpierw uzupełniła wykład o postrzeganie natury poprzez nagość ludzkiego ciała w dziełach Michała Anioła, a potem z lekkim oburzeniem (ledwie wyczuwalnym) zwróciła uwagę, że na tabliczce pod "Bóstwem rzecznym" nie ma mowy o łajnie końskim. Zaleciła nawet dokładne czytanie opisów dzieł, a sama wyraziła chęć poinformowania o zdarzeniu dyrektora muzeum!
Była ze mną koleżanka, więc obydwie z lekka nerwowym uśmiechem ze zdziwieniem się na siebie spojrzałyśmy.
Czy to było grzeczne ze strony pani? Czy tylko my - jako Polki odczułyśmy pewien nietakt tego wtrącenia? Przychodzi mi znowu spostrzec różnice mentalne. Bo Luca najpierw grzecznie pani wyjaśnił źródła bibliograficzne, a po dwóch dniach jeszcze rozesłał do uczestników maile, w których dokładnie uzasadnił wymienienie łajna końskiego wśród materiałów, którymi posłużył się Michał Anioł.
Nie będziemy jednak kruszyć kopii o ... kupę, nieprawdaż?
Wraz z Edytką wyszłyśmy z Domu Bounarottich wielce zadowolone, z odświeżonym spojrzeniem na dzieła mistrza, przygotowane do bardziej dojrzałego z nimi obcowania.
Rączki już zacierałam na czerwcowe spotkanie, ale wykładowca się rozchorował i trzeba będzie cierpliwie czekać na kontynuację serii po wakacjach.
Co, oczywiście, nie znaczy, że i ja robię przerwę na całe wakacje. Choć, przyznam, że pokusa to wielka :)



poniedziałek, 11 czerwca 2012

DWOJE W JEDNOŚCI

Wystarczy krótka chwila nieobecności, spotkania z przyjaciółkami, oderwanie od codzienności i trudno potem się pozbierać. Zalegam z wpisami. Ale jeden krótki mogę tu umieścić, bo wiem, że świeca zrobiona z okazji rocznicy ślubu dotarła już do celu, ku niespodziance i zadowoleniu obdarowanych.
Ma ona specyficzne znaczenie, bo oprócz zdjęć widać wtopione maki. Są mało czytelne, za to bardzo, bardzo sentymentalne. Otóż rok temu podczas sesji ślubnej na polu makowym spontanicznie zgarnęłam trochę kwiecia ze sobą. Niestety byle jak je ususzyłam, ale to są te prawdziwe z tego pola, jedyne zapewne, które przetrwały.
Świeca została zrobiona z przeznaczeniem, by młodzi małżonkowie zapalali swój knot i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali... Wystarczy jej na długie rozmowy.

wtorek, 5 czerwca 2012

NIE WSZYSTKO ŚREDNIOWIECZE, CO SIĘ ŚWIECI

Średniowiecze - słowo, które nieodmiennie przyciąga moją uwagę.
Przeglądając stronę z wydarzeniami w Toskanii od razu zatrzymuję się na imprezie pt. Festa Medievale w Malmantile. Nie dość, że średniowieczna, to jeszcze w miejscu, którego dotąd nie widziałam. Na zdjęciach wyglądało apetycznie. Po dobrym obiedzie (tym z poprzedniego wpisu) od razu wyruszyliśmy na wycieczkę. Impreza miała zacząć się późniejszym popołudniem, ale zamarzyło mi się rysowanie.
Dotarliśmy, nawet udało nam się znaleźć wolne miejsce na parkingu.
Po drodze zostałam "potraktowana" przez jakiegoś ptaszora - rzec by można, na szczęście. Jakże złudne przekonanie!
Było dość upalnie, a my mieliśmy do pokonania lekkie wzniesienie. Może nie strasznie wysokie, ale dotarcie na szczyt powinno być jakoś nagrodzone, nieprawdaż? Tak nie było.
Malmantile to dość współczesne miasteczko, poniekąd poprzerastane pozostałościami zamku. Mina mi zrzedła, nigdzie ciekawego obiektu do rysowania. Rozczarowanie pogłębiały szykowane właśnie na imprezę stragany z tak totalnym badziewiem, że postanowiliśmy wycofać się z pomysłu.
Nie zostaliśmy na samej feście, może i była ciekawa, choć trochę się już człowiek napatrzył i widzi, że czasami to głównie święto kiczu, a na to się zapowiadało.
Oto najładniejsze, co udało mi się uwiecznić.
Zajrzeliśmy tylko przez dziury w bramie, by zobaczyć mocno zachęcającą willę medycejską na końcu alei. Widać, że zadbana, zamieszkana. Ech!
No to co teraz?
Gdzie jedziemy?
Hmm, niedaleko jest Montelupo Fiorentino.
Zajrzeliśmy, ale też bez większego zachwytu. No bo nie byłam przygotowana, nie pomyślałam, że trzeba będzie dalej myszkować po terenie. Już teraz wiem, czego nie zobaczyliśmy. Odkładam to na przyszłość.
Oj! Wróć. Wcale nie tak, że wyjechaliśmy bez odrobiny piękna pod powiekami.
Chociaż jedną taką doniczusię czule bym przygarnęła. Tylko jak ją zabrać do auta?
To giganty reprezentujące miasto będące ważnym ośrodkiem produkcji ceramiki. Nawet miałam ochotę nabyć sobie łyżkę do odkładania sztućców, bo poprzednia zakończyła żywot upadkiem., no ale niedziela i sjesta stanęły na drodze i ustąpić nie chciały.
Oczywiście rzadkością jest, by nic nie przykuło mojej uwagi.
Piękna ceramiczna kapliczka.
Najbardziej zadbany posterunek carabinieri, jaki dotąd spotkałam.
Popiersie Baccio z Montelupo (XV wiecznego rzeźbiarza).
Albo scenka obyczajowa z dzieciakami hałasującymi pod statuą kobiety kładącej palec na ustach.
Coś mnie ten upał rozłożył, nie chciałam ryzykować jazdy w nieznane, bo bardzo chciało mi się rysować.
Wpadłam na pomysł, żeby pojechać jeszcze trochę dalej, do Empoli. Byłam tam 7 lat temu  - 15 sierpnia. Zapamiętałam pustkę miasta, pozamykane sklepy i małe muzeum przy kolegiacie ze skarbami godnymi każdego wzroku. Dzięki tamtej wizycie wiedziałam nawet dokładnie, co się stanie obiektem uwiecznionym na papierze.
Chodzi mi o kolegiatę św. Andrzeja.
Mimo, że na żywo widziałam ją ten jeden raz w życiu, często na nią trafiam, gdy przeglądam materiały o architekturze toskańskiej, o jej pewnym bardzo charakterystycznym szczególe.
Chodzi o tzw. inkrustację toskańską, stosowaną na fasadach, tworzoną podobną metodą jak drewniane intarsje. O jednej już na blogu wspominałam - o zielono białych pasach kojarzonych ze stylem pizańskim. Jest jeszcze drugi styl zwany florenckim. Najbardziej znane przykłady takiej inkrustacji znajdziemy oczywiście w samej Florencji - to kościół San Miniato al Monte oraz Baptysterium. I tu zobaczymy zielony oraz biały marmur, ale ułożony w geometryczne wzory. Zobaczymy go nie tylko w stolicy Toskanii, styl rozprzestrzenił się po okolicy i jego, chyba najpełniejsza, realizacja w terenie zachowała się właśnie w Empoli, w romańskiej fasadzie. Czy też odczuwacie harmonię i spokój patrząc na nią?
Ciekawe, co kryje wnętrze?
Zadbany kościół.
W środku świątynia nie jest tak stara jak słynna elewacja, ale dla samego krucyfiksu z XIV wieku (w bocznym ołtarzu) będę tam wracać.
Ta mina Chrystusa! Mniej w niej cierpienia, a chyba więcej napięcia na pograniczu złości. No i rozkosznie nieprawdziwe proporcje ciała. Dałabym się pokroić za taki obiekt w domu. Chociaż... trudno mi się zdecydować, bo nad obrazem z głównego ołtarza wisi następny krzyż.. Tym razem niepomalowany, ale z zupełnie odmiennym wyrazem twarzy Ukrzyżowanego.
A pod nim cudny tryptyk Lorenzo Bicciego.
Zawsze też mnie poruszają figury Matek Bożych Bolesnych. Nie trzeba miecza, by odczuć ból przeszywający duszę tej udręczonej kobiety.
A tuż przy wyjściu niezwykle ciekawy fresk ze Zbawicielem, autorstwa Bitticiniego, malarza żyjącego na przełomie XV i XVI wieku. W Toskanii często spotykam drewniane krzyże z doczepionymi do nich symbolami Męki Pańskiej, ale takie przeglądu jeszcze nie widziałam. Istna inwentaryzacja.
Wychodzimy. Jeszcze rzut oka na zamalowany sufit i ręce w ruch.
Niekorzystnie dla widoku placu, ale korzystnie dla moich celów, stała rozstawiona na nim widownia przygotowana na jakiś koncert. Był i cień i odpowiedni kąt, oparcie dla pleców, no i podusia zabrana z domu. Pełnia szczęścia!
Po pewnym czasie podeszli do mnie dwaj chińscy chłopcy i zaciekawieniem komentowali, co narysowałam. To zaciekawienie i podziw najpierw wyczytaliśmy z ich min, bo rozmawiali po chińsku. Potem Krzysztof do nich zagadał po włosku. Chłopcy płynnie przeszli na bardziej dla mnie zrozumiały język. Powiedzieli, że mają na imię Francesco i Andrea. Hi, hi. To pewnie na potrzeby szkoły. Krzysztof bardzo lubi ciągnąc ludzi za języki, chłopcom też nie odpuścił. A kiedy wakacje? Jaki sport najbardziej lubią? Itp. Zapytałam, czy chodzą do też jakiejś chińskiej szkoły. Francesco powiedział, że jest w Empoli możliwość chodzenia na kurs językowy, ale mamy nie stać na 100 euro. Szkoda. Muszą skromnie żyć. A może nie cenią sobie aż tak swoich korzeni? Wolałam nie drążyć tematu.
Plac w Empoli jest godzien zajrzenia do tego miasta. Bardzo miłe miejsce, z podcieniami, piękną fontanną.
Nawet bez rysowania, mogłabym na nim siedzieć godzinami i obserwować ludzi, coraz bardziej tłumnie wylegających na paseggiatę. Chodzący bukiet, pana gnającego na wózku inwalidzkim, czy restauratora szykującego rozstawiającego stoliki na wieczorną kolację.
Dodajcie do tego głęboki dźwięk dzwonów. Nie mogliśmy tylko rozgryźć, czy prawdziwe one, czy nagrane. Jak myślicie?



Szkic w miarę dokończony.
Krzysztof poszedł do auta. A ja jeszcze parę zdjęć chciałam zrobić i... się zgubiłam. Skręciłam nie w tę uliczkę i mocno się zdziwiłam brakiem parkingu. Dzięki temu zobaczyłam bardzo włoski obrazek:
Nieprawdaż?