czwartek, 27 grudnia 2018

PORTRET TOBBIANY

Podsumowania świąteczne zacznę nietypowo, od końca, ale wiem, że wiele osób czeka z niecierpliwością na relację z wernisażu. Wiem też, że duża część nie używa Facebooka, więc nawet pierwsze filmowe impresje są im niedostępne.
Wczoraj nie miałam sił pisać, wróciłam pełna pozytywnych emocji, ale i zmęczona do granic możliwości, a może i poza nie? Aż dziw, że zasnęłam po tym wszystkim. Myślałam, że całość potrwa maksymalnie godzinę, wróciłam szczęśliwa po trzech.
Zacznę od początku.
Przypomnę najpierw zapiski z 21 marca ("LA GENTE"). Rok temu postanowiłam, że 2018 będzie pod hasłem "portret". Rzuciłam się na głębokie, nieznane sobie wody. Uważałam, że nie potrafię, że to jakaś specjalna, niedostępna mi umiejętność. Dawno temu namalowałam czarno - biały portret na desce i to wszystko. Ciągle byłam przekonana, że to nie dla mnie. W końcu postanowiłam chwycić byka za rogi. Moje pierwsze kroki widzieliście, w oprócz już wspomnianym artykule, w notce "LA CUOCA".
Gdy poczułam wiatr w żaglach, zaczęłam realizować pałętający się po mojej głowie projekt.
Otóż wymyśliłam sobie, by namalować portrety mieszkańców Tobbiany.
Założeniem była absolutna tajemnica, do której dopuszczony był, oczywiście, pryncypał, moja siostra i przyjaciółki w kraju, Joanna oraz Polacy odwiedzający nas na plebanii (którzy byli informowani o kategorycznym zakazie publikowania zdjęć z pracowni, do czasu wernisażu). Nikt z Włochów nie wiedział nic, bo nie byłam pewna powiązań, czy ktoś gdzieś przypadkiem nie wypapla sekretu.
Jak utrzymać tajemnicę i malować portrety? Z pomocą przyszła mi współczesna technika i aparat z dobrym zoomem oraz godziny polowania na ludzi, a to z domowych okien, a to podczas różnych imprez.
Wybór warunkowała perfekcyjna jakość zdjęcia. Tylko jedno było zrobione przez Krzysztofa. Wrócił kiedyś od najstarszego mężczyzny w Tobbianie (chyba 97 lat) i pokazał mi jego zdjęcie. Oczy wypełnione łzami i jego życiowa historia pozwoliły mi na wyjątek autorstwa zdjęcia, będącego bazą do portretu mężczyzny z kroplami wody w tle.
Uzbierałam ponad 1000 zdjęć, ale często były zbyt poruszone, mało reprezentatywne dla danej osoby, albo nie miałam natchnienia, jakby je zinterpretować. Przy wyborze kierowałam się też płcią, z natury rzeczy spotykam tu więcej kobiet, więc musiały przeważać liczebnie w namalowanej reprezentacji mieszkańców Tobbiany.
Portrety zawiesiłam grupami, nie kierowałam się chronologią ich powstawania.
Omówienie zaczęłam od proboszcza, jako praprzyczyny mojego pojawienia się w Tobbianie. Jest to jedyny obraz prezentujący głównie dłonie, nie twarz, ujętą od mało znanej parafianom perspektywy. Przeważyła funkcja, miałam też potrzebę utrwalenia chwil z letnich, porannych Mszy, gdy słoneczne światło prześwietlało hostię.
Zaraz obok proboszcza pojawili się najbliżsi współpracownicy: kościelny, organista, pomocnik kościelnego, pani prowadząca śpiewy. W jej portrecie dodałam od siebie kolczyki w kształcie klucza wiolinowego i nuty z ulubionej pieśni religijnej.
Potem następują osoby, które znam z wykonywanych zawodów, pewnych życiowych historii, kobiety z różnie interpretowanymi przeze mnie włosami, fryzurami, ubiorami. Ludzie uprawiający sport, relaksujący się nad morzem, osoby, które kojarzę z roślinami, zwierzętami, itp.
Na końcu został ulokowany (ale i też namalowany jako ostatni) autoportret z chlebem, jako pewien punkt odniesienia do pryncypała z naprzeciwka, którego ręce trzymają chleb mistyczny, moje - powszedni. To był najtrudniejszy obraz, bo nie znam swoich charakterystycznych min, a i nie przepadam za swoimi zdjęciowymi wizerunkami.
Świadomie wpuściłam ludzi na tor myślenia o pejzażach. Udało się znakomicie! Nikt nie pomyślał, że "Portret Tobbiany" może oznaczać wizerunki jej mieszkańców. Wszyscy, ale to wszyscy, oczekiwali pejzaży, panoram, itp. Nikt nie zwrócił uwagi na pierwsze słowo w tytule.
Niestety, nie mam zbyt wielu zdjęć, bo sama w ogóle nic nie robiłam, a i Krzysztof musiał dzielić uwagę między telefonem a zwiedzającymi.
Nie chciałam z kolei prosić nikogo z zewnątrz, żeby dać ludziom komfort oswojenia się z tym, co widzą, pokazać, że oni są najważniejsi, a nie dokumentacja. Dobrze, że proboszcz nagrał wchodzących na wystawę, bo, oczywiście, ja za bardzo zaufałam baterii aparatu nagrywającego film, więc możecie zobaczyć wejście i tylko początek mojego przemówienia - czytanego, prawie w całości, z kartki, bałam się, że emocje nie pozwolą mi na opowiedzenie o idei projektu.


Szkoda, że nie nagrały się oklaski, gdy mówię mieszkańcom, że po długich chwilach spędzonych z ich obliczami, są mi bliżsi, bardziej interesujący i naprawdę piękni. A tak jest rzeczywiście. To już są inni ludzie.
Na filmie nagranym telefonem chciałam wyróżnić dwie postaci: chłopca, który wchodzi wpatrzony w telefon komórkowy oraz wysokiego mężczyznę w zielonej pikowanej kurtce, który z rozanielonym wzrokiem rozgląda się po wystawie - to burmistrz gminy, zarazem mieszkaniec Tobbiany.


Widzicie tu tylko część przybyłych, którzy zaraz zaczęli dzwonić i pisać do swoich, żeby dotarli na wystawę.







Wernisaż ubogaciłam poczęstunkiem oraz trzema filmami poklatkowymi śledzącymi proces powstawania trzech obrazów.


Rano poszliśmy posprzątać po wernisażu, ustawić sztalugę z wypisanym założeniem ideowym projektu. Zajęło to znowu o wiele więcej czasu, niż przewidywałam, bo zaczęli się schodzić następni.

Jeden pan, ponoć straszny maruda, ciągle pisujący ze skargami do prasy, tym razem przeszedł na jasną stronę mocy i poruszony wystawą zadzwonił zaraz po lokalnego dziennikarza. Dobrze, że nie byłam ubrana zupełnie na roboczo, choć i tak moja pokora została wystawiona na próbę.


W najbliższych dniach postaram się o lepsze fotografie obrazów, bo jednak telefon bardzo niszczy miękkość plamy i materię farby.
Na razie filmowy przegląd:




Dodam jeszcze, że taki, a nie inny, kształt wystawy był możliwy dzięki proboszczowi, który sam zbudował punkty oświetleniowe i połączył w całość. Oczywiście pomoc miałam i pod wieloma innymi postaciami, poczynając od wielkiego wsparcia dla całego przedsięwzięcia.
Z całego serca dziękuję!
Najtrudniej opisać emocje, łzy wzruszenia, nie tylko na mojej twarzy, mnóstwo śmiechu, i radości. Pławię się wręcz w podziękowaniach osobistych i tych w księdze gości, w wielu cudownych słowach i komplementach, czy to na Facebooku czy w grupie whastappowej Pro Loco. Starałam się niczego nie oczekiwać, na nic się nie nastawiałam, tym bardziej jestem przeszczęśliwa, że z takim odzewem spotkało się moje malarstwo.
Mam nadzieję, że 40 obrazów tłumaczy, dlaczego blog został przestawiony na daleki, boczny tor. Pędzle mają większą siłę przebicia :)
Jedyne zdjęcia autorki mam dzięki uprzejmości Paoli:


WYSTAWA BĘDZIE CZYNNA DO KOŃCA STYCZNIA, ZAWSZE OD 10:00 DO 19:00

sobota, 22 grudnia 2018

WYSTARCZY UWIERZYĆ


Cuda, cuda ogłaszają!
            

czwartek, 20 grudnia 2018

PORTRET TOBBIANY anons

Zapraszam serdecznie, wszystkich mieszkających tu na stałe, 
jako i przejazdem, na wystawę 40 moich obrazów, dotąd nigdzie niepublikowanych.


Wystawa będzie trwała do 31 stycznia, w godzinach 10:00 - 19:00

poniedziałek, 17 grudnia 2018

IL PRESEPE

W końcu parafia doczekała się klasycznej szopki.
Szopka nie jest nowa. Powstała w 2000 roku dla Misericordii w niedalekiej miejscowości Oste, ale że Misericordia zajmuje się głównie pomocą medyczną, to miejsce przeznaczone na szopkę postanowiono przerobić na ambulatorium. Konstrukcja powędrowała do czyjegoś garażu, z zaznaczeniem, że za pół roku znajdzie się inne miejsce. Minęło kilkanaście lat, miejsca nie znaleziono, a właściciel pomieszczenia chciał je w końcu odzyskać. Zaczął szukać po pobliskich parafiach, kto by przytulił "bożonarodzeniowe obowiązkowe we Włoszech". Wszędzie już mieli swoje żłóbki, tylko Tobbiana nie dorobiła się takowego, ponieważ przez lata organizowała "żywą szopkę", albo brała udział w konkursach, więc sama parafia nic nie miała.
Przewieźć szopkę to nie takie halo, gdy ma ona wymiary, tak mniej więcej, 3 x 2 x 2 metry.
Mamy w parafii człowieka z lawetą, ale okazuje się, że prawo nie pozwala przewozić nic innego poza pojazdami zmotoryzowanymi. Proboszcz zadzwonił do carabinieri, którzy wydali zezwolenie na nocny przejazd, a potem eskortowali ten niecodzienny transport.
Wstawienie szopki do oratorium wymagało jej niemal całkowitego demontażu i obrócenia o 90 stopni. To było w maju.
Na jesień trzech wspaniałych parafian zaczęło powolutku dłubać w konstrukcji. Uruchomili figurki, dorobili nowe oświetlenie (poprzednie było ogólne), zamontowali rynnę na rzeczkę. Pomagał im dzielnie Krzysztof, który obił całość tkaniną, a ja dodałam wzgórza z mchu, dorobiłam drobne elementy, namalowałam pizzę i, obowiązkowo, psa Otto, który dzielnie towarzyszył swojemu panu podczas każdego spotkania. A że jego właściciel jest kowalem, to i namalowana psina też stanęła przy takiej figurce.
8 grudnia, w tradycyjnym dniu rozświetlania choinek, otwierania presepe, nasza szopka została pokazana i pobłogosławiona. Dodatkowo przygotowałam prezentację zdjęć z dnia przyjazdu żłóbka do Tobbiany i jego naprawy. Nie mogło zabraknąć drobnego poczęstunku w postaci panettone i prosecco. To już w korytarzu, w którym, na corocznym kiermaszu, można było jeszcze nabyć ozdobione przeze mnie gwiazdy betlejemskie i inne dekoracje, przygotowane wraz z parafiankami.
Nie ma teraz dnia, by ktoś nie zaglądał do presepe. Wielu ludzi mówi: "tego nam trzeba było, takiego prawdziwego, tradycyjnego". W planach jest rozbudowa i cyzelowanie detali, ale to już w przyszłych latach.


środa, 5 grudnia 2018

PATRON LEKARZY

Jeszcze troszeczkę poczekam z prezentacją swojego projektu. Obrazy kończą się malować, wystawa zaczyna przyjmować realne kształty. 26 grudnia wernisaż.
Gdzieś pomiędzy tym miałam zrealizować specjalne zamówienie. Pani, która wyszła z raka, chciała w specjalny sposób podziękować swojej prowadzącej lekarce. Szukałyśmy wspólnie pomysłu, aż nagle przyszło mi do głowy, żeby namalować patrona lekarzy - Archanioła Rafała. Często przedstawia się go z kosturem wędrowca i rybą. I to był punkt wyjścia. Do tego dodałam techniki i stylizację malarstwa miniaturowego, prawdziwy pergamin i złoto. Klientka zadowolona, mam nadzieję, że tak będzie i z obdarowaną. Św. Rafał powędrował do ramiarza. Ciekawa jestem, jak sobie poradzi z taką pracą.
Zdjęć za dobrych nie mam, bo nie za bardzo miałam kiedy je zrobić. Trudno było telefonem oddać lśnienie złota, bo gdy je widać, to zatracają się kontury, a gdy widać kontury, słabo widać złoto. Przy okazji chciałam Wam pokazać coś, co mnie na początku bardzo zadziwiło, a co w końcu zaakceptowałam, zgodnie z panującymi tu zwyczajami, a nawet i prawem - to certyfikat autentyczności dzieła.


wtorek, 27 listopada 2018

JESIENNE ŁAKOCIE

Na Facebooku już pokazywałam, ale wiem, że wielu Czytelników nie używa tego medium (szczególnie pozdrawiam moich niedzielnych Gości).
Druga festa przygotowana wspólnymi siłami wielu różnych grup z Tobbiany. Głównym organizatorem jest Pro Loco, które ostatnio zostało mocno zasilone działaczami piłki nożnej, proboszczem i jego gosposią. Tak, tak, ja która bronię się przed zapisywaniem do jakichkolwiek grup - uległam :)
Parafia przeprowadziła drugi konkurs na najlepszą oliwę. Były dwie nagrody: jedna przyznana dzięki werdyktowi jury, druga moja prywatna za najpiękniej oprawioną butelkę. Wygrała Fabiana, która użyła świeżych oliwek i liści oraz sznurka.
Było cudnie, radośnie i smacznie, tylko absolutnie zimno. Nie wierzcie pięknemu słońcu na zdjęciach. Obniżcie temperaturę do kilku stopni, dodajcie do tego silny wiatr i się zdziwicie, że aż tyle osób przyszło na wspólne łakociowanie.

Oto relacja filmowa i fotograficzna.

PRZYGOTOWANIA:


W TRAKCIE:



piątek, 16 listopada 2018

AUTOSTOPOWICZE

Autostop we Włoszech nie jest zbyty popularną formą przemieszczania się. Sama kiedyś docierałam tak do celu, ale to było wieki temu i w Polsce. Tutaj zazwyczaj podrzucam gdzieś znajomych, zgarniam ich z przystanku autobusowego, ale nie przypominam sobie, bym jadąc, w dodatku sama, zabrała kiedykolwiek kogoś na stopa. 
Trzy lata temu wybierałam się na kilka dni do Chianti, w celach, że tak powiem, biznesowych. Zaraz za bramkami zobaczyłam parę, która, według napisu, chciała dotrzeć do Sieny. Mogłam ich podrzucić gdzieś do połowy tej trasy. Wydali mi się bardzo sympatyczni, coś mnie w nich ujęło, że postanowiłam ich podwieźć. Mocno się zdziwiłam, gdy w tyle samochodu usłyszałam rodzimy język. Droga miło nam mijała. N. i D. z kraju całą trasę przejechali autostopem, a ich celem była realizacja zaproszenia N. na kawę we Włoszech. W głowie zalągł mi się pewien pomysł, który udało się zrealizować i tak moi pasażerowie zatrzymali się na noc w Chianti, następnego dnia pojechali ze mną na Mszę do Poggibonsi, a potem ich podrzuciłam do Sieny, gdzie się rozstaliśmy. Kontakt potem pozostał, ale bardzo rzadki. Aż tu niedawno N. poprosiła mnie od adres pocztowy. Po jakimś czasie dostałam kartkę z kolażem ich zdję,ć a z tyłu wyjaśnienie, że ten dzień, gdy nasze drogi się skrzyżowały, był początkiem ich jako pary. Wyruszyli jako przyjaciele, a w Toskanii ...
Gdy robiłam zdjęcia winnic, w kadrze, zupełnie nieświadomie, zatrzymałam ich pierwsze pocałunki.

Teraz są już małżeństwem, które wybrało piękną podróż poślubną - pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostella - z Polski do Hiszpanii. 
Wzruszyłam się do łez na myśl, że byłam świadkiem tak romantycznego początku wspólnej drogi dwojga ludzi. Myślę, że jeśli młodzi ludzie tak długo ze sobą przebywają, rozmawiają, idą w trudzie i wielkim zaufaniu, to mają przed sobą dobre małżeństwo, czego Wam N. i D. z całego serca życzę. Niech Wam Bóg błogosławi Kochani!

niedziela, 11 listopada 2018

WSZYSTKO, CO DOBRE I POLSKIE

Nie chcę dzisiaj pisać o negatywnych stronach polskości. Te o wiele łatwiej znaleźć i nazwać. Pierwszy raz przekonałam się, że jest coś takiego, jak cechy narodowe, gdy brałam udział w międzynarodowych projektach artystycznych dla dzieci i młodzieży. Już wtedy spostrzegłam, że pochodzę z kreatywnego, pełnego pasji narodu. Trudno jednak było mi to jakoś określić, by nie popaść w stereotypy.
Za mną 11 lat mieszkania poza krajem. Nie piszę, że na obczyźnie, nie czuję się tu obco; chociaż zawsze wolę traktować siebie jako gościa, który zasiedział się na dobre w innym domu. Wiem, że zawsze mogę wrócić do rodzinnego.
Niełatwo jest mi pisać bez porównywania się, być może niesprawiedliwego dla obydwóch stron.
Wyjazd do Toskanii pomógł mi zobaczyć siebie z pewnym dystansem, na innym tle.
Dzisiaj mogę z całym przekonaniem napisać, że moja osobowość została ukształtowana przez Polskę, że pewne cechy wręcz odziedziczyłam. Cieszą mnie przyjaźnie na całe życie, słowo, które waży, otwarcie na człowieka, swoista odwaga, cele i organizacja czasu potrzebnego na ich realizację. Wielkim oparciem jest mi wiara wyniesiona z domu, a potem, samodzielnie, czasami z wielkimi kłopotami, rozwijana. Nigdy nie zapominam o tradycjach, które dobrze kultywowane pomagają mi  być tym, kim jestem. Zachwyca mnie nasz niezwykle twórczy język, jego barwność, bogactwo, szeleszcząca melodia. Kocham polskie krajobrazy, niepowtarzalny zapach lasu.


    Jestem dumna, że jestem Polką.   

piątek, 9 listopada 2018

BARBARZYŃCY

Zgodnie z kultywowaną przez nas tradycją, by w oktawie Wszystkich Świętych nawiedzić cmentarz, w tym roku wybraliśmy się do Prato Chiesanuova. Kierowałam się odległością i ciekawymi zdjęciami.
Faktycznie cmentarz ten ma stare nagrobki, które zawsze kradną moje serce. Ma też niesamowitą kwaterę żołnierzy z Pierwszej i Drugiej Wojny Światowej.

Pewnie nie muszę nawet pisać, które są które, bo to od razu widać. Te starsze mają oryginalny kształt krzyża, co może mniej jest widoczne na zdjęciach. Stare nagrobki w murach zachowały częściowo swoją małą architekturę ze zdobnymi metalowymi zadaszeniami. Olbrzymie struktury na ścienne pochówki trumienne też mocno różnią się od siebie, im bliżej naszych czasów, tym bardziej przypominają okropny tarasowy hotel nad morzem, do którego można wjechać windą.
Mało tutaj kaplic rodowych.

Gdzieś za nimi, w mało widocznym zakątku, schowano dojmującą część z pochówkami dzieci, wśród których zastanawiająca jest duża ilość chińskich (nie widziałam takiego z dorosłym grobem, a może akurat nie tam poszliśmy?).

Wiem, że to nic szczególnego, bo wszak w Prato jest największa europejska chińska społeczność, lecz wieść gminna niesie, że chińskich pochówków jak na lekarstwo, że zwłoki albo są wywożone do Chin, albo rozpuszczane w kwasie solnym. Może trudniej ukryć śmierć dziecka, stąd te poruszające serce proste, jak patyki lodowe oznaczenia dziecięcych grobów?
Ale nie myślcie, że tytuł odnosi się do poczynań ze zwłokami w azjatyckiej kulturze mieszkańców Prato.
W pewnym momencie cmentarza zobaczyłam pięć, słownie pięć, grobów, w sposób zupełnie nielogiczny rozmieszczonych na dużej łące.

Jednym z nich był też chiński pochówek, ze zdjęcia trudno określić, czy to był dorosły człowiek. Mnie się zdaje, że to młodzieniec, a data chyba mówi o jego dniu śmierci. Na tej samej łące zachowały się dwa zrośnięte niemal ze sobą groby dwojga młodych ludzi, z wyjątkowo urokliwymi krzyżami, nawiązującymi zdobieniami do średniowiecza. Przypuszczam, że to była para za życia. Gdy tak się zadziwiałam dziwnym rozmieszczeniem grobów, Krzysztof przytomnie zauważył, że to zaorana łąka i tylko te ostały się po pogromie.
Pogromie, którego przykład za chwilę usłyszałam i zobaczyłam.
Najpierw wyjaśnienie:
Nie wiem, czy o tym pisałam, że we Włoszech ziemne pochówki można legalnie ekshumować po 10 latach. Tak przewiduje tutejsze, powstałe w II połowie XX wieku, prawo; zapewne po to, by nie rozbudowywać za bardzo cmentarzy. Ludzie są uprzedzani o fakcie w ogłoszeniu na bramie cmentarza. Zdarza się na małych cmentarzach, że ekipa ekshumująca rozkopuje kilka grobów w poszukiwaniu rozłożonych ciał, bo tylko takie można "zsypać" do urny, a że w pożywieniu mamy wiele konserwantów, to i nasze ciała rozkładają się dłużej.
Kilka razy Msza pogrzebowa, odprawiana przez Krzysztofa, nie zakończyła się pochówkiem, bo nie zdążyli na czas znaleźć odpowiedniego grobu. Raz przenieśli poszukiwania na inny, pobliski cmentarz i przesunęli termin pochówku o dwa dni. Gdy proboszcz podjechał na tamten cmentarz, rodzina stała pod bramą z zakazem wstępu. Krzysztof wszedł, by się dowiedzieć, o co chodzi, a jeden pan wychylił się z grobu z kością udową w ręce i mówi, że tu chyba jeszcze się nie da pochować. Po interwencji księdza, żałobnicy w końcu mogli pochować swojego krewnego.
Znajoma zapomniała, że i jej męża dotyczy już to okrutne prawo ekshumacji i pewnego dnia zastała dziurę w ziemi. Wiedziała, że po odbiór urny musi zgłosić się do gminy, ale samo wrażenie zobaczenia otworu w ziemi, po grobie najbliższego, to ... Nawet nie chcę tego opisywać.
Na urny z "odzyskanymi" szczątkami jest osobna ścianka.
Wracam teraz na duży miejski cmentarz w Prato Chiesanuova.
"Zdolni" projektanci wymyślili, jak poradzić sobie z tymczasowością. Już nie ma drewnianych szalunków. Najnowszą kwaterę niemal w całości wypełniają plastikowe zastępniki.  To tylko estetyczny koszmar.

Najgorsze przed Wami.
Ogrodzona brezentem z trzech stron kwatera już prawie cała była pusta, wyglądała jak zaorane pole. Tylko w jednej części widać było coś, co mnie ukłuło, zabolało i puścić nie chce.

Sprzęt zabierający nagrobki! Same nagrobki! Już nie drewniane, jeszcze nie plastikowe, tylko ze złowieszczo krzyczącego kamienia. Potem zapewne nastąpią tam ekshumacje, czyli zsypane zostaną kości, ale czy ktoś serio zajmie się dookreśleniem, czyje szczątki do kogo należały? Czy te groby były bardzo regularnie rozłożone i opisane, żeby malutkie białe krzyże na obwodzie pomogły zlokalizować pochowanych tam?
Żeby było jeszcze bardziej boleśnie, to na jednym krańcu ustawiono wykopane rośliny, a nieopodal złożono świeże kwiaty, które bliscy dopiero co przynieśli na groby swoich zmarłych. Po drugiej stronie alejki leżały zdjęcia odkute z nagrobków.

 I teraz wyobraźcie sobie choć trochę parę starszych ludzi, którzy podeszli do tych pamiątek, odnaleźli wśród nich swojego bliskiego, zabrali fotografię, a potem, jak spłoszone zwierzęta, krążyli cały czas wokół, przyglądając się destrukcji. Zapytaliśmy ich tylko o datę pochówku - 17 lat temu! Nie byłabym w stanie zapytać, co o tym myślą, bo miałam kluchę w gardle, bo czułam ich ból, bo z zatrwożeniem patrzyłam na ich twarze.
Wyobraźcie sobie na koniec, jak wyglądałby ten cmentarz, gdyby nie zabytkowość starych nagrobków, chroniąca je przed zniszczeniem.



Wieczny odpoczynek (?) racz im dać Panie ....

sobota, 3 listopada 2018

ŚWIĘTY PAS

O tej wyjątkowej relikwii z Prato już pisałam, gdy dokładnie zapoznałam Was z freskami Agnolo Gaddiego w artykule "Giotto i co dalej?".
Niestety, nie znalazłam czasu, by omówić widzianą po kilku latach wystawę poświęconą wybitnie prateńskiemu tematowi. Czasu na pisanie nadal nie mam, ale aż żal nie podzielić się bogactwem ikonograficznym tematu "Sacra cintura" czyli "Święty pas".
To nie tylko obrazy, czy rzeźby,manuskrypty, relikwiarze, ale i oprawa towarzyszącej okazaniu relikwii liturgii.

czwartek, 25 października 2018

OD PLAM PO WARSZTATY

Już kiedyś pokazywałam tutaj swoje malowane ubrania, torby zakupowe, itp. Jeśli ktoś pamięta, to nazwałam moje malowanie "odplamianiem", gdyż takie były początki mojej przygody z farbami do tkanin: ukryć, co niespieralne.
W zeszłym roku, podczas florenckich warsztatów z Basią Bodziony, byłam ubrana w jedną z moich malowanych sukienek i to była inspiracja dla prowadzącej, by mnie zaprosić do poprowadzenia jednodniowego warsztatu z malowania na tkaninie. Na kilka godzin zamienić się rolami.
Zastanawiałam się, co mogłoby być proste (czytaj, bez zbytniego cieniowania), efektowne, związane z Florencją i malarstwem miniaturowym, wykonalne podczas jednego spotkania, spersonalizowane. Jest chyba tylko jedna odpowiedź - białe winorośle!

Nie, nie, nic mi na mózg nie padło.
Tak po polsku i angielsku nazywa się XV i XVI wieczny styl, którego często używano do ozdabiania inicjałów dzieł renesansowych humanistów. Co ja się naszukałam, jak to się nazywa po włosku! Dopiero mistrz Francesco Mori (u którego terminowałam w katedrze sieneńskiej) podpowiedział mi, że to w swobodnym tłumaczeniu na nasze "białe zakrętasy".
I tak oto w ostatnie piątkowe popołudnie spotkałam się z niektórymi uczestniczkami dwóch kursów - malarstwa miniaturowego i tempery na desce - by choć na chwilę zmienić im format, temat i technikę.







A co z tego wyszło?




Chyba nie muszę nikogo przekonywać o zadowoleniu kobietek?


piątek, 12 października 2018

FESTA MASSICCIA SEDANO E CICCIA

Pozwoliłam sobie na swobodne tłumaczenie tytułu: “Święto na fest, gdy seler i mięso jest”. To powiedzenie było używane kiedyś w Tobbianie, właśnie na dni odpustu, a wiązało się z lokalną potrawą gotowania pulpetów z mięsa i selera naciowego. 
Gdy tylko proboszcz o tym usłyszał, zapałał chęcią powrotu do starej tradycji. Trzy parafianki przygotowały 180 sztuk pyszności, które rozeszły się jak ciepłe pulpety. To było w poniedziałek, a w niedzielę odbył się  pierwszy turniej słodkości. Wygrała pani, która przygotowała schiacciatę z winogronami i rozmarynem. Spróbowałam kawałek -pyszna. Oprócz klasycznej muzyki podczas procesji w wykonaniu Orkiestry Dętej z Fognano, wieczorem zagrał młody zespół bardzo sympatycznych muzyków. Muzykę wrzucę po powrocie z jakże zasłużonego urlopu :) 
A teraz zapraszam do zdjęć, na których zobaczycie i moją część przy organizacji odpustu.



poniedziałek, 1 października 2018

PO WĄTKU DO MUZEUM

Kinga z koleżankami zawitała do Toskanii. Szybko zajęłam się jej poplamioną sukienką, chociaż nie wiadomo, czy zdoła ją założyć, bo pogoda właśnie przyjęła jesienną formę.
Zainspirował mnie pierścionek barwnej właścicielki.

To współcześnie, ale jest wstępem do następnych wykopalisk fotograficznych. Półtora roku temu szalałyśmy z Kingą po muzeach w Prato. Z racji zainteresowań własnych i jej siostry oraz, oczywiście, moich, z wielką uwagą zwiedziłyśmy Muzeum Tkaniny. Trudno w nim zrobić dobre zdjęcia, bo najcenniejsze tkaniny są w szklanych gablotach. Na szczęście, nie tylko stare ubiory są eksponatami. Znajdziecie tam wiele interesujących informacji o wszelkich włóknach, naturalnych i syntetycznych. Przyjrzycie się starym maszynom tkackim, zobaczycie reklamy z tkaniną jako bohaterem na równi z modelką. Zagłębicie się w świat vintage. 

poniedziałek, 24 września 2018

PTASZYNA

Ptaszyna to mało popularne toskańskie wino. Ptaszyna, bo po włosku nazwa producenta (Uccelliera) oznacza wolierę, choć rzeczone wino nazywa się Castellaccio.
A historia jego odkrycia jest banalna.
W zwyczajnej knajpce, nieopodal pistojskiego ZOO, prowadzonej niezwyczajnie przez Egipcjanina, ale z kuchnią głównie toskańską, można do obiadu dostać owo wino.
Krzysztof zapytał właściciela, czy mógłby kupić od niego kilka butelek. Rzecz rzadka, wino butelkowano nie tylko w 0,75 ale i w 0,5 litra, za które Sahid chciał jedynie 5 bądź 3,5 euro. Gdybyście spróbowali wina, zrozumielibyście "jedynie", ale nawet bez próbowania mogę wyjaśnić owo jedynie.
Wybraliśmy się kiedyś (czytaj: w 2015 roku) z Joanną, w ramach wypadów integracyjnych na degustację do Uccelliera. W smaczny, estetycznie doskonały, sposób przekonaliśmy się, że nabytek "u Egipcjanina" to strzał w dziesiątkę. Sprzedał wino po cenie zakupu od producenta, tylko, że on kupował kilka tysięcy butelek, więc płacił 5 euro za płyn o cenie 26 euro u źródeł. Detal przegrywa z hurtem. Jeśli więc uwierzycie mi na słowo, możecie je potem sprawdzić w "Le Piastrelle" (Powołajcie się na Don Cristoforo), chyba że ktoś woli wydać dużo więcej na to samo wino w Uccelliera, która sama w sobie warta wizyty. Stąd dzisiaj album z degustacji.


poniedziałek, 17 września 2018

PRODUKT BARDZO LOKALNY

Zdjęcie z poprzedniego wpisu poczyniłam oglądając zupełnie inne zwierzęta, ale że byłam na farmie, to i na krowy, świnie, króliki, kaczki, kury, psy i gęsi się też załapałam.  
Wybraliśmy się ze znajomymi do położonej w lesie na wysokości prawie 1000 m n.p.m 
Cascina di Spedaletto, tylko 8 km od domu.  
 W sezonie można tam zjeść smaczne obiady, a gdy upały doskwierają, to i zaznać ochłody. 
Tym razem  chodziło o pobłogosławienie i domostwa i obejścia, a przy okazji posiłek na świeżym powietrzu (m.in. mistrzowskie risotto z grzybami i takoż maccheroni z kaczką).  
Głównymi zwierzętami, hodowanymi w Cascina di Spedaletto, są owce.
Moje polskie wyobrażenie o owcach legło w zupełnych gruzach. Niby już znałam kilka tutejszych ras, bardziej wyrazistych z pyska, czasami wręcz diabolicznych, ale tego się nie spodziewałam.
Powiedzenie "czarna owca" traci zupełny sens.
Starsze   są lekko brunatne, ale młodziaki to czarniusieńkie i rozczulające cudo.
Najmłodsze jagnię miało jeden dzień, słabo trzymało się na nogach, więc nieźle wpasowało się uginanymi kończynami w modlitwę.
Mogłabym gadać i gadać, ale, oczywiście, czas mnie goni z pędzlami, więc dobijam do brzegu.
Z tych to czarniusieńkich owiec produkowane są sery, zwyczajne pecorino oraz biała ricotta.
Niedawno rozmawiałam z kimś o tej ostatniej. Mój rozmówca twierdził, że zna włoską ricottę. I ja mu wierzę. Jednego jestem pewna - nie zna "ricotta di Pistoia".
To lokalna odmiana, z wyjątkowym zezwoleniem na produkcję sera z niepasteryzowanego mleka. Jest aksamitna i słodka, tak pyszna, że trudno mi ją dawać do gotowanych potraw, zjada się właściwie  sama.
Jeśli więc będziecie w Pistoi, czy jej okolicach, zapytajcie o "ricotta di Pistoia"; bywa na garmażeryjnych stanowiskach w marketach, bywa w małych sklepikach, bywa, to rzecz pewna, u producentów :)



piątek, 14 września 2018

CZTEREJ JEŹDŹCY APOKALIPSY - z cyklu „Galeria jednej fotografii”

Przy okazji pewnej wizyty taka scenka weszła mi w obiektyw.


A co tam robiłam? 
Dam znać niebawem

czwartek, 13 września 2018

RODO

A dzisiaj taki wpis krótki, techniczny. Wiem, że nie tylko ja miałam problem z brakiem informacji o komentarzach oczekujących na moderację. Okazało się, że wszystko przez RODO . Co należy zrobić? Trzeba wejść w ustawienia i tam, gdzie wpisaliście e-maila, na którego miały przychodzić powiadomienia, zostawcie puste okienko, zapiszcie zmiany, następnie na nowo wpiszcie ten sam adres. Dzięki temu dostaniecie powiadomienie od Google’a, z linkiem informującym, że wyrażacie zgodę na przetwarzanie danych. Kliknąć i po sprawie :)

środa, 12 września 2018

ODRODZENIE

Z wielką ulgą mogę powiedzieć, że problemy zostały pokonane. Łatwo nie było. Musiałam przenieść domenę "matyjaszczyk.com" na inny serwer, a to była reakcja łańcuchowa. Nie działał mail, nie działał blog, nic co było powiązane z moim adresem. Firmy tak łatwo nie wypuszczają klientów ze swoich objęć, więc mój poprzedni dostawca kazał mi czekać wiele dni, żeby się przekonać, że moja decyzja jest ostateczna. W dodatku, komunikacja z nim kulała, co powodowało następne opóźnienia.
Część Czytelników wiedziała z Facebooka, co się dzieje, ale nie miałam żadnej możliwości powiadomić wszystkich o tym na blogu, bo adres nie działał. Dziękuję Wam za cierpliwość, za troskę, wyrażoną także w mailach, które pisaliście na mój adres ze strony proarte.it.
Mimo, że na razie zawiesiłam pisanie, bo intensywnie pracuję nad wspomnianym już kiedyś projektem, postanowiłam osłodzić chwile rozłąki z Wami.

Zapraszam dzisiaj na figowe szaleństwo.



W tym roku drzewa w parafialnym ogrodzie uginają się od owoców.

Lubię je na surowo, ale niestety, nie mogę ich jeść za dużo. Jest ktoś inny, komu nie przeszkadzają lekko zapalne właściwości świeżych fig.

Pozamieniałam je w dżemy i nie tylko.


Surowych użyłam też do deseru, którym "poczęstuję" Was na koniec.
Dżemy (a właściwie to chyba konfitury?) robiłam małymi porcjami, żeby eksperymentować różne dodatki.
Zawsze był to cukier, ale dużo mniej, niż w przepisie. Zawsze był to sok z wyciśniętych cytryn, więcej niż w przepisie. I prawie zawsze była dorzucona skórka z cytryny.




Następnie "jak stryjenka sobie życzy":
- peperoncino
- mięta (dodana na ostatnie pięć minut, w gałązkach, które potem wyjęłam)
- plastry zamrożonych zimą czerwonych pomarańczy (zwycięzca w konkursie na najlepszy smak)


Proporcje, mniej więcej:
800g fig
200g cukru
ok 90 g soku ze świeżo wyciśniętych cytryn.
45 minut gotowania w kawałkach, lekkie zmiksowanie, żeby część została wyczuwalna część owoców. Gorące do słoików, zamknięte ustawiam do góry nogami, przykrywam ręcznikiem i czekam, aż wystygną.

A potem siup! na philadeplphię, z listkiem cytrynowej bazylii. I śniadanie gotowe!




Od Paoli dowiedziałam się o figach w brandy. Oj, to, to! Samej brandy nie lubię, ale w tym przepisie nie przeszkadza, wręcz odwrotnie. Jeden słoik nieufnie miał wybrzuszone wieczko, więc spróbowałam po krótszym, niż wskazano w przepisie, czasie oczekiwania. Pyszne, zachowują dużo ze smaku surowych, plus orzechy - zawsze i wszędzie mniam.
Figi muszą mieć obcięte ogonki.


Przygotujcie:
1 kg fig (dojrzałych, ale niezbyt miękkich)
500g cukru (dałam ciut mniej)
sok i skórkę z jednej cytryny
brandy 100g
włoskich orzechów


   

250 g gorącej wody Przekroić figi na połowy, nadziać orzechami i przekładać w słoikach warstwami, każdą skrapiając brandy, polewając wodą i dodając sok i skórkę z cytryny, zasypując cukrem.

 


I na koniec, tylko na zdjęciu, bo całość zniknęła w żołądkach gości, sernik stracciatella w figowej i jeżynowej odsłonie. Przepis ze strony "Kwestia smaku".