wtorek, 25 sierpnia 2020

WYMARZONY DACH

 Przesadzam z tymi marzeniami? Żeby marzyć o dachu?

Tak, tak. Marzyłam, żeby go zobaczyć z bliska, żeby po nim przejść. I to piszę ja, osoba z lękiem wysokości, ale nie moglam przestać myśleć o widoku ludzi zobaczonych sporo lat temu podczas oczekiwania na wejście do Baptysterium. Ludzie byli maleńcy i spoglądali w dół z wysokości dachu florenckiego Duomo.

Co stało na przeszkodzie? Trudno było wbić się w terminy, a jeszcze trudniej pogodzić się z ceną, bo zazwyczaj trafiałam na oferty stowarzyszeń oprowadzających po Florencji. Być może straciłam na tym, że  prowadziła nas pani jedynie przysposobiona przez Opera del Duomo do omówienia trasy? Jakoś nie widziało mi się płacenie około 60 € za przejście po katedralnym dachu z wykwalifikowanym przewodnikiem. Trafiłam nawet na ofertę łączącą kopułę z dachem (niemal 100 €). Może straciłam jakieś cenne informacje, ale za to na pewno spełniłam swoje marzenie zobaczenia z bliska tego, co wzrokiem przechodnia nieosiągalne, co zachęca bardzo, gdy wchodzi się na Piazza Duomo. 


Ze względów bezpieczeństwa grupy mogą liczyć maksymalnie 15 osób, omówienie możliwe jest w dwóch językach: włoskim i angielskim. Cena takiej przyjemności i tak jest wysoka (25€), ale nie żałuję ani trochę wydanej kwoty. 

Wyprawę zorganizowaliśmy w szerszym gronie, w grupie, o której utworzeniu już chyba wspominałam. Skrzykujemy się na różne imprezy, szeroko rozumiane kulturalne. 

Wejście na dach wymaga pokonania 150 stopni, co nie jest wielce męczące, ale odradza się tę wyprawę osobom z problemami kardiologicznymi, a także cierpiącymi na zawroty głowy, czy lęk wysokości. Niby jestem w grupie ryzyka, jednak czułam, że dam radę. Nie omyliłam się, bo tylko niewielki odcinek przechodzi się na zupełnym skraju, ale o tym za chwilę. 

Uprzedzę od razu, że wejście i zejście nie odbywa się tą samą drogą, zdjęcia robiłam tylko wzwyż, bo po prostu pierwsza klatka schodowa ma ładniejsze okna. Nie wiem, skąd uproszczenie w tej powrotnej, nie było już kogo zapytać, bo wracaliśmy bez przewodnika. 





Wejściowa klatka schodowa kończy się w północnej "martwej trybunie", w której ulokowano kilka rzeźb, o których na razie nie mogę znaleźć żadnej informacji. Wydawały się być drewnianymi, bądź z masy papierowej. 





Tribuna morta - cóż to za nazwa? Gdy opisywałam samą kopułę (kliknij, by wrócić do artykułu), wspomniałam o martwych trybunach, ale posiłkowałam się wtedy zdjęciem znalezionym w internecie, licząc na to, że kiedyś zobaczę je z bliska. To rodzaj przybudówek (trzech) zbudowanych na planie półkola, ulokowanych u podstawy tamburu, z którego wyrasta kopuła, ta struktura pod okrągłym oknem, spod kopuły.  Także one zostały zaprojektowane przez Brunelleschiego. Ich głównym zadaniem była stabilizacja całego budynku, rozłożenie sił, zwłaszcza naprężeń poziomych. Niby pełnią funkcję techniczną, ale dlaczego nie miałyby zdobić. Pod skośnym zadaszeniem są ściany wypełnione niszami, przedzielonymi korynckimi kolumnami. Nie przestanie mnie nigdy zadziwiać pietyzm i geniusz florenckiego architekta, niczego nie zostawił przypadkowi, wszystko przewidział. 

Pomimo straszliwych upałów, wiedzieliśmy, że nie usmażymy się na amen, bo wycieczkę zaplanowano na 9:30, z czego większość omówienia przypadła na zacienioną, północną część dachu. 


Wchodzi się na jego niższą część, która okrywa boczne nawy i idzie w pewnej odległości od samego rantu dachu. Rant, oczywiście, nie jest sobie zwykłym zakończeniem, to kamienna balustrada z ozdobym ażurem, podobnie zakończona jest Dzwonnica Giotto. Mogłabym bawić się każdym z tych otworów, robić ujęcia fragmentów miasta, pobliskich budynków. 









Nie wolno jednak było, co zrozumiałe, pozostawać w tyle za grupą. Same widoki, bez tego elementu, były mi już znane, bo przecież byłam i na kopule i na dzwonnicy. 




Co pewien czas na niższym dachu widać ułożone dachówki. To konserwatorska zapobiegliwość kazała je tam ułożyć. Mają się zestarzeć i w ten sposób być gotowe na ewentualną wymianę uszkodzonej części dachu. 


Wielkie donice na początku dziwią. Tutaj? Bez roślin? Po co? Jeśli przyjrzycie się lepiej ich położeniu, zobaczycie, że ich rytm odpowiada rytmom spustów wody z rynny. Ich zadaniem jest zbieranie wody, by nie chlapała na ściany nawy głównej, lecz spokojnie spływała na dach, wzdłuż którego szliśmy. 


W pewnym momencie trasa wiedzie przez fasadę katedry, częściowo nawet przez wnętrze budynku. Boczne nawy, w kościele typu bazylikowego są niższe i obejście schowane jest do wnętrza, by nie ciąć fasady kryjącej główną nawę. Te dwa fragmenty wejście i wyjście z wnętrza są najtrudniejsze dla błędnika, a że przebiegają na samym brzegu ściany, nie zaleca  się wtedy robienia zdjęć, by ludzie koncentrowali się na bezpiecznym przejściu, a także, by nie stracili swoich aparatów, gdy zafascynowani widokiem będą się wychylać poza barierki. Coś tam jednak udało się sfotografować. 




We wnętrzu wszystkich zaskoczyła siatka. Zaskoczyła swoją obecnością, ale też i niewidocznością z dołu. W ogóle jej nie zauważyłam zwiedzając katedrę. Jest rozciągnięta nad całą główną nawą. Nikt nam nie wyjaśnił jej przeznaczenia, więc snuliśmy przypuszczenia. Marco wymyślił, że to przeciwko ptakom. I chyba ma rację, bo widziałam gołębia wlatującego w otwory w ścianie nawy, a znajdują się one już nad poziomem siatki. 




Ponownie mogłam zajrzeć głęboko w oko Katedry. Kto pamięta moją wizytę w warsztacie witrażu? Kliknij, by wrócić do "Zajrzeć katedrze w oko". Przypomnę, że miałam wtedy sposobność zobaczenia z bliska zniszczonego witrażu wypełniającego "oko" katedry, czyli ten wielki otwór okienny w wielu fasadach kościołów gotyckich wypełniany rozetą. Witraż wrócił na miejsce, jest czysty, nie ma na nim śladu nalotu, o czym przekonałam się już w maju, wizytując wnętrze katedry, ale teraz miałam to cudo niemal na wyciągnięcie ręki. 

Część południowa trasy wiedzie pod dzwonnicą. Ciekawie było widzieć ludzi wspinających się wewnątrz Campanile. Jeszcze ciekawiej było wypatrzeć małą figę z owocami, która znalazła sobie miejsce na zewnątrz, mniej więcej w połowie wysokości dzwonnicy. Pan pilnujący, by grupa się nie rozchodziła, wcześniej jej nie widział. Mam nadzieję, że zgłosi to komuś odpowiedzialnemu za stan muru, bo podejrzewam, że to nie jest dobre dla zwartości struktury zjawisko. 

Ociągając się z wychodzeniem wdaliśmy się w rozmowę z panem, a ten nam chętnie opowiedział kilka innych ciekawostek, o których pani oprowadzająca nie opowiedziała. Jedyne ozdoby, które teraz wprowadza się na tej wysokości, to flagi z okazji święta patrona miasta - Jana Chrzciciela. Nikt już nie umieszcza świec na kopule, bo względy bezpieczeństwa. Ciekawe, że przez całe wieki, bez doskonale rozwiniętej techniki, było to możliwe, a teraz nikt już się nie podejmie wspinaczki po kopule. Ileż to razy widziałam dźwigi z wielkimi wysięgnikami transportujące do kopuły konserwatorów czuwających nad stanem budowli. Nie można by tak kogoś tam ze świecami wysłać? Takie oświetlenie to dopiero musiał być efekt!

Podróż po dachu dobiega końca. Gdzieś przez jeden z otworów balustrady widać figurę di Cambio i Brunelleschiego - dwóch gigantów, dzięki którym nam pozostaje niedoskonały zachwyt.

Jeszcze tylko "tirbuna morta" południowa, którą wypełniają narzędzia z czasów budowy kopuły, przypominając, że wymyślone przez Brunelleschiego przybudówki nie stały próżne, były składami materiałów niezbędnych na budowie. 



Aj! Zapomniałabym! Tuż przed wejściem do martwej trybuny, na ścianie nawy wisi dzwonek. 


To jeszcze jeden relikt z czasów głębokiego renesansu. Dzwonił na pół godziny przed zakończeniem prac, dając czas na przygotowanie się do zejścia z placu budowy kopuły, dokończenie zaprawy, itp. Milczy już od ponad 5 wieków, jest niemym świadkiem trudu włożonego w absolutne piękno. 

WSZYSTKIE ZDJĘCIA ZE SPACERU PO DACHU DUOMO



poniedziałek, 17 sierpnia 2020

FRUTTI DI BOSCO

Pomilczałam, oj, pomilczałam. Myślę, że każdy z Was mnie usprawiedliwi. 
Byłam w Polsce, na wakacjach. Zobaczyłam się tylko z moją ukochaną Przyjaciółką, a resztę czasu spędziłam z tym bardziej ukochaną Rodziną. Wakacji nie będę opisywać, wystarczy, że napiszę, iż były niezwykle udane, spokojne, leniwe, pływające, szydełkowe, książkowe i mocno, mocno gadane. 
Wracam teraz do artykułu, którego nie zdołałam zakończyć przed wyjazdem.
Frutti di bosco = leśne owoce. 
Przekornie napisałam tytuł lekko mylący, bo wcale nie będzie o jeżynach, jagodach, no, może kilka poziomek się znalazło podczas wycieczki, na którą pojechałam z Laurą i Paolą. 
Przyciągnęło mnie miejsce, które już kiedyś widziałam z zewnątrz, ale nie mogłam zajrzeć do środka. Spotkane wtedy starsze panie powiedziały, że proboszcz, który ma kilka innych parafii, nie zagląda tu zbyt często. 
Co zrobić, by zobaczyć wnętrze?
Zapisać się do stowarzyszenia Artemia z Prato i czujnie czytać wszystkie oferty wycieczkowe. Przed kwarantanną zdążyłam z nimi zobaczyć pałac biskupi w Prato, z którego bezpośrednio można zajrzeć do katedralnej kaplicy; gościłam też w jednej z pracowni rzeźbiarskich. 
Pierwsze oferty po zastoju koncentrują się na plenerze i dzięki temu w końcu, co wcale nie było to takie oczywiste, bo, gdy dotarłyśmy na miejsce, ktoś walczył dzielnie z rzadko używanym zamkiem. W oczekiwaniu ruszyliśmy na spacer po pobliskim lesie (co było w planach, ale na koniec spotkania). 
Toskańskie lasy w niczym nie przypominają naszych polskich, inaczej pachną, są górzyste, jednak nie brakuje im uroku, są zacienione, bo pełno w nich drzew liściastych, a i o strumienie nietrudno. 






Podczas wycieczki zobaczyłyśmy wnętrze wodnego młyna z ciekawą turbiną. Zapomnijcie o wielkim kole, woda spuszczana z dużego zbiornika, uruchamia ciężkie, olbrzymie żarna przy pomocy turbiny ze śmigłami z osią pionową. 








Zbiornik jest, oczywiście, powyżej poziomu małego młyna. Pełno w nim było kijanek i jedna niespodziewana mieszkanka - wodna żmija. 



Kocham takie miejsca, przepełnione czasem, ludzkimi losami, prostotą życia. Światło wpadające przez małe okienka z ledwością wydobywało kształty starych narzędzi. Najbardziej zdumiała mnie malutka kuchenka na węgiel drzewny, umieszczona w parapecie. Obecnie młyn jest do zwiedzania, ale ciągle służy pierwotnemu przeznaczeniu, tylko w małym pomieszczeniu na pięterku nikt już nie mieszka, kuchenka już nie podgrzewa potraw. 





Co mieli ten młyn? Ususzone kasztany na mąkę, z którą ciągle jakoś mi nie po drodze. Może kiedyś się bardziej polubimy?  Żołądek jakoś nie przepada za ciężkimi wypiekami kasztanowymi. 
Za to w żołądku zawsze mnie ściska z przejęcia, bo dusza lubi nie tylko starą codzienność, ale i piękno bardziej wzniosłe, lubi średniowieczne kościoły, lubi szlachetność sztuki, która wtedy powstała. Z ulgą zauważyłam, że po długich zmaganiach z zamkiem, zmianach ekipy usiłującej otworzyć niesforne żelastwo, drzwi stanęły otworem i zobaczyłam wspaniałe ...

Rozpędziłam się. 
Najpierw pomęczę was trochę faktami, mniej lub bardziej sprawdzonymi. 
Skąd taki duży kościół w szczerym lesie, w osadzie, obecnie w większości, letniskowej?
Montepiano położone jest na północnych krańcach Toskanii, kiedyś witało wędrowców idących z Bolonii do Prato. 
W XII wieku żyła tu sobie niewielka wspólnota oparta na regule benedyktyńskiej. Pewnego dnia spokój miejsca zakłócił szlachta polujący na zające. Jedno ze zwierząt schroniło się pod habitem eremity Piotra. Gdy hrabia nadjechał szukając zająca, pobożny mnich, nie umiejąc kłamać, zapytany, czy widział zwierzynę, powiedział prawdę o schronieniu dla uciekiniera. Pan roześmiał się i powiedział, że prędzej drzewo wskoczy na grzbiet jego konia, niż płochliwy zając schroni się u człowieka. Słowo się rzekło, drzewo na konia wskoczyło. Piotr uwolnił konia dopiero po złożeniu obietnicy przez hrabiego, że puści zająca wolno. Ów cud przedstawia barokowy relief, prawdopodobnie przeniesiony do kościoła z napotkanej podczas spaceru kapliczki. 




Nie był to jedyny cud świętego. Innym mu przypisywanym, jest bezpośrednie naśladownictwo Chrystusa, jeśli chodzi o zamianę wody w wino. Czyniąc znak krzyża zamienił wodę na winny trunek, by ugościć pana tych ziem.
Legendy legendami, ale coś sprowokowało władcę, że ufundował spore opactwo i to w środku lasu. 
Trzęsienie ziemi w XIX wieku zniszczyło część kompleksu, szczęśliwie pozostawiając romański kościół.
Jego prosta bryła urozmaicona jest jedynie przez dwie boczne kaplice, dające wrażenie poprzecznej nawy, oraz prostą, dobudowaną ok. XVI wieku, dzwonnicę żagielkową.




Niewiele zdobień zobaczymy na zewnątrz. Dobrze, że mam aparacik z dużym zoomem, dzięki temu mogłam wypatrzeć głowy dźwigające, charakterystyczny dla architektury romańskiej, fryz arkadkowy. 





Nie trzeba za to żadnego sprzętu, by podziwiać portal. 


Płaskorzeźba  w lunecie jest kopią, której oryginał widać wewnątrz. Przeniesiono go, by uchować cenne dzieło przed wszelkimi zniszczeniami, tymi wywołanymi pogodą, jak i ludzką ręką. 
Przyznam, że mam problem z odczytaniem płci oranta, niby strój (krótka spódniczka) wskazuje na mężczyznę, ale te dwie wypukłości klatki piersiowej?
Pod orantem, w architrawie, wokół krzyża plączą się uroczo rośliny ze zwierzętami i smokami. 


Świątynia ma jedną wysoką nawę, którą kończy niemal puste prezbiterium. 

W antependium ołtarza pozostała kopia reliefu obecnie znajdującego się w Katedralnym Muzeum w Prato. Niestety, zdjęcie całości wyszło mi coś nieostro, ale za to maluśka figura oratora, wyostrzyła mi się tak, że musicie mi na słowo uwierzyć, że to jest element u podnóżka tronu Madonny z Dzieciątkiem. 



W lewej kaplicy, oprócz dwóch konfesjonałów, sprawiając wrażenie ulokowanego przypadkowo, czeka nas oryginał wejściowego reliefu. 



W prawej kaplicy w małym ołtarzu umieszczono doczesne szczątki (uznawanego za świętego) eremity  Piotra, przytoczonego tu w legendach. 


Jeszcze kilka nowszych figur, kilka detali uzupełniających charakter miejsca i w końcu prowadzę Was przed freski. 






Najstarsze datuje się na XIII wiek. Autor pochodził ponoć z Florencji, był uczniem Cimabue, ale nic więcej o niem nie wiadomo. Widać od razu typowe dla mistrza wpływy bizantyjskie. Uproszczone sylwetki, mało cieniowania, więcej za to linii, konturów i ornamentów, statyczność i dostojeństwo. Największą powierzchnię zajmuje św. Krzysztof, patron podróżujących, rozpoznawalny jako gigant, który trzyma na ramieniu Dzieciątko Jezus. 


Według legendy, przenosił dziecko przez wodę, nie rozpoznawszy w nim Zbawcy. Dopiero olbrzymi ciężar, odczuwalny mocniej z każdym krokiem, kazał mu się zapytać, kogo niesie.  W odpowiedzi usłyszał "dźwigając mnie, dźwigasz cały świat". 
Zwróćcie uwagę na żółtą wodę pokazaną głównie liniami, długopalczaste stopy, no i te ryby!



Po prawej stronie Krzysztofa zachowały się powstałe w tym samym czasie trzy sceny: z Michałem Archaniołem, ze Zwiastowaniem oraz (najbardziej zniszczona) z Bożym Narodzeniem. 

W panelu z Archaniołem napatrzeć się nie mogę dwóm duszom ważonym na wadze sprawiedliwości. Jedna ze złożonymi rękami - modli się, czy błaga o litości? A druga? Włosy rwie z rozpaczy, że już nic się nie da zrobić? Sądząc po obecności mało widocznego diabła w pobliżu szali z duszą wznoszącą ręce, ta pierwsza wykazuje się pobożnością. 


Patrząc na Zwiastowanie nie sposób nie uśmiechnąć się na widok Ducha św. pod postacią, powiedzmy,  gołębicy. 

Poruszeniom końca nie ma. Jako, że sztuka bizantyjska, to i Dzieciątko pod postacią dorosłego, ale w powijakach, jak wszystkie niewiniątka z Ospedale degli Innocenti we Florencji. 

Tyle razy już zachwycałam się sztuką romańską, że aż wstyd mi się powtarzać i pisać o zauroczeniu stylistyką bliską dziecięcej twórczości, wyrazistym przekazem, a przy tym wszystkim świetną kompozycją. Trudno pisać tutaj o barwach, nie wiem, na ile wiernie się zachowały, w całym kościele dominują czerwienie i brązy. Inne, późniejsze freski też namalowano dopasowując się do wcześniejszej gamy. Tak jest w XIV wiecznych malowidłach: Madonnie z Dzieciątkiem (po prawej stronie św. Krzysztofa u góry) oraz umiejscowionych na przeciwnej ścianie Świętych. 


Nawet fresk nad chrzcielnicą, pochodzący prawdopodobnie z XVIII wieku, usiłuje trzymać się dominujących barw, ale już bardzo wyraźnie odsunął się od swoich poprzedników. 

Mogłabym długo pozostać w Montepiano, lecz czas przewodniczki nieubłaganie się kurczył. 
Jeszcze tylko zdjęcie grupowe, choć trudno grupą nazwać te wirusem rozrzucone na trawie sylwetki.

Przed wrzuceniem linku ze wszystkimi zdjęciami dodam jeszcze, że młyn ponoć można wizytować w każde niedzielne popołudnie, co do kościoła, to pozostaje wielki łut szczęścia, albo wytrwałość z znalezieniu proboszcza, bądź znalezienie się w niedalekiej parafii 15 sierpnia, gdyż współczesna świątynia jest pod wezwaniem Matki Bożej Wniebowziętej i wtedy właściwie pewnikiem będzie znalezienie opiekuna opactwa.
Wizyta w La Badia di Santa Maria a Montepiano jest warta wielu wysiłków. Może zachęci Was jeszcze więcej zdjęć?