Caritas diecezji krakowskiej w marcu 2006 roku zainicjowała nową propozycję ratującą życie niechcianych noworodków. Nazywa się ją oknem życia, lecz jeśli myślicie, że dopiero XXI wiek może poszczycić się takim rozwiązaniem, to jesteście w błędzie. Jak wszyscy miłośnicy Florencji wiedzą, jest w niej budowla zwana Szpitalem Niewiniątek. Powstała w XV wieku celem ratowania właśnie niechcianych dzieci. Szpital sam w sobie jest interesującym obiektem architektonicznym autorstwa Bruneleschiego, pierwszym renesansowym budynkiem. Nie będę jednak omawiać jego założeń, tylko opowiem właśnie o oknie życia z dawnych czasów.
Na krótszym lewym boku krużganków szpitala widoczne jest okienko, obecnie zabezpieczone kratą. Można do niego było podejść małymi schodkami. Obok wisiał dzwonek uruchamiany linką. Wewnątrz okienka znajdowała się obrotowa okrągła platforma, na której matki kładły swoje niechciane noworodki, o czym informowały uruchamiając dzwonek. Z drugiej strony pojawiała się siostra zakonna i odbierała dzieciątko. Matki często zostawiały przy dziecku jakiś medalik, kawałek tkaniny, pierścionek, święty obrazek. Pamiątki były katalogowane przez siostry jako znaki rozpoznawcze, mogły pomóc w rozpoznaniu dziecka matce, która po upływie pewnego czasu pojawiała się, by odebrać dziecko. Ponoć w muzeum szpitalnym można jeszcze oglądać te swoiste identyfikatory.
niedziela, 28 listopada 2010
OKNO ŻYCIA z serii "Florencka włóczęga"
Etykiety:
Florencja Firenze,
florencka włóczęga
Lokalizacja:
Szpital Niewiniątek
sobota, 27 listopada 2010
BABSKIE LANIE ... PARAFINY
Przy okazji wodę zapewne też lałyśmy w ilościach większych niż parafinę, ale jakżeż miło lało się obydwie.
Najpierw w czwartek późnym wieczorem spotkałam się z dwiema znajomymi Włoszkami, Paulą i Deborą, by nauczyć je wykonywania świec lichtarzowych w zimowej szacie.
Korzyść miałyśmy obopólną, one z wielkim zapałem robiły świece a ja odbyłam ponad dwugodzinny kurs włoskiego. Potem jeszcze zagrzebały się w moich rysunkach i .. kilka zakupiły.
A dzisiaj było po polsku, choć i w czwartek pojawił się polski akcent w postaci z apetytem zjedzonego piernika, który upiekłam rankiem. Ten sam piernik towarzyszył nam i dzisiaj wzbogacony o cantuccini i maślane ciasteczka przyniesione przez gości. Za to grono znajomych koleżanek wzbogaciła Kasia, z którą od wielu miesięcy prowadziłyśmy korespondencję mailową, a która po wyjściu za mąż zamieszkała w niedalekim Fucecchio. Dziewczyny bardziej przezornie posłuchały mojej rady i ubrały fartuchy a na buty założyły worki foliowe, wyglądały więc niezwykle spektakularnie, nieprawdaż?
Temat spotkania ten sam. Inspiracja jest tuż tuż. W górach sypnął śnieg, na szczęście nie odważył się zaatakować niziny.
Najpierw w czwartek późnym wieczorem spotkałam się z dwiema znajomymi Włoszkami, Paulą i Deborą, by nauczyć je wykonywania świec lichtarzowych w zimowej szacie.
Korzyść miałyśmy obopólną, one z wielkim zapałem robiły świece a ja odbyłam ponad dwugodzinny kurs włoskiego. Potem jeszcze zagrzebały się w moich rysunkach i .. kilka zakupiły.
A dzisiaj było po polsku, choć i w czwartek pojawił się polski akcent w postaci z apetytem zjedzonego piernika, który upiekłam rankiem. Ten sam piernik towarzyszył nam i dzisiaj wzbogacony o cantuccini i maślane ciasteczka przyniesione przez gości. Za to grono znajomych koleżanek wzbogaciła Kasia, z którą od wielu miesięcy prowadziłyśmy korespondencję mailową, a która po wyjściu za mąż zamieszkała w niedalekim Fucecchio. Dziewczyny bardziej przezornie posłuchały mojej rady i ubrały fartuchy a na buty założyły worki foliowe, wyglądały więc niezwykle spektakularnie, nieprawdaż?
Temat spotkania ten sam. Inspiracja jest tuż tuż. W górach sypnął śnieg, na szczęście nie odważył się zaatakować niziny.
piątek, 26 listopada 2010
FRANCUSKI KOMPLET
Właściwie to komplety są dwa, być może nawet paryskie w celu swego przeznaczenia, choć nie jestem pewna gdzie mieszkają osoby do obdarowania. To ostatnie zamówienie zewnętrzne, pozostają teraz jeszcze świece do kościoła i do domu. Z tych świec jestem dodatkowo dumna, bo zamówiła je córka mojej kuzynki, znaczy się rodzina :) Dobór barw i wielkość zgodna z jej życzeniami, mam nadzieję :) Największa świece są na 30 cm wysokie. Dla porównania ustawiłam przy nich małą filiżankę do espresso.
Jak rodzina, to rodzina, więc trochę nepotyzmu nie zaszkodzi. Otóż Ewa prowadzi kulinarnego bloga o wdzięcznej nazwie "Trzy łyżeczki". Polecam zainteresowanym kuchnią, zwłaszcza francuską oraz świetnymi zdjęciami jej chłopa, znaczy się Erwana.
poniedziałek, 22 listopada 2010
MEDYCEJSKIE KULKI z cyklu "Florencka włóczęga"
W ścianie budynku po lewej stronie Kościoła Ognissanti można wypatrzeć piękny polichromowany herb rodu Medyceuszy.
Po czym go rozpoznamy? Herb tej rodziny ma złote tło, tu - zapewne z przyczyn technicznych - żółte. Zawsze muszą być na nim rozmieszczone kulki, zwane bisanti, prawdopodobnie od złotych monet z Bizancjum. Pięć kulek jest czerwonych (tu "lekko" wypłowiałych) a szósta, górna, niebieska z z trzema złotymi liliami.
Skąd taki kształt i treść herbu?
Ród, pochodzący z niedalekiego Mugello, nim stał się niezaprzeczalnie wiodącą rodziną Florencji, należał do jednego z siedmiu głównych cechów miasta - Lekarzy i Aptekarzy. Nazwisko wręcz bezpośrednio wskazuje na "medyczne" pochodzenie. Z kolei czerwone kulki symbolizują typowe w tamtych czasach pastylki produkowane przez farmaceutów. Kolor czerwony pigułki wybrano, by oznaczyć jej leczniczy charakter.
Początkowo na herbie można było zobaczyć osiem kulek, zredukowano je następnie do sześciu.
W 1533 roku Katarzyna Medycejska wyszła za mąż za Henryka, przyszłego króla Francji. W związku z tym górna kulka stała się niebieska i ozdobiono ją francuskimi liliami.
Oczywiście możecie spotkać herby niekolorowe, wykonane w kamieniu. Toskania jest nimi usiana, co pokazuje nam zasięg władzy potężnego rodu. Czasami ta świecka zamieniała się w kościelną. Leon X wszak to Giovanni di Lorenzo de'Medici. Jego herb widnieje na rogu pałacu arcybiskupiego Florencji w pierzei od strony baptysterium.
Po czym go rozpoznamy? Herb tej rodziny ma złote tło, tu - zapewne z przyczyn technicznych - żółte. Zawsze muszą być na nim rozmieszczone kulki, zwane bisanti, prawdopodobnie od złotych monet z Bizancjum. Pięć kulek jest czerwonych (tu "lekko" wypłowiałych) a szósta, górna, niebieska z z trzema złotymi liliami.
Skąd taki kształt i treść herbu?
Ród, pochodzący z niedalekiego Mugello, nim stał się niezaprzeczalnie wiodącą rodziną Florencji, należał do jednego z siedmiu głównych cechów miasta - Lekarzy i Aptekarzy. Nazwisko wręcz bezpośrednio wskazuje na "medyczne" pochodzenie. Z kolei czerwone kulki symbolizują typowe w tamtych czasach pastylki produkowane przez farmaceutów. Kolor czerwony pigułki wybrano, by oznaczyć jej leczniczy charakter.
Początkowo na herbie można było zobaczyć osiem kulek, zredukowano je następnie do sześciu.
W 1533 roku Katarzyna Medycejska wyszła za mąż za Henryka, przyszłego króla Francji. W związku z tym górna kulka stała się niebieska i ozdobiono ją francuskimi liliami.
Oczywiście możecie spotkać herby niekolorowe, wykonane w kamieniu. Toskania jest nimi usiana, co pokazuje nam zasięg władzy potężnego rodu. Czasami ta świecka zamieniała się w kościelną. Leon X wszak to Giovanni di Lorenzo de'Medici. Jego herb widnieje na rogu pałacu arcybiskupiego Florencji w pierzei od strony baptysterium.
Etykiety:
Florencja Firenze,
florencka włóczęga
Lokalizacja:
herb koło kościoła Ognissanti
sobota, 20 listopada 2010
SPADŁSZY Z KONIA ŚWIĘTYM ZOSTAŁ
No dobrze, o koniu nic w Biblii nie ma, ale upadł i to był początek jego powstania ku świętości. Ulubiony święty Pauli, dla której przez ostatnie dni cyzelowałam następną dachówkę. Jeszcze mam spory stosik w garażu, niebawem więc będę się podpisywać jako "malarz-dekarz".
Pozdrawiam z deszczowej Toskanii.
Pozdrawiam z deszczowej Toskanii.
PS. Przepraszam, zapomniałam napisać, poprawiłam się w komentarzach, ale raczej powinnam to zrobić tutaj. To jest taka swobodna kopia obrazu znalezionego w książce o świętych w sztuce, to nie jest moje zupełnie samodzielne dzieło.
wtorek, 16 listopada 2010
CIĄGLE NIEPOWAŻNY
Oto sześciolatek o naturze kota, wszędobylski, tracący słuch, gdy coś nie leży w jego interesie, maniak obserwacji okiennych, zjadacz wszystkiego oprócz sałaty (nie wykluczać zużytego papieru ściernego, parafiny itp.), miłośnik obcych szczyn i co grubszych odchodów, chrapacz i bąkopuszczacz pospolity. Dziś są jego urodziny.
poniedziałek, 15 listopada 2010
UCHO ŁOSIA
Chyba straciłam umiejętność czytania ze zrozumieniem. Świadczyć o tym może ostatnia wyprawa do Florencji. Na bieżąco śledzę kilka blogów toskańskich dostarczających informacje o imprezach, miejscach, lokalach itp. Na jednym z nich wypatrzyłam ciekawą akcję artystyczną mającą na celu umiejscowienie kopii naturalnej wielkości "Dawida" Michała Anioła w miejscach proponowanych za czasów powstania dzieła. Gratka, nieprawdaż? No, ale widać opis opisem a życie życiem. Nic takiego nie znaleźliśmy. Stwierdziliśmy więc, że nie interesują nas i inne punkty "Florens2010", przecież zawsze można pospacerować. Łaskawie nawet mżawka na ten czas ustąpiła, choć przyznacie, że konie w pelerynach i z parasolami wyglądają bardzo widowiskowo? Krzysztof nie może się opanować i zawsze podchodzi do nich sprawdzić aksamitność chrap.
Ja wolałam skorzystać z oferty dwojga młodych ludzi, którzy chodzili po Piazza Signoria z napisami proponującymi przytulenie za darmo. Polecam wszystkim, działa znacznie lepiej od czekolady, która tego dnia kusiła, oj kusiła! I nie tylko czekolada.
Ale o tym później, bo najpierw przecież zjedliśmy obiad. Nie mogę o tym nie wspomnieć, smaki stanowią zawsze dobre tło, no i bajecznie wprowadzają w odpowiedni dla Florencji nastrój. Daleko od parkingu nie szukaliśmy, więc zatrzymaliśmy się w restauracji-pizzerii "Lorenzo de' Medici". Okazało, się, że stoliki na zewnątrz, które nas przyciągnęły bliżej, ustawiono z tyłu lokalu, a my weszliśmy do niej mniej reprezentacyjnym wejściem, zaraz obok pieca pizzowego, przez co byliśmy zaskoczeni wielkością restauracji. Sala o przyjemnym wystroju tętniła życiem, kelnerzy uwijali się jak w ukropie.
Większość klientów zamawiała pizzę, wyglądała bardzo smakowicie, ale myśmy skusili się na zestaw toskańskich przystawek (w tym crostini z pastą z czarnych oliwek), potem cannelloni nadziewane kurczakiem i polane ragù, następnie grillowane salsicie z oraz polędwica wołowa z zielonym pieprzem. Oczywiście nie mnóżcie tego razy dwa, ledwie zjedliśmy we dwoje po jednej potrawie tu wymienionej, w czym nam wyśmienicie pomogło wino. Krzysztof nawet jeszcze poprosił o Unicum, ja jakoś do gorzkiego nie mogę się przekonać.
Skoro więc już znaleźliśmy się we Florencji to uskuteczniliśmy krótki spacer zakończony tragedią dla mnie. Na Piazza della Repubblica z okazji biennale enogastronomicznego rozsiadły się kramy z takimi pysznościami, że jęczałam, bo właśnie zaczęłam robić w moim organizmie miejsce na Boże Narodzenie (że tak eufemistycznie nazwę bezsłodyczową dietę). Może raźniej mi będzie, gdy pojęczycie ze mną?
I jeszcze parę migawek z niedzielnego popołudnia ciągle zagrożonego deszczem, zauważcie, że w oko wpadły mi następne obiekty do kolekcji.
Jakżeż inaczej wygląda rysunek wykonany wprost na ulicy. Właściwie to już niemal akwarela.
Ciekawy jest zamysł towarzyszący twórcom tego typu kopii. Poszli w ślady średniowiecznych pielgrzymów, którzy często zostawiali na podłodze ślady w postaci portretów Madonny. Nazywają się więc Madonnari, a ulice są ich blejtramami. A jak malują, zajrzyjcie do ich galerii.
Na koniec wytłumaczenie tytułu. Otóż nie ma on żadnego związku treściowego z wpisem. Czasami Krzysztof przerzuca zdjęcia nadając folderom swoiste nazwy typu "aaa" lub "aaaaa". Poprosiłam go o coś bardziej charakterystycznego, no i mam "ucho łosia", piękneż?
Etykiety:
Florencja Firenze,
jadło,
turystycznie
Lokalizacja:
Lorenzo de'Medici
sobota, 13 listopada 2010
ZA GÓRAMI, ZA GÓRAMI, ZA SIEDMIOMA WZGÓRZAMI
We wtorek byliśmy z wizytą u księdza Jarosława w Pavanie. Jechaliśmy w deszczu, ale na chwilę po obiedzie niebo okazało się nam łaskawe. Nareszcie mogłam więc zobaczyć Sambucę, niedaleko położoną. Auto zostawiliśmy pod Sanktuarium Madonny od Lilii, gdzie nawet na chwilę zajrzeliśmy.
Do osady pozamkowej nie można dojechać, bo zachowała swój średniowieczny układ.
Domy na różnych poziomach, nie zorientowałam się ilu. Raz jesteś pod jakimś budynkiem, potem zaglądasz na jego dach.
Na przechodnia spoglądają za to nietypowe okna w nietypowym miejscu.
Wszystko spinają wąskie uliczki. Stałym mieszkańców dwóch, trochę więcej ludzi pojawia się latem i w weekendy.
Ewidentnie widać pozycję strategiczną tej dawnej domeny biskupiej z X wieku. Górując nad przełęczą można było mieć pełną kontrolę nad ruchem między Pistoią a Bolonią. Ale wzrok to musieli mieć sokoli tamtejsi strażnicy! O posiadanie lornetek ich nie podejrzewam. W XIII wieku Bolonia przejęła zamek, wykorzystując walki pomiędzy Florencją a Pistoią. Ano, gdzie dwóch się bije, tam trzeci ma zamek. Historia wraz z wiekami oczywiście tylko się komplikowała. a to znowu pod władaniem Pistoi, a to sprzedaż w ręce rodu Tedice, potem następnej, potem zamek zagarnęli sobie Visconti, potem ..., potem ....
No i mamy ruiny wraz z niemal zupełnie opuszczonym podzamczem.
Do kościoła nie udało nam się zajrzeć. Zastaliśmy za to dwoje innych otwartych wejść. Jedno na ... cmentarz.
Nie jest wielce stary, nie wiem, gdzie chowano poprzednich mieszkańców castello. Ten powstał w XIX wieku. Można by rzec: no coś zwykły cmentarz. Ale żeby można było chować tam zmarłych trzeba było nawieźć mnóstwo ziemi. Tirów nie było, uruchomcie więc wyobraźnię i zobaczcie ludzi, którzy na własnych plecach, albo na grzbietach osiołków przynieśli tyle ziemi, że zakryli skalisty szczyt.
Drugie otwarte wejście było z pozoru skromne, ale kryło za sobą niezwykłe miejsce. Otóż tędy wiódł stary szlak pielgrzymi Via Francigena, wiodący z Canterbury do Rzymu. Obecnie próbuje się go przywrócić do życia. Pewnie marzeniem jest, by wyglądało to jak na cammino Santiago de Compostela. Spotkałam już kilka przedsięwzięć upamiętniających istnienie Via Francigeny, ale pielgrzymów niewielu. Za to już wiem, gdzie może spocząć utrudzony pielgrzym. Za drzwiami, tylko przymkniętymi, kryje się noclegownia. Hmm, jak właściwie nazwać takie miejsce? Schronisko? Jedno pomieszczenie ma czynny kominek, oczywiście czynny, jeśli się przyniesie tam drewno. Jest tam też stół. W drugim tylko ściany, ale jest gdzie materac rozłożyć. No i jest łazienka. Czysta, schludna. Tylko zapomniałam sprawdzić, czy utrudzony pielgrzym będzie miał luksus w postaci ciepłej wody. Przemiły pomysł. I te ślady zapisane przez gości. A gdzieś nad wszystkim w małym okienku wiekowa pajęczyna.
Pogoda jednak przestała nam sprzyjać, zdążyłam tylko przyjrzeć się kilku przeciekawym kominom.
W strugach deszczu dotarliśmy do auta, potem do domu. Trudny to czas dla turystów "plenerowych", za to wybitnie muzealny.
Do osady pozamkowej nie można dojechać, bo zachowała swój średniowieczny układ.
Domy na różnych poziomach, nie zorientowałam się ilu. Raz jesteś pod jakimś budynkiem, potem zaglądasz na jego dach.
Na przechodnia spoglądają za to nietypowe okna w nietypowym miejscu.
Wszystko spinają wąskie uliczki. Stałym mieszkańców dwóch, trochę więcej ludzi pojawia się latem i w weekendy.
Ewidentnie widać pozycję strategiczną tej dawnej domeny biskupiej z X wieku. Górując nad przełęczą można było mieć pełną kontrolę nad ruchem między Pistoią a Bolonią. Ale wzrok to musieli mieć sokoli tamtejsi strażnicy! O posiadanie lornetek ich nie podejrzewam. W XIII wieku Bolonia przejęła zamek, wykorzystując walki pomiędzy Florencją a Pistoią. Ano, gdzie dwóch się bije, tam trzeci ma zamek. Historia wraz z wiekami oczywiście tylko się komplikowała. a to znowu pod władaniem Pistoi, a to sprzedaż w ręce rodu Tedice, potem następnej, potem zamek zagarnęli sobie Visconti, potem ..., potem ....
No i mamy ruiny wraz z niemal zupełnie opuszczonym podzamczem.
Do kościoła nie udało nam się zajrzeć. Zastaliśmy za to dwoje innych otwartych wejść. Jedno na ... cmentarz.
Nie jest wielce stary, nie wiem, gdzie chowano poprzednich mieszkańców castello. Ten powstał w XIX wieku. Można by rzec: no coś zwykły cmentarz. Ale żeby można było chować tam zmarłych trzeba było nawieźć mnóstwo ziemi. Tirów nie było, uruchomcie więc wyobraźnię i zobaczcie ludzi, którzy na własnych plecach, albo na grzbietach osiołków przynieśli tyle ziemi, że zakryli skalisty szczyt.
Drugie otwarte wejście było z pozoru skromne, ale kryło za sobą niezwykłe miejsce. Otóż tędy wiódł stary szlak pielgrzymi Via Francigena, wiodący z Canterbury do Rzymu. Obecnie próbuje się go przywrócić do życia. Pewnie marzeniem jest, by wyglądało to jak na cammino Santiago de Compostela. Spotkałam już kilka przedsięwzięć upamiętniających istnienie Via Francigeny, ale pielgrzymów niewielu. Za to już wiem, gdzie może spocząć utrudzony pielgrzym. Za drzwiami, tylko przymkniętymi, kryje się noclegownia. Hmm, jak właściwie nazwać takie miejsce? Schronisko? Jedno pomieszczenie ma czynny kominek, oczywiście czynny, jeśli się przyniesie tam drewno. Jest tam też stół. W drugim tylko ściany, ale jest gdzie materac rozłożyć. No i jest łazienka. Czysta, schludna. Tylko zapomniałam sprawdzić, czy utrudzony pielgrzym będzie miał luksus w postaci ciepłej wody. Przemiły pomysł. I te ślady zapisane przez gości. A gdzieś nad wszystkim w małym okienku wiekowa pajęczyna.
Pogoda jednak przestała nam sprzyjać, zdążyłam tylko przyjrzeć się kilku przeciekawym kominom.
W strugach deszczu dotarliśmy do auta, potem do domu. Trudny to czas dla turystów "plenerowych", za to wybitnie muzealny.
Etykiety:
turystycznie
Lokalizacja:
Castello di Sambuca
środa, 10 listopada 2010
W KOŃCU SKOŃCZYŁAM!
Ufff! To właściwie też skutki pochorobowe, bo gdyby nie zarazki, to bym już dawno skończyła realizować zamówienie. Na szczęście kolega akurat o ten tydzień przełożył wyjazd do Polski. Cieszę się, że zdążyłam. Teraz czekam na akceptację zamawiających.
Nie pokazuję wszystkich świec, bo część wzorów już znacie na pewno, przyznam, że cieszą się wielkim powodzeniem.
Niektóre świece miały mieć określoną kolorystykę czy też motyw, kształt.
Świece pasiaste i białego anioła na fioletowym tle zrobiłam poza zamówieniem, taki zapas zawsze się przydaje na Święta, prezenciki w odwodzie.
Zapraszam do oglądania:
Nie pokazuję wszystkich świec, bo część wzorów już znacie na pewno, przyznam, że cieszą się wielkim powodzeniem.
Niektóre świece miały mieć określoną kolorystykę czy też motyw, kształt.
Świece pasiaste i białego anioła na fioletowym tle zrobiłam poza zamówieniem, taki zapas zawsze się przydaje na Święta, prezenciki w odwodzie.
Zapraszam do oglądania:
poniedziałek, 8 listopada 2010
POZOSTAŁOŚĆ PO CHOROBIE
Ta pozostałość nie ma konkretnego przeznaczenia.
Ćwiczyłam tym razem na desce, widać jak faktura drewna miesza w obrazie, można to odczytać jako zaletę lub nie.Tak jak i poprzednio chodziło mi też o aureolę. Okazało się, że w drewnie dużo trudniej się wierci niż w dachówce, ma o wiele mniej równą strukturę niż wypalona glina. Już wiem, co mam zrobić na przyszłość. Aaaaa i jeszcze nurtowało mnie zestawienie różu z zielenią jako cieniem. Coś już wiem.
Całość to farby akrylowe, folia pozłotnicza na desce o wymiarach 20 x 29 cm.
A tak przy okazji. Pamiętacie piosenkę "Narysuję dla Ciebie aniołka" Agaty Budzyńskiej? Tak jakoś mnie cofnęło w dawne lata.
niedziela, 7 listopada 2010
ZIELEŃ ORNATOWA
Jest taka?
Otóż okazało się, że tak.
W sobotę odbyła się parafialna kolacja, na którą zaproszono wszystkie osoby, które pomagały przy organizacji październikowej festy. Z przydziału obowiązków mnie przypadło strojenie stołów. Ufff! Dobrze, że nie gotowanie. Problemem były naczynia jednorazowe, nie znoszę ich. Ale skoro już mają być, to czemu nie kolorowe? A jakie barwy? I co żywego położyć na stołach? Listopad to sezon na oliwki oraz kaki. To drugie drzwo w tym roku słabo obrodziło, więc pomarańczowe kule odpadły. Zostały oliwki. w ogrodzie mamy jedno owocujące drzewo. A że nie będziemy z niego wyciskać oliwy, może trochę zaprawię w słoiki, więc spokojnie naścinaliśmy gałęzi.
Po jednorazowce pojechał Krzysztof. stanął w sklepie i nie wiedział, co wybrać, więc ucięliśmy sobie konferencję telefoniczną. Obrus najpierw miał byc pomarańczowy, ale nie było ponoć ciekawych talerzy.
- No to może zielony obrus?
- Jest.
Pytam:
- Jaki odcień, czego najbliższy?
- No, mojego ornatu - odpowiada Krzysztof.
I tak oto po całym popołudniu spędzonym w circolo wymodziłam papierowymi serwetkami, oliwkami w przezroczystych kubkach sześć stołów na 60 osób. Obawiałam się, czy nie zostanę wyklęta za użycie skarbu Toskanii jako elementu wystroju. Okazało się, że bardzo ich tym chwyciłam za serca.
Kolacja była wspaniała i w przemiłej atmosferze. Uśmiałam się jak łysa norka.
Najpierw (jeszcze przed posiłkiem) długa rozmowa z 80 letnim Dino. Między innymi zeszło na miasta w Polsce, gdzieś po drodze pojawiła się Częstochowa. Gdy opowiedziałam memu rozmówcy o pieszych pielgrzymkach z Gorzowa czy też z Warszawy (w których oczywiście uczestniczyłam), to wytrzeszczył na mnie oczy i się zapytał, czy w Polsce żyją atleci?
Podczas kolacji usiadłam przy Pauli - autorce płaszcza dla Madonny. Bardzo się lubimy. Paula poszła w zawody z pysznym menu: crostini różnego rodzaju, finocchiona, polenta z ostrym sosem, zuppa di pane , mięso ze szpinakiem i oszałamiające słodkości, takie jak tiramisu mocno kawowe, amaretii z mascarpone obtoczone wiórkami kokosowymi, ptysiowe ciasto z bitą śmietaną,, biszkopt z jagodami, murzynek z orzechami - ech! Nie myślcie, że dałam radę wszystkiemu, jak zawsze wyszłam z żalem, że nie mogłam spróbować wszystkiego, ale pojemność mojego żołądka wieczorem nie jest przystosowana do jakichkolwiek posiłków. A tutaj dodatkowo mam olbrzymią słodycz w sercu. Otóż wspomniałam, że Paula poszła w zawody z menu, gdyż złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. Otóż chce mi coś uszyć. Cokolwiek zechcę. Zabierze mnie też do dobrego sklepu z tkaninami. No i mam zagwozdkę! Co ja mam chcieć?
Na koniec kolacji kilka kobiet prosiło mnie o nauczenie składania serwetek, co z chęcią uczyniłam, a one zaczęły się podmawiać, żebym im jakiś kurs strojenia zrobiła. Kto wie? Może kiedyś?
Tymczasem zapraszam do circolo na chwilę prze kolacją. Sama lecę myśleć nad fatałaszkiem - taka baba ze mnie :)
Otóż okazało się, że tak.
W sobotę odbyła się parafialna kolacja, na którą zaproszono wszystkie osoby, które pomagały przy organizacji październikowej festy. Z przydziału obowiązków mnie przypadło strojenie stołów. Ufff! Dobrze, że nie gotowanie. Problemem były naczynia jednorazowe, nie znoszę ich. Ale skoro już mają być, to czemu nie kolorowe? A jakie barwy? I co żywego położyć na stołach? Listopad to sezon na oliwki oraz kaki. To drugie drzwo w tym roku słabo obrodziło, więc pomarańczowe kule odpadły. Zostały oliwki. w ogrodzie mamy jedno owocujące drzewo. A że nie będziemy z niego wyciskać oliwy, może trochę zaprawię w słoiki, więc spokojnie naścinaliśmy gałęzi.
Po jednorazowce pojechał Krzysztof. stanął w sklepie i nie wiedział, co wybrać, więc ucięliśmy sobie konferencję telefoniczną. Obrus najpierw miał byc pomarańczowy, ale nie było ponoć ciekawych talerzy.
- No to może zielony obrus?
- Jest.
Pytam:
- Jaki odcień, czego najbliższy?
- No, mojego ornatu - odpowiada Krzysztof.
I tak oto po całym popołudniu spędzonym w circolo wymodziłam papierowymi serwetkami, oliwkami w przezroczystych kubkach sześć stołów na 60 osób. Obawiałam się, czy nie zostanę wyklęta za użycie skarbu Toskanii jako elementu wystroju. Okazało się, że bardzo ich tym chwyciłam za serca.
Kolacja była wspaniała i w przemiłej atmosferze. Uśmiałam się jak łysa norka.
Najpierw (jeszcze przed posiłkiem) długa rozmowa z 80 letnim Dino. Między innymi zeszło na miasta w Polsce, gdzieś po drodze pojawiła się Częstochowa. Gdy opowiedziałam memu rozmówcy o pieszych pielgrzymkach z Gorzowa czy też z Warszawy (w których oczywiście uczestniczyłam), to wytrzeszczył na mnie oczy i się zapytał, czy w Polsce żyją atleci?
Podczas kolacji usiadłam przy Pauli - autorce płaszcza dla Madonny. Bardzo się lubimy. Paula poszła w zawody z pysznym menu: crostini różnego rodzaju, finocchiona, polenta z ostrym sosem, zuppa di pane , mięso ze szpinakiem i oszałamiające słodkości, takie jak tiramisu mocno kawowe, amaretii z mascarpone obtoczone wiórkami kokosowymi, ptysiowe ciasto z bitą śmietaną,, biszkopt z jagodami, murzynek z orzechami - ech! Nie myślcie, że dałam radę wszystkiemu, jak zawsze wyszłam z żalem, że nie mogłam spróbować wszystkiego, ale pojemność mojego żołądka wieczorem nie jest przystosowana do jakichkolwiek posiłków. A tutaj dodatkowo mam olbrzymią słodycz w sercu. Otóż wspomniałam, że Paula poszła w zawody z menu, gdyż złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. Otóż chce mi coś uszyć. Cokolwiek zechcę. Zabierze mnie też do dobrego sklepu z tkaninami. No i mam zagwozdkę! Co ja mam chcieć?
Na koniec kolacji kilka kobiet prosiło mnie o nauczenie składania serwetek, co z chęcią uczyniłam, a one zaczęły się podmawiać, żebym im jakiś kurs strojenia zrobiła. Kto wie? Może kiedyś?
Tymczasem zapraszam do circolo na chwilę prze kolacją. Sama lecę myśleć nad fatałaszkiem - taka baba ze mnie :)
sobota, 6 listopada 2010
OBJAWY NIESWOISTE
Każda choroba ma swoje konkretne objawy. Ta była trochę dziwna, jak na przeziębienie. Oprócz jeżozwierza w gardle, przysiadł potem na mnie hipopotam i nie chciał pozwolić na swobodne poruszanie się pomiędzy mieszkaniem a pracownią. Przechytrzyłam bestię i zniosłam na dół pędzle oraz farby i, nie wykazując zbyt wielkiej ruchliwości, malowałam całymi godzinami.
Dzisiaj prezentuję św. Józefa na wypukłej dachówce. Jest to mój prezent dla chrześniaka z okazji bierzmowania, na którym przyjął za patrona właśnie świętego cieślę. Mam nadzieję, że mu się spodoba, gdy do niego dotrze po 14 listopada, bo ja nijak nie miałam okazji się pojawić na uroczystości. Przy okazji (dosłownie) wierciłam temat wzorzystych aureoli. Długa droga przede mną.
Dzisiaj prezentuję św. Józefa na wypukłej dachówce. Jest to mój prezent dla chrześniaka z okazji bierzmowania, na którym przyjął za patrona właśnie świętego cieślę. Mam nadzieję, że mu się spodoba, gdy do niego dotrze po 14 listopada, bo ja nijak nie miałam okazji się pojawić na uroczystości. Przy okazji (dosłownie) wierciłam temat wzorzystych aureoli. Długa droga przede mną.
środa, 3 listopada 2010
TOSKANIA W POEZJI
Ostatnio dotarł do mnie zbiór wierszy pt. "Podróż do Sieny" Dariusza Zejca (wyd. Warszawska Firma Wydawnicza).
Nie jestem znawcą poezji, ale z zainteresowaniem przeczytałam niektóre wiersze, w których autor przedstawia nam się jako erudyta podróżujący po swoich emocjach, obserwacjach, historii, relacjach z ludźmi no i po krainach. Wiadomo, nie da rady wszystkich utworów przeczytać od razu, więc będę jeszcze do nich wracać.
Pod wpływem spotkania z poezją Dariusza Zejca zaczęłam się zastanawiać, kto jeszcze z naszych rodaków pisał wiersze o Toskanii? Wszak wielu literatów podróżowało przez tę krainę. Sama w prawej kolumnie wymieniłam książki niektórych z nich.
Znalazłam na razie Józefa Barana "Wiersze z Toskanii". Raptem trzy (Fotografujemy się z Adamem na tle Krzywej Wieży w Pizie, Westchnienie podróżne, Na plaży w Forte dei Marmi) . Może jest ich więcej?
Ponieważ i w przypadku Dariusza Zejca i Józefa Barana podejrzewam, że nie mogę opublikować ich wierszy, to tylko tyle piszę.
Jeśli znacie jakieś wiersze, proszę o wpisanie ich tytułów i autorów w komentarzach. Dobrze byłoby się podzielić poetyckim spojrzeniem na Toskanię, nieprawdaż?
PS. Nawet nie pomyślałam, że prośba o podanie tytułów i autorów zaowocuje powstaniem wiersza.
Oto reakcja Mumin-ki na Toskanię:
Witaj mój Piero-
Oto jestem przy Tobie stęskniona !
Przepływa Arno setkami lat - zmienia się świat -
Ty nie czekasz na mnie-
Nawet nie spojrzysz, nie odwrócisz głowy Federica...
...a jednak - onieśmielona, zawstydzona kochanka Twego Geniuszu
Przytulam swe oko do zimnej gabloty...
Od Pana Michała otrzymałam list z dwoma "toskańskimi" wierszami ks. Jana Sochonia, są to: "Jezus przy palu" oraz "W Toskanii" umieszczonymi w Zeszytach Literackich 87/2003
Ksiądz Stanisław podesłał mi tytuł i autora wiersza, treść znalazłam w internecie:
LITANIA FLORENCKA
BRANDSTAETTER, Roman (1906, Tarnów - 1987, Poznań)
Błogosławiony niech będzie
Klasztor San Marco,
W którym malował
Fra Angelico.
Błogosławione niech będą freski
Fra Angelica.
Błogosławiony niech będzie prymityw
Fra Angelica.
Błogosławiona niech będzie linia
Fra Angelica.
Błogosławiony niech będzie kolor
Fra Angelica.
O, Madonno z błękitnej palety
Fra Angelica.
O, Madonno obwiedziona przeźroczystą linią
Fra Angelica.
O, Madonno wypełniona mistycznym złotem
Fra Angelica.
O, Madonno uświęcona anielską prostotą
Fra Angelica.
O, Madonno ze ściennych fresków
Fra Angelica.
Módl się za nami, Którzy jesteśmy pustą i zmurszałą ścianą
Dwudziestego wieku.
Módl się za nami, Którzy jesteśmy tandetnym prymitywem
I zmąconą linią,
I brudnym kolorem,
I fałszywym złotem
Dwudziestego wieku.
Módl się za nami,
Którzy jesteśmy krwawiącą raną
Dwudziestego wieku.
Czekam na dalsze utwory.
Nie jestem znawcą poezji, ale z zainteresowaniem przeczytałam niektóre wiersze, w których autor przedstawia nam się jako erudyta podróżujący po swoich emocjach, obserwacjach, historii, relacjach z ludźmi no i po krainach. Wiadomo, nie da rady wszystkich utworów przeczytać od razu, więc będę jeszcze do nich wracać.
Pod wpływem spotkania z poezją Dariusza Zejca zaczęłam się zastanawiać, kto jeszcze z naszych rodaków pisał wiersze o Toskanii? Wszak wielu literatów podróżowało przez tę krainę. Sama w prawej kolumnie wymieniłam książki niektórych z nich.
Znalazłam na razie Józefa Barana "Wiersze z Toskanii". Raptem trzy (Fotografujemy się z Adamem na tle Krzywej Wieży w Pizie, Westchnienie podróżne, Na plaży w Forte dei Marmi) . Może jest ich więcej?
Ponieważ i w przypadku Dariusza Zejca i Józefa Barana podejrzewam, że nie mogę opublikować ich wierszy, to tylko tyle piszę.
Jeśli znacie jakieś wiersze, proszę o wpisanie ich tytułów i autorów w komentarzach. Dobrze byłoby się podzielić poetyckim spojrzeniem na Toskanię, nieprawdaż?
PS. Nawet nie pomyślałam, że prośba o podanie tytułów i autorów zaowocuje powstaniem wiersza.
Oto reakcja Mumin-ki na Toskanię:
Witaj mój Piero-
Oto jestem przy Tobie stęskniona !
Przepływa Arno setkami lat - zmienia się świat -
Ty nie czekasz na mnie-
Nawet nie spojrzysz, nie odwrócisz głowy Federica...
...a jednak - onieśmielona, zawstydzona kochanka Twego Geniuszu
Przytulam swe oko do zimnej gabloty...
Od Pana Michała otrzymałam list z dwoma "toskańskimi" wierszami ks. Jana Sochonia, są to: "Jezus przy palu" oraz "W Toskanii" umieszczonymi w Zeszytach Literackich 87/2003
Ksiądz Stanisław podesłał mi tytuł i autora wiersza, treść znalazłam w internecie:
LITANIA FLORENCKA
BRANDSTAETTER, Roman (1906, Tarnów - 1987, Poznań)
Błogosławiony niech będzie
Klasztor San Marco,
W którym malował
Fra Angelico.
Błogosławione niech będą freski
Fra Angelica.
Błogosławiony niech będzie prymityw
Fra Angelica.
Błogosławiona niech będzie linia
Fra Angelica.
Błogosławiony niech będzie kolor
Fra Angelica.
O, Madonno z błękitnej palety
Fra Angelica.
O, Madonno obwiedziona przeźroczystą linią
Fra Angelica.
O, Madonno wypełniona mistycznym złotem
Fra Angelica.
O, Madonno uświęcona anielską prostotą
Fra Angelica.
O, Madonno ze ściennych fresków
Fra Angelica.
Módl się za nami, Którzy jesteśmy pustą i zmurszałą ścianą
Dwudziestego wieku.
Módl się za nami, Którzy jesteśmy tandetnym prymitywem
I zmąconą linią,
I brudnym kolorem,
I fałszywym złotem
Dwudziestego wieku.
Módl się za nami,
Którzy jesteśmy krwawiącą raną
Dwudziestego wieku.
Czekam na dalsze utwory.
poniedziałek, 1 listopada 2010
SŁOWO SIĘ RZEKŁO, PISTOIA U PŁOTA
Obiecałam i postaram się zrealizować zamierzoną serię pistojską.
Zacznę od pytania "dlaczego Pistoia?"
Osoby, które bywają w Toskanii, z rzadka tu zaglądają. Przewodniki, zwłaszcza polskojęzyczne, zazwyczaj poświęcają jej tak niewiele miejsca, że faktycznie zniechęca to do odwiedzenia miasta. Czyżby niczego tu nie było? Żadnych atutów?
Pierwsze słowa, które zawsze przychodzą mi na myśl, to autentyczność i naturalność. Co wcale nie oznacza dla mnie, że bardziej znane toskaniki są sztuczne i niewarte odwiedzenia. Chodzi o to, że Pistoia w ciągu swojej długiej, sięgającej Etrusków, historii uniknęła na pewno jednej aneksji - aneksji turystów. Nie oni decydują o rytmie miejscowości.
Dopiero w tym mieście widać, że wiele imprez gdzie indziej spotykanych, wcale nie jest robionych "pod turystów", o czym niektórzy bywalcy Toskanii są bardzo przekonani. Trudno zresztą oddzielić w takim San Gimignano turystyczną nakładkę od życia codziennego, wszak i tam mieszkają ludzie z emocjami, żyjący dzięki turystom, czy też obok nich.
Zwiedzający ma niełatwe życie, ponieważ Pistoia jest pozbawiona otoczki turystycznej.
Musi się dostosować do zachowanego tu jeszcze włoskiego rytmu dnia, ze świętą sjestą nie do przejścia.
Musi zadowolić się jakimś otwartym kościołem i pogodzić z tym, że inny będzie zamknięty na cztery spusty.
Musi wiedzieć, że z aparatem fotograficznym lepiej nie wybierać się tu w środowe i sobotnie przedpołudnia, kiedy do katedry niemal wchodzą kramy z mydłem i powidłem.
W końcu, jeśli chce się zachwycić jednym z piękniejszych placów w Toskanii, to niech nie przyjeżdża w lipcu, gdyż przez cały miesiąc wypełnia go estrada, widownia czy też tor turnieju rycerskiego.
Słynne wina Chianti nikomu niemal nie kojarzą się z Pistoią, a to tu kończy się region zastrzeżony przez winne konsorcjum dla tej nazwy. I Pistoia ma więc swoich producentów Chianti.
Jako że to dość duże miasto, jak na warunki toskańskie - około 90 tys. mieszkańców - znajdziecie w nim i mniej atrakcyjne dzielnice, jak np. "zona industriale", gdzie się zgromadziły hurtownie, magazyny, sklepy przemysłowe. Niektóre takie miejsca są dla mnie i tak atrakcyjne, bo czyż nie może być fascynująca mała fabryczka połączona z hurtownią i sklepem, gdzie się konfekcjonuje szkło, gdzie można kupić bardzo oryginalne szklane naczynia za niskie kwoty.
Od północy Pistoię otulają wysokie góry (sięgające 2000 m n.p.m.), u podnóża których wykorzystując południową wystawę przysiadły gaje oliwne i małe winnice. Na południe od miasta rozciąga się niższy łańcuch górski, przez który trzeba się przebić, by dojechać np. do niedalekiego Vinci. Jazda tą trasą wzbudzała wiele emocji wśród moich znajomych, a u tych, którzy cierpią na chorobę lokomocyjną wzbudzała jeszcze i co innego. Osobiście wolę pokonywać tę niezliczoną ilość zakrętów jako kierowca, gdyż jako pasażer muszę się najczęściej salwować travel gum.
Nie wspomniałam jeszcze o tym, z czego najbardziej słynie miasto i jego okolice. Chodzi oczywiście o szkółki ogrodnicze, olbrzymie połacie pól porośnięte wszelką roślinnością sprzedawaną na cały świat. To właśnie położenie między dwoma łańcuchami górskimi sprzyja uprawom. Zdjęcia z nich pokazałam w tym wpisie.
O Pistoi mówi się, że to miasto ciszy, a to ze względu na panujący w nim spokój. Oczywiście ma swoje chwile wzmożonego ruchu i hałasu, mimo tego, jeśli chcecie napawać się pięknem włoskiej architektury bez obijania się o turystów zapatrzonych w kolejny zabytek, jeśli chcecie zobaczyć, jak żyją Toskańczycy - to tutaj!
To tyle na dzisiaj, jako zapowiedź. W następnych wpisach poświęconych Pistoi skoncentruję się oczywiście na jej starym mieście i sztuce, a ich zadatkiem niech będzie ten kolaż zdjęć.
Nie jest jednak tak, że dotąd milczałam zupełnie na temat miasta w którego frazione mieszkam, żeby to udowodnić zrobiłam mapę z zaznaczonymi miejscami już odwiedzonymi i odnośnikami do nich na blogu. Na tejże samej mapie będę sukcesywnie umieszczała wszelkie następne ulubione przeze mnie cudeńka Pistoi.
Było jeszcze tu na blogu kilka spacerów po Pistoi, wystarczy kliknąć kategorię "Pistoia", by pokazały się wszystkie wpisy w jakikolwiek sposób związane z tym miastem.
Za oknem ciągle deszcz, zaraz wychodzę na Mszę św. na cmentarzu. Potem jak znalazł przyda się herbata, o której napisałam poprzednio, wzbogacona o skórkę pomarańczy. Zupełnie zapomniałam o tym pysznym dodatku, którego mam mnóstwo, pyszniutkiego, słodziutkiego.
Zacznę od pytania "dlaczego Pistoia?"
Osoby, które bywają w Toskanii, z rzadka tu zaglądają. Przewodniki, zwłaszcza polskojęzyczne, zazwyczaj poświęcają jej tak niewiele miejsca, że faktycznie zniechęca to do odwiedzenia miasta. Czyżby niczego tu nie było? Żadnych atutów?
Pierwsze słowa, które zawsze przychodzą mi na myśl, to autentyczność i naturalność. Co wcale nie oznacza dla mnie, że bardziej znane toskaniki są sztuczne i niewarte odwiedzenia. Chodzi o to, że Pistoia w ciągu swojej długiej, sięgającej Etrusków, historii uniknęła na pewno jednej aneksji - aneksji turystów. Nie oni decydują o rytmie miejscowości.
Dopiero w tym mieście widać, że wiele imprez gdzie indziej spotykanych, wcale nie jest robionych "pod turystów", o czym niektórzy bywalcy Toskanii są bardzo przekonani. Trudno zresztą oddzielić w takim San Gimignano turystyczną nakładkę od życia codziennego, wszak i tam mieszkają ludzie z emocjami, żyjący dzięki turystom, czy też obok nich.
Zwiedzający ma niełatwe życie, ponieważ Pistoia jest pozbawiona otoczki turystycznej.
Musi się dostosować do zachowanego tu jeszcze włoskiego rytmu dnia, ze świętą sjestą nie do przejścia.
Musi zadowolić się jakimś otwartym kościołem i pogodzić z tym, że inny będzie zamknięty na cztery spusty.
Musi wiedzieć, że z aparatem fotograficznym lepiej nie wybierać się tu w środowe i sobotnie przedpołudnia, kiedy do katedry niemal wchodzą kramy z mydłem i powidłem.
W końcu, jeśli chce się zachwycić jednym z piękniejszych placów w Toskanii, to niech nie przyjeżdża w lipcu, gdyż przez cały miesiąc wypełnia go estrada, widownia czy też tor turnieju rycerskiego.
Słynne wina Chianti nikomu niemal nie kojarzą się z Pistoią, a to tu kończy się region zastrzeżony przez winne konsorcjum dla tej nazwy. I Pistoia ma więc swoich producentów Chianti.
Jako że to dość duże miasto, jak na warunki toskańskie - około 90 tys. mieszkańców - znajdziecie w nim i mniej atrakcyjne dzielnice, jak np. "zona industriale", gdzie się zgromadziły hurtownie, magazyny, sklepy przemysłowe. Niektóre takie miejsca są dla mnie i tak atrakcyjne, bo czyż nie może być fascynująca mała fabryczka połączona z hurtownią i sklepem, gdzie się konfekcjonuje szkło, gdzie można kupić bardzo oryginalne szklane naczynia za niskie kwoty.
Od północy Pistoię otulają wysokie góry (sięgające 2000 m n.p.m.), u podnóża których wykorzystując południową wystawę przysiadły gaje oliwne i małe winnice. Na południe od miasta rozciąga się niższy łańcuch górski, przez który trzeba się przebić, by dojechać np. do niedalekiego Vinci. Jazda tą trasą wzbudzała wiele emocji wśród moich znajomych, a u tych, którzy cierpią na chorobę lokomocyjną wzbudzała jeszcze i co innego. Osobiście wolę pokonywać tę niezliczoną ilość zakrętów jako kierowca, gdyż jako pasażer muszę się najczęściej salwować travel gum.
Nie wspomniałam jeszcze o tym, z czego najbardziej słynie miasto i jego okolice. Chodzi oczywiście o szkółki ogrodnicze, olbrzymie połacie pól porośnięte wszelką roślinnością sprzedawaną na cały świat. To właśnie położenie między dwoma łańcuchami górskimi sprzyja uprawom. Zdjęcia z nich pokazałam w tym wpisie.
O Pistoi mówi się, że to miasto ciszy, a to ze względu na panujący w nim spokój. Oczywiście ma swoje chwile wzmożonego ruchu i hałasu, mimo tego, jeśli chcecie napawać się pięknem włoskiej architektury bez obijania się o turystów zapatrzonych w kolejny zabytek, jeśli chcecie zobaczyć, jak żyją Toskańczycy - to tutaj!
To tyle na dzisiaj, jako zapowiedź. W następnych wpisach poświęconych Pistoi skoncentruję się oczywiście na jej starym mieście i sztuce, a ich zadatkiem niech będzie ten kolaż zdjęć.
Nie jest jednak tak, że dotąd milczałam zupełnie na temat miasta w którego frazione mieszkam, żeby to udowodnić zrobiłam mapę z zaznaczonymi miejscami już odwiedzonymi i odnośnikami do nich na blogu. Na tejże samej mapie będę sukcesywnie umieszczała wszelkie następne ulubione przeze mnie cudeńka Pistoi.
Było jeszcze tu na blogu kilka spacerów po Pistoi, wystarczy kliknąć kategorię "Pistoia", by pokazały się wszystkie wpisy w jakikolwiek sposób związane z tym miastem.
Za oknem ciągle deszcz, zaraz wychodzę na Mszę św. na cmentarzu. Potem jak znalazł przyda się herbata, o której napisałam poprzednio, wzbogacona o skórkę pomarańczy. Zupełnie zapomniałam o tym pysznym dodatku, którego mam mnóstwo, pyszniutkiego, słodziutkiego.
WIRTUALNA ROZMOWA
Od nie wiem kiedy, jestem w kontakcie z Emilią Sobieraj działającą w portalu Za^^działa. Swego czasu zostałam poproszona o wirtualną rozmowę, której efekty możecie przeczytać tutaj. Taka Matyjaszczyk, jeszcze ciutkę z innej strony.
Subskrybuj:
Posty (Atom)