niedziela, 24 lutego 2013

OBLICZA FLORENCJI

Albo ...  długa droga na wykład.
Trzeci wpis, a ciągle jeszcze bez treści, dla której wybrałam się tydzień temu do Florencji.
Zobaczyłam Albertiego i jeszcze miałam godzinę chyba do wykładu, postanowiłam więc pobuszować tematycznie po niektórych uliczkach.
Uzbierałam kolekcję, która właściwie to powinna nazywać się "Oblicza z Florencji", ale jak by nie było, to są też i oblicza miasta.

Gdy tak robiłam kolaż, przyszło mi na myśl rozszerzenie zbioru o poprzednie wizyty we Florencji. Zdaję sobie sprawę, że temat ledwie tknęłam, ale zapraszam Was do zabawy, byście i wokół siebie szukali obliczy (ze) swojego miasta.

sobota, 23 lutego 2013

FLORENCJA? - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Niedawno zmieniłam zdjęcie w tle na Facebooku. Reakcja kilku osób przekonała mnie, że nadaje się ono idealnie do "Galerii jednej fotografii".
Widoków Florencji jest wiele, często są ujęciami z Piazzale Michelangelo, albo z Fiesole.
A ja ciągle mam ciarki, gdy wjeżdżam do niej pociągiem.
Ta plątanina kabli i drutów, ta współczesność zazdrośnie chcąca wyrwać zabytkom choć trochę zainteresowania turystów.
Wydaje mi się, że często w ogóle  nie widzę bohaterów pierwszego planu, choć patrząc na zdjęcie, wydaje się to niemożliwe.

czwartek, 21 lutego 2013

FLANDRIA, ANTYK I SŁODYCZ

A teraz hop do stycznia i pewnej bardzo deszczowej soboty, kiedy wraz z Joanną wybrałyśmy się na dokształcanie. Pogoda nie sprzyjała zdjęciom na zewnątrz, a i wewnątrz był zakaz ich robienia, który chyłkiem ominęłam. Aśka, w razie czego, miała odwrócić uwagę :) Ciekawe, co by zrobiła?
Przecież nie mogłam na darmo tachać aparatu!
Wykład zaczął się nietypowo od zatrzymania przed obrazem, którego ani temat ani autor nie są w tym przypadku istotne. Chodzi o jakieś nieodnowione dzieło, przy którym nastawa ołtarzowa Filippino Lippiego aż razi w oczy.
I właśnie od aspektów konserwacji zabytków rozpoczął rozważania Luca Vivona w Bazylice Świętego Ducha we Florencji.
Czy starzenie się obrazu jest jego integralnym czynnikiem? Czy doprowadzenie do stanu zaraz po powstaniu nie zakłóca prawdziwości nadgryzienia zębem czasu? Czy stary werniks jest decydującym czynnikiem o pozostawieniu obrazu w stanie czasami utrudniającym odczytanie? Romantycy w patynie czasu widzieli fragment nieodłączany od tego, co pokryła. Opcją jest wyczyszczenie i użycie nowoczesnych werniksów, bywa że syntetycznych, nieistniejących w czasie powstawania malunku. Werniksów tak mocno wydobywających barwy, że także przekłamujących odczytanie obrazu. Tak, jak to widać na przykładzie odnowionego Lippiego. Barwy tak nasycone nie były charakterystyczne dla epoki malarza, "odmładzają" dzieło.
Konserwator zabytków powinien więc być świadomy możliwości zbyt agresywnego dodania czegoś ze swoich czasów.
Czasami samo czyszczenie likwiduje niuanse. Tak stało się z sykstyńskimi freskami Michała Anioła, podczas mycia usunięto przecierki dokonane przez artystę już na sucho.
Gdzie leży rozwiązanie?
No i stajemy w transpecie kościoła, z prawej jego strony, idąc od wejścia.
Przed nami bardzo odnowiony obraz ołtarzowy Filippino Lippiego, typu "święta rozmowa" (sacra conversazione), wykonany farbami olejnymi na desce i oprawiony w kunsztowną złoconą ramę.
Powstał pod koniec XV wieku, po interwencjach restauratorskich różnych epok trafił do Rzymu z okazji wystawy "Filippino Lippi i Sandro Boticelli" w Scuderiach Kwirynalskich w 2011 roku.
Przy okazji konserwacji obrazów pobiera się próbki, celem zbadania składu chemicznego farb. Badania nad oglądanym przez nas dziełem przyniosły odkrycie, że zamawiający nie żałował pieniędzy na farby. Malarz użył, oprócz drogocennego zmielonego lapis lazuli, także złota. I mowa wcale nie o złocie z ramy, ale złocie dodanym do farb, celem uzyskania efektu świetlistości.
Konserwatorzy zmagali się nie tylko z brudem dzieła, ale i dodatkami domalowanymi przez następne wieki. Każdy czas miał swoją ideę odnawiania. Niektóre pomysły nie miały szacunku wobec praw autorskich.
Dużym osiągnięciem w pracach nad tym dziełem było zachowanie chociażby cieni rzucanych przez ludzi i przedmioty. Taki cień tworzy bardzo cienka warstwa farby, delikatnie naniesiona pod koniec malowania. Łatwo więc można go usunąć, potraktować jako brud. Najwyraźniej widać taki cień, który rzuca głowa zamawiającego na szatę św. Marcina, albo złamane koło - atrybut św. Katarzyny z Aleksandrii.
Także w dużym niebezpieczeństwie były aureole, czy zwiewny welon Madonny.
Jednak pokrycie nowym werniksem budzi mieszane odczucia historyków sztuki, gdyż nadmiernie nasycił barwy, zwłaszcza czerwieni.
Ale powiedzmy coś w końcu o autorze i jego dziele, jako takim.
Filippino Lippi, właściwie miał na imię Filippo, ale ze względu na swojego sławnego ojca malarza (mnicha, który uwiódł zakonnicę z Prato), nadano jego imieniu zdrobnienie. O jego pochodzeniu dowiadujemy się oczywiście od Vasariego. Historia ta jest tu mniej istotna, znaczenie dla jego rozwoju miało to, że ojciec wziął go pod swoją artystyczną opiekę. Malarz umiera, gdy Filippino ma 12 lat. Chłopiec trafia pod skrzydła jednego z utalentowanych uczniów Fra Filippo - Fra Diamante, obecnie mało znanego malarza religijnego, zakonnika karmelitańskiego. Aż dociera do o wiele bardziej słynnego ucznia swojego ojca - Sandro Botticellego. Pierwsze dzieła Filippino są wyraźnie rozpoznawalne jako szkoła Botticellego, są tak podobne, że aż trudno rozpoznać ich autora.
Od momentu pracy nad dokończeniem dzieła Masaccio w Kaplicy Brancaccich uzyskuje dojrzałość i samodzielność stylistyczną.
Jest wielce prawdopodobne, że pojechał do pracy w Rzymie nad kaplicą Sykstyńską, by pomagać swojemu mistrzowi Botticellemu. Chodzi o ściany, z serią scen ze Starego Testamentu.
Poza tym wyjazd do Rzymu był poniekąd obowiązkiem artystycznym malarzy, by spotkać się z tak cenionym i we Florencji antykiem, którego na miejscu było niemal jak na lekarstwo.
Nie ma dokumentów, które pozwolą ulokować wyjazd do Rzymu na osi czasu. Znalezienie odpowiedzi na pytanie, kiedy tam pojechał, pozwoliłoby datować także obraz. Część historyków sztuki twierdzi, że nastawa ołtarzowa z Bazyliki Świętego Ducha musiała być namalowana po powrocie z Rzymu.
Wskazują na to pewne elementy obrazu. Chodzi o bazę tronu Madonny. Jest w stylu rzymskich sarkofagów, no i przedstawia bitwę centaurów.
Także dekoracja kolumn jest w stylu groteski.

W końcu się dowiedziałam, skąd taka nazwa dla tego typu ornamentu. Otóż w XIV wieku pewien pastuszek wpadł w Rzymie w pęknięcie w ziemi i odkrył dziwne malunki z hybrydami zwierzęcymi i roślinnymi. Chodzi o Domus Aurea (pałac Nerona), który początkowo wzięto za grotę. Ot! Cała tajemnica słowa, które potem zmieniło zakres znaczeniowy. Ale to już inna historia.
Wróćmy do obrazu reprezentującego dojrzały styl Filippino Lippiego.
Jaka jest historia obrazu?
Na czyje zlecenie powstał?
Dzieło zamówił jeden z najznakomitszych przedstawicieli mieszczaństwa florenckiego Tanai Nerli, blisko powiązany z panującymi Medyceuszami, ambasador, gonfaloniere (wyższy urzędnik). Wziął pod opiekę kaplicę w kościele i do niej zamówił u Lippiego nastawę ołtarzową. Oczywiście nie chodziło o estetyczne wzbogacenie świątyni, tylko podkreślenie własnego prestiżu, wysokiej pozycji społecznej rodu, rodu wspominanego już przez Dantego. Jak już wiemy i farby, ale i zatrudnienie wysokiej klasy malarza, świadczą o tym że koszty się nie liczyły, podporządkowane były podkreśleniu statusu zamawiającego.
Z czym mamy do czynienia na obrazie?
Użyłam już tutaj tego określenia - to sacra conversazione. Rodzaj przedstawień tronującej Madonny(bywa też stojąca) z Dzieciątkiem Jezus, otoczonej przez świętych.
Tak i tutaj Maryja siedzi na kamiennym stronie. O tym, że Ona jest główną postacią obrazu mówi umieszczenie Jej w centrum kompozycji, a także napis pod ramą:
Dziewico, Rodzicielko Boga, wstawiaj się za naszym i wszystkich zbawieniem.
Po Jej bokach mamy świętych - z prawej Katarzynę z Aleksandrii, z lewej - św. Marcina.
Tanai Nerli był wielkim czcicielem Katarzyny, dał temu nawet wyraz przez nazwanie swojej córki Katarzyną.
Z kolei św. Marcin z Tours - biskup - pojawia się ze względu na przynależność do ufundowanej w 1441 roku Compagnia dei Buonomini di San Martino.

Nie mogę nie dopisać od siebie, że to Towarzystwo Dobrych Ludzi od Świętego Marcina nadal istnieje i działa! Jego celem statutowym, niezmienionym po dziś, jest opieka nad ludźmi, którzy podupadli materialnie, zbankrutowali, czy to z powodów politycznych czy ekonomicznych, itp. Ta opieka zawsze miała być bardzo dyskretna, a sprawuje ją 12 mężczyzn. Ich lokal mieści się w małym oratorium przepiękne ozdobionym freskami z warsztatu Ghirlandaio.  Ciekawym zwyczajem jest zapalanie świecy przy wejściu, w momencie, gdy brakuje środków na niesienie pomocy. Szukałam na blogu, czy napisałam o oratorium, ale diabeł ogonem przykrył artykuł. Znaleźć nie mogę. A przecież byłam tam kilka razy. A może uznałam za oczywiste, że napisałam? Przy najbliższej okazji postaram się to nadrobić :)

Jesteśmy z powrotem w kościele Santo Spirito. Przed św. Marcinem widzimy klęczącego donatora, po drugiej stronie jego żonę - Nannę.
Nie można nie zauważyć, że jest jeszcze jeden "bohater" w tej kompozycji. To fragment pejzażu, w przeciwieństwie do mistrza Botticellego, przedstawiający konkretne miejsce z rozpoznawalnymi budynkami dzielnicy Florencji - Borgo San Iacopo z bramą San Frediano, gdzie znajdował się rodowy palazzo. W tle widzimy z prawej strony ten budynek, przed którym w drzwiach stoi żona i córka  Katarzyna, żegnają wyruszającego w podróż Tanai Nerli.

Takie detale życia codziennego, widok Florencji odróżnia właśnie Filippino Lippiego od Sandro Botticellego. Pejzaże tego drugiego były wynikiem "obróbki" intelektualnej, one jakoby przedstawiały ideę natury, reprezentowały ją.
Inną ciekawą cechą dzieł Filippino Lippiego jest wybitne położenie akcentu na psychologizację postaci. Wejście w poziomy, których się domyślamy widząc rysy postaci. Widać to wyraźnie w portrecie zamawiającego. Te zmarszczki nad brwiami, lekko zmęczone, zaczerwienione powieki. Siwe włosy. Opadające kąciki ust. Wszystko każe nam uważać, że mamy do czynienia z wizerunkiem kogoś z krwi i kości, a nie tylko malarskie wyobrażenie człowieka.
To samo możemy powiedzieć o żonie Tanai,Nannie. Widzimy zmęczone rysy twarzy, czas odciśnięty w obwisłej skórze, podkrążonych oczach i spracowanych dłoniach.

Niezwykłe jest też rozwinięcie tematu świętej rozmowy, aż po jej dosłowność, postaci nawiązują między sobą kontakt wzrokowy, zdają się być zastane podczas jakiejś rozmowy. Madonna jakoby coś mówi do św. Katarzyny, która rękami wskazuję Nannę Nerli.

Dzieciątko Jezus bawi się krzyżem małego Jana Chrzciciela.
Święty Marcin nachyla się ku Boskiemu Maleństwu, może chce uspokoić rozbrykanego chłopczyka? A może to gest zatroskania, by sobie krzywdy nie zrobił?
Drugą ręką gładzi po głowie swojego ziemskiego podopiecznego.

I dochodzimy do pierwszego słowa z tytułu - do Flandrii. Znowu pojawia się kwestia wpływu flamandzkiego malarstwa, które przyczyniło się do wprowadzenia precyzyjnie wymalowanych detali, jak chociażby różaniec w dłoniach Nerli, pierścień na jej palcu, właśnie wspomniana wcześniej siwizna. Krzyż trzymany przez Jana Chrzciciela rozpoznajemy jako dwie związane ze sobą trzciny. Ślady zarostu u mężczyzn. Wszystkie te cechy są ewidentnie spadkiem po malarstwie z Północy. W przeciwieństwie jednak do Ghirlandaio trzymającego się tempery jako techniki (o czym pisałam tutaj), Filippino mistrzowsko posługuje się techniką olejną, nie porzucając wpływów linearyzmu florenckiego. 
Jest jeszcze coś, o czym należy wspomnieć. Nie istnieje wszak historia sztuki bez aspektu społecznego i politycznego. Jesteśmy w czasach ostatnich lat panowania Lorenzo Magnifico, po którego śmierci syn zostaje wypędzony z Florencji, na scenie pojawia się republika teokratyczna Savonaroli, który próbuje wprowadzić swoisty porządek w życiu mieszkańców. Najczęściej w sensie pejoratywnym wspomina się palenie przez niego na stosie dzieł sztuki, ksiąg, drogocennych przedmiotów. Dobrze jest jednak też pamiętać, że nawoływał do spokoju, darowania kar pieniężnych i długów mieszkańców wobec miasta. Walczył z lichwą, doprowadził do pierwszego na terenie Italii 1. 0% podatku od nieruchomości. Jego postawa pociągnęła za sobą wiele osób, wywołując także kryzys artystyczny, czego najsłynniejszym przykładem jest Sandro Botticelli, który pokutował za namalowanie obrazów o tematyce pogańskiej.
Jest to więc czas utworzenia się dwóch stronnictw politycznych - naśladowców Savonaroli i popleczników Medyceuszy, którzy na razie zniknęli ze sceny politycznej (były to między innymi rody Nerli, Strozzi). 
Te dwie grupy mają też wpływ na tematykę sztuki. Jedni eliminują wszelkie aspekty starożytne, pogańskie. Szkoła artystyczna powiązana z Savonarolą ma swoje źródło w klasztorze San Marco, postacią wiodąca w niej prym jest Fra Bartolomeo. Artyści związani ze zwolennikami Medyceuszy nadal tworzą w dworskim duchu, z akcentami starożytności.
Filippino Lippi jest pod tym względem bardzo interesującą postacią. Przyjmuje zamówienia od obydwóch stronnictw, co pozwala nam jeszcze lepiej zrozumieć jego dzieła. 
Takim wybitnym przykładem obrazu namalowanego pod wpływem Savonaroli jest Jan Chrzciciel z Galleria dell'Accademia. Zobaczcie, jaki jest utrudzony, jaki ascetycznie wychudzony, jaki bliski "Pokutującej Magdaleny" Donatella.
http://upload.wikimedia.org/
Zrodzony ze sztuki swojego ojca i mistrza Botticellego, wychodzi poza tory, obiera własną wielce zróżnicowaną drogę, w której mieszczą się obydwie tendencje estetyczne ówczesnej Florencji.

wtorek, 19 lutego 2013

SMUTNA PERŁA

W ostatnią sobotę wybrałam się na następny wykład przygotowany przez Grand Tour.
Taaa!
Nie opublikowałam jeszcze poprzedniego, ale wszystko jest na dobrej drodze.
W tym artykule nie chcę spisywać wykładu, tylko wspomnieć o miejscu niezwykle przejmującym.

Wynikiem różnych zbiegów okoliczności, pojechałam do Florencji dużo wcześniej przed wykładem. Zastanawiałam się, czy spacerować tylko, czy coś może obejrzeć. Pogoda sprzyjała przechadzce, ale, chyba w sobotę rano, gdy jeszcze przeglądałam materiały w książkach i w internecie, trafiłam na ogłoszenie o udostępnieniu zwiedzającym odnowionego po latach specyficznego grobowca Ruccelai.
Pomyślałam: pójdę - zobaczę.
Nie przewidziałam tylko stania niemal godzinę w kolejce, ale skoro już nabrałam ochoty na rarytas, to nie mogłam odpuścić.
Kolejka wynikała z tego, że do środka wolno wpuszczać maksymalnie 25 osób na pół godziny. Dodatkowo był to pierwszy dzień otwarcia kaplicy i z tej okazji wejście było za darmo.
Normalnie będzie kosztowało tyle, co bilet do Muzeum Marino Marini, przez które trzeba przejść.
I to właśnie wywołało we mnie smutek.
Bo muzeum mieści się w zdekonsekrowanym kościele San Pancrazio.

Czkawka napoleońska męczy mnie w takich wypadkach straszliwie. Wynikiem kasacji świątynię przerobiono na siedzibę Francuskiej Loterii, potem urzędował w niej Sąd, potem chyba produkowano tam wyroby tytoniowe, następnie stała się magazynem koszarów wojskowych, by zostać muzeum współczesnego artysty Marino Mariniego. Nikt mnie nie przekona, że szalunkowe balkony to wybitna aranżacja przestrzeni, że świetne możliwości wystawiennicze. To nie to miejsce. Goryczy dolewa fakt, że drugie muzeum Marino Mariniego (urodzonego w Pistoi), właśnie w rodzinnym mieście znajduje się także w zdekonsekrowanym kościele pokrytym cudownymi freskami.
I chciałam zaznaczyć, że wcale nie mam nic przeciwko artyście, wręcz przeciwnie, lubię niektóre jego prace.
Absolutnym kuriozum jest pozostawienie fragmentu kościoła konsekrowanym. To znaczy, dobrze, że ta część ocalała, ale oczekiwanie w kolejce było dla mnie traumą. Starałam się nawet nie rozglądać po tym, co zostało ze świątyni i cierpliwie czekałam na spotkanie z perłą.

Kaplica Świętego Grobu stanowi długie wąskie pomieszczenie, obecnie traktowane jako niewielki kościół. Odprawiane nawet są tutaj Msze św.
Niewiele w niej się mieści. Ołtarz, kilka ławek, ozdoby z pietra serena, płyty nagrobne w podłodze. Wszędzie widać herb rodu Rucellai, którego Palazzo tyłem sąsiaduje z zabudowaniami należącymi do byłego kościoła.
Jest we Florencji dużo słynniejsze miejsce związane z rodem - dominikańska Bazylika Santa Maria Novella. To właśnie Giovanni Rucellai zamówił u Albertiego wykonanie nowej fasady, na której, w belkowaniu dzielącym część górną od dolnej, dumnie "powiewają" żagle (motyw z herbu rodowego), a tuż pod tympanonem ciągnie się "skromny" napis: Giovanni Rucellai, syn Pawła.
Także w środku bazyliki ród pozostawił po sobie trwały ślad w postaci kaplicy.
A jednak sam Giovanni chciał być pochowany gdzie indziej, niedaleko domu. Poprosił więc swojego wielkiego przyjaciela, architekta i teoretyka sztuki - Albertiego, o zaprojektowanie grobowca będącego repliką Grobu Świętego. Według Vasariego projekt został wykonany po specjalnie wcześniej w tym celu odbytej podróży do Jerozolimy. Powstał obiekt jedyny w swoim rodzaju, perła nad perły. Przywrócona po latach do pełnej świetności. I to dla tego grobowca stałam w kolejce. Znajduje się on w drugiej połowie kaplicy.
Zamawiający jeszcze 14 lat mógł oglądać miejsce swojego pochówku, które ukończono w 1467 roku.
Jego szczątki spoczywają tam do dziś, o czym powiadamia nas napis nad niewielkimi drzwiczkami prowadzącymi do wnętrza.
Tak jak pisałam, forma została zainspirowana Grobem Świętym, ale nałożono na nią struktury klasycystyczne. Na planie prostokąta o dodanym z tyłu półkolu powstała budowla wyznaczona pionami korynckich pilastrów, pomiędzy którymi bardzo regularnie rozłożono tablice z marmurowymi inkrustacjami.
Dwie mi umknęły, więc mam sfotografowane 28 kompozycji, a każda z nich jest niepowtarzalna.  Gdzieś pomiędzy nimi widać emblematy nawiązujące do herbów rodowych, w moim kolażu dałam je wszystkie w jednym pionie.
Oczywiście zaczęłam do wydętego żagla - Giovanni Rucellai.  Poniżej trzy pierścienie zachodzące na siebie - Lorenzo Magnifico. Pierścień z dwoma piórami  - Piero de' Medici. I na dole rodzaj męskiego nakrycia głowy zwany mazzocchio, tu z trzema piórami - Cosimo il Vecchio. Jak widać, Rucellai był silnie związany z Medyceuszami, nie tylko poprzez wspólne interesy, ale i rodowo - jego syn Bernardo ożenił się z Lukrecją, siostrą Wawrzyńca Wspaniałego.
Wśród innych inkrustacji botanicy zobaczą liście lauru czy dębu, a kto interesuje się astrologią, odczyta znane sobie symbole. Ja może jeszcze liście rozpoznam, ale na astrologii się nie znam i nie chcę znać :)

Nad belkowaniem, po całym obwodzie bryły biegnie łaciński napis
Yhesum queritis nazarenum crucifixum surrexit non est hic. Ecce locus ubi posuerunt eum 
Jest to cytat ze św. Mateusza: "Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego.  Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał." (tłum. Biblia Tysiąclecia)
Całość wieńczy piękne blankowanie w kształcie lilii.
Kiedyś po środku, ale w XIX wieku przeniesiona dla lepszej widoczności, niczym malutka świątynka wyrasta latarnia.
Do wnętrza prowadzi niski otwór. Wejść nie można. Gdy zaglądałam do środka, niechcący oparłam się o ścianę grobowca, od razu zwrócono mi uwagę, że nie wolno dotykać. Na szczęście, mogłam wykręcić ekranik w aparacie i podejrzeć, co jest w środku.
Nad prostym sarkofagiem dostrzegłam fragment fresku z Chrystusem Zmartwychwstałym, dzieło jednego z uczniów Piero della Francesca - Giovanniego da Piamonte.
Potem doczytałam, że na samym sarkofagu leżała figura Zmarłego Chrystusa. Obecnie jest wyniesiona do niszy w ołtarzu.
Pół godziny, jakie miałam na zwiedzenie kaplicy minęło straszliwie szybko.
Czułam niezwykły spokój, zapewnie udzieliła mi się harmonia dzieła Albertiego.
Grobowiec wydaje się być dość prosty, lecz właśnie to wyczucie ilości użytych środków, przemyślany podział, powtarzalność, rytmy, doskonałe wyważenie nadały mu wielce elegancki wygląd.

Zwyczaj budowania kaplic Bożego Grobu jest powiązany z obchodami liturgii Wielkiego Piątku. Dla nadania im większej wagi miejsca te często zyskiwały przywilej odpustu zupełnego. Wszak mało kto mógł pielgrzymować do Jerozolimy. Giovanni Rucellai chciał, by jego Santo Sepolcro nie tylko formalnie odnosił się do tego jerozolimskiego, lecz by miał cechy duchowe i sakralne. W 1471 roku bullą Papieża Pawła II został nadany przywilej odpustu zupełnego dla każdego, kto przyklęknie przed grobem w czasie wielkanocnym.  Na ścianie przed florenckim Santo Sepolcro pozostał widomy ślad przywileju.
Ciekawe, czy dotąd zachowała się ważność tej bulli?

Nie jestem odosobniona w tym, że Tempietto di Santo Sepolcro Albertiego wywarło na mnie wielkie wrażenie. I nie myślę o sobotnich tłumach oczekujących na możliwość jego zobaczenia.
Przez całe wieki dzieło stało się przykładem dla wielu artystów i architektów. Inspirowano się nim też przy budowie podobnych kaplic. Jedna tego typu zachowała się w Polsce, w Miechowie.  Jest to najstarsza w kraju forma naśladownictwa Grobu Jezusa Chrystusa.  Znawcy widzą ewidentne nawiązania do florenckiego obiektu. No może, gdyby zdjąć górną część?
http://x.garnek.pl/ga6416/12a3a48d02b792a4996331a3/miechow_bazylika_grobu_bozego.jpg

poniedziałek, 18 lutego 2013

SWÓJ IDZIE!

Z Wielkim Postem zaczyna się zazwyczaj tutejsza kolęda, czyli błogosławieństwo domów i rodzin, jako przygotowanie do Wielkanocy, zwana popularnie "świętą wodą". Krzysztof właśnie chodzi z błogosławieństwem na terenie drugiej parafii.
To górzysty teren, w niektórych miejscach z rozrzuconymi mocno domostwami.
Do jednego takiego domu wiedzie długa ścieżka, wzdłuż której jest siatka, a za nią witające gości dwa rozjazgotane owczarki maremmańskie.
Nic to, niech szczekają, taka ich natura - bronić przed obcymi.
Nagle na ścieżce, z "nieodpowiedniej" strony siatki, pojawia się trzeci owczarek, ale niemiecki.
Także ujada na widok idącego człowieka.
Krzysztof kontynuuje marsz, nie za energicznie, ale stanowczo do przodu.
W końcu staje przed psem i zagaduje do niego.
Powoli daje się obwąchać, w końcu czule podrapał wilczura, ale gdy rusza dalej, ten zaczyna szczekać, jednak już nie na niego, lecz na ciągle awanturujące się psy zza siatki.

sobota, 16 lutego 2013

W GŁĄB GÓRY LODOWEJ

Niedawno pisałam o "Perseuszu" Celliniego i wspomniałam, że zdjęcia robiłam czekając na pewne spotkanie. Właściwie to spotkania były dwa, ale o drugim na razie muszę zmilknąć, zanim nie zrealizuje się wspólne z kimś zamierzenie.
Każdego roku odwiedzam wystawę z serii "I mai visti", której zadaniem jest prezentacja wybranego fragmentu kolekcji z magazynów Uffizi. Ta w tym roku była jakaś słaba, mało obiektów, na siłę pozbieranych pod wspólnym tematem "Alchemia i sztuka".
Jakoś nic mnie nie prowokuje do opowiedzenia o niej. Kto żądny dowiedzenia się o niej czegoś bliżej, proszony jest o kliknięcie na link.
Zapewne mogłabym coś tam napisać, ale mam w zanadrzu inny skarb, który pokazuje, jakie bogactwa są na co dzień niedostępne zwiedzającym.
Przyjaciele Uffizi" wyrównali mi zawód z nawiązką, zapraszając do zwiedzenia Kolekcji Contini Bonacossi.
Przyznam się od razu! Nie miałam pojęcia, z czym będę mieć do czynienia. Absolutnie nic nie wiedziałam. Doświadczyłam jednak, że propozycje zwiedzania z przewodnikiem zazwyczaj są bardzo atrakcyjne, więc "zaryzykowałam".
Umówieni byliśmy pod wejściem numer 3 do Galerii, gdyż organizatorzy woleli być pewni, że wszyscy trafią pod XIV wieczną kamienicę numer 6 na ulicy Lambertesca. A przecież wystarczyło się skrzyknąć pod drzewem oliwnym ustawionym na tyłach prawego skrzydła Uffizi (idąc od Piazza Signoria), tym ku pamięci wybuchu bomby w 1993 roku.
Kilka metrów dalej kryje się fragment niewidocznej części góry lodowej.
Góry lodowej? Taką właśnie jawią mi się zbiory muzealne.
Owa wystawa, która tym razem mnie nie zachwyciła, corocznie pokazuje, że w muzealnych magazynach zalegają dzieła sztuki, dla których nie ma miejsc w salach stałej ekspozycji.
Jednak nie tylko magazyny skrywają skarby.
Są miejsca niby wystawowe, ale dostępne nielicznym. Taka jest właśnie kolekcja Contini Bonacossi.

Najpierw o tym, co to za zbiór i jak trafił do Uffizi.
Składają się na niego 144 obiekty, które Państwo Włoskie dostało wynkiem wielu prawniczych targów spowodowanych testamentem Alessandro Contini Bonacossi.
Czy to dużo, czy mało?
Jak doszło do jej przekazania?
Wyobraźcie sobie, że cała kolekcja liczyła około 1000 dzieł - obrazów, rzeźb, mebli, naczyń, itd. Hrabia  Alessandro był wdowcem, jego żona Vittoria zmarła w 1949 roku. Przymierzał się więc do tego, co zrobić z dorobkiem życia, jak uchronić integralność kolekcji, kogo ma obdarować? Najpierw miało to być Państwo Watykańskie, potem zaczął skłaniać się ku Włoskiemu. I z taką decyzją pozostawił spadkobierców, lecz ci nie chcieli rozstać się z bezcennymi dziełami, a raczej z prawem do nich.
Zaczęła się przepychanka. Spadkobiercy mieli rewelacyjnych (dla ich korzyści) prawników, którzy nawet doprowadzili do napisania ad hoc specjalnej ustawy podpisanej przez Prezydenta Republiki Giuseppe Saragata.
Wynikiem tych działań ustalono, że Włochy wezmą wybrane przez siebie 144 przedmioty, ale w zamian ... pozwolą na swobodne przekraczanie granicy pozostałej części kolekcji, czyli po prostu wypuszczą ją na rynek sztuki.
Oprowadzająca nas kustosz Giovanna Giusti powiedziała, że wybór dzieł był niezwykle trudny. Czym się kierować? Zdecydowano się na autorów i obiekty, których przedstawicieli nie było wśród florenckich zbiorów. Zamiast więc mieć któregoś z kolei Piero della Francesca czy Ucello, z bólem serca wybrano inne nazwiska.
Potem, gdy reszta dzieł trafiła na rynek, nabyto jeszcze kilka dzieł z kolekcji, ale już drogą sowitej zapłaty.
Kilkunastoosobowa grupka miłośników sztuki weszła za kraty na trzecim piętrze. Hmm? Właściwie to nie pamiętam, które to było piętro, bo byłam zbyt zafascynowana klatką schodową z odkrytymi fragmentami kamiennych ozdób. Na czas zwiedzania zostaliśmy zamknięci, niczym w sejfie.
Myślałam, że  w ogóle nie opiszę kolekcji, gdyż nie można jej fotografować, ale dzięki internetowi słowa znajdą swój obrazowy odpowiednik. Oczywiście, nie wszystko znalazłam, ale i tak się cieszę, że mogę uzupełnić notatki i nagranie.
Szliśmy przez siedem sal, w których zawieszono i ustawiono dzieła według klucza czasu i stylu.
Już w pierwszej jęknęłam z cicha i ten jęk towarzyszył mi  do końca.
Większości chciałabym się długo przyglądać, ale jak to bywa przy zwiedzaniu grupowym, jakieś mankamenty muszą być. To między innymi brak czasu, jaki by się chciało poświęcić na obejrzenie dzieła, a także subiektywny wybór oprowadzającej. Widziałam, że nie tylko ja mam taki problem, nie tylko ja ociągałam się, odchodziłam od grupy.
Z powodu braku pełnej dokumentacji nie mogę zaprezentować całej kolekcji, ale może to i dobrze, bo i tak wyskubuję chwile, kiedy jestem w stanie palcami po klawiaturze śmigać. A poza tym dochodzenie do niektórych zdjęć, w miarę dobrej jakości trwało i trwało.

Trudno w ogóle pisać, że poliptyk Ugolino di Nero jest najsłabszy z pierwszej sali. On tylko mniej mnie zainteresował, ale wcale bym takim nie pogardziła. Ciekawe, jak wyglądał w oryginale? Ilu elementów brakuje, gdzie się znajdował? Podobne pytania ciągle przewijają się w mojej głowie, gdy widzę takie skarby. Jak trafił na rynek? Z jakiego kościoła? Dlaczego tam nie pozostał? Teraz taki osowiały, pozbawiony kontekstu.
http://upload.wikimedia.org
Przy Janie Chrzcicielu Giovanni del Biondo mogłabym stać godzinami. Tyle tam do obejrzenia, cała nadzwyczajna historia ostatniego proroka Starego Testamentu. Obraz mocno zakorzeniony w gotyku, z  tak miłą memu sercu perspektywą hierarchiczną, która chyba najwyraźniej jest widoczna w scenie wręczania głowy świętego, w prawym dolnym rogu.  Centralny panel pokazuje Jana Chrzciciela w dość niezwykłej pozycji. To znaczy on sam po prostu stoi, ale stoi depcząc jednocześnie Heroda. 
http://upload.wikimedia.org

Przy całej niezwykłości obrazu Sassety pt. "Madonna Śnieżna" nie można pominąć jednego detalu - śniegu na półmisku, po prawej stronie Matki Bożej. Uroku dodają też anioły, które ... lepią śnieżki! Powstanie obrazu jest związane z Rzymem i historią cudownego opadu śniegu podczas upalnego lata - 5 sierpnia 352 roku. Miał to być znak dla patrycjusza Jana, w którym miejscu ma wybudować świątynię, jako wotum dziękczynne za potomka. Jest to obecna Bazylika Santa Maria Maggiore, oczywiście w Rzymie. Historia ta jest pokazana w predelli (małe obrazki na dole), ale niestety dość mocno zniszczonej. Sam obraz powstał dla katedry w Sienie. A jak się znalazł u prywatnego kolekcjonera? Ba!
http://upload.wikimedia.org

Niestety nie mogę Wam pokazać pięknych gotyckich polichromowanych rzeźb, czy stołu stojącego pośrodku sali. 
Po wejściu do następnego pomieszczenia od razu trzeba podejść do fresku Andrei del Castagno, tak specyficznego w swoim stylu. Kiedyś pisałam o jego Ostatniej Wieczerzy. Tutaj całe dzieło - "Madonna di casa Pazzi" - zdaje się być arrasem, jakąś tkaniną, albo niezwykłą tapetą. Wszystko przez ornament w tle, który konkuruje z postaciami z pierwszego planu. Ta "tkaninowość" jest widocznym śladem po pobycie artysty w Wenecji, bardziej zdobnej, bardziej ornamentowej, bardziej bizantyńskiej. Fresk pochodzi z Zamku Trebbio z Pontassieve, został niezbyt umiejętnie zdjęty w XIX wieku, wynikiem czego nie zachował się w całości. Ponoć pozostawiono część malunku. Dziwne to rozłączenie. Zastanawiające jest też wielka okrągła plama, choć owo koło akurat nie jest wynikiem złej techniki zdejmowania fresku, przypuszcza się, że w miejscu powstania mógł być tam herb, albo okno. W końcu jednak skupiam się na postaciach. Na Dzieciątku z dziwnie wydętym brzuszkiem  i na bliźniętach z rodu Pazzi, dzięki których wizerunkom można datować fresk, gdyż wiadomo, że urodziły się w 1437 roku. Lubię dziecięce wizerunki. Madonna na szczęście jest łagodniejsza, niż mocne wyraziste twarze świętych Jana Chrzciciela i Hieronima. Mówi się nawet o inspiracji czerpanej z Fra Angelico. 
http://upload.wikimedia.org

Zaraz obok wisi obraz, który łączy z poprzednim postać świętego Hieronima. Tutaj jest sam, na pustyni. A autorem tego niezwykłego dzieła jest Giovanni Bellini. Właściwie to bardziej odosobnienie, niż pustynia. Wszystko w brązach każe pytać, czy to wynik braku konserwacji, czy to brud i zestarzenie się werniksu? Tym bardziej, że inna wersja tematu, z National Gallery of Art w Waszyngtonie, ma dużo bogatszą kolorystykę.
http://upload.wikimedia.org

http://upload.wikimedia.org
Przy okazji wspomnę, że te dwa dzieła są przykładem na sposób funkcjonowania warsztatu weneckiego artysty, jak i u innych malarzy. Otóż często zdarzało się, że podczas powstawania dzieła równolegle tworzono następną jego wersję, by móc pokazać obraz potencjalnemu klientowi. Nie było przecież ksero, fotografii, ani innych udogodnień pozwalających gromadzić dokumentację działalności. Bardzo często wykorzystywano też swoiste szablony (kartony), na ich podstawie obraz zaczynał uczeń, kończył mistrz. 
W obrazie z kolekcji widzimy oddalonego od cywilizacji św. Hieronima studiującego Pismo św.  Jednak nie idzie zapomnieć o całym pozostawionym przez niego świecie, który kusi w tle obrazu, prowadzi nas tam ścieżka i most.

Ciekawe jest zestawienie obrazów o tej samej tematyce, ale różnych autorów. Tak zrobiono w kolekcji, zaraz obok dużego dzieła Belliniego powieszono malutkiego św. Hieronima, autorstwa Cima da Conegliano. W końcu pojawia się lew - atrybut św. Hieronima oraz czaszka wskazująca na pokutny charakter wyjścia na bezludzie. Za to skały i krajobraz są łagodniejsze, bardziej przyjazne pustelnikowi.
http://upload.wikimedia.org
Po drugiej stronie drzwi wisi obraz, który właściwie to chciałam załączyć do kolekcji pt. "Psy w sztuce". Oczywiście, zwierzę nie jest głównym motywem "Kolacji w Emaus" Vincenzo Cateny, ale kiedyś kupiłam taką książeczkę i jakoś bardziej zwracam uwagę na wiernych towarzyszy ludzi w dziełach sztuki. Choć ten pod stołem wygląda jak jakaś krzyżówka kota z psem. 
Ale przecież nie tylko pies przykuwa mój wzrok. Nie macie wrażenia, że to pomniejszona wersja "Ostatniej wieczerzy"? Wiadomo, tutaj nikt nie podnosi się na dźwięk słów, że wśród nich jest zdrajca. Jednak jest też pewien rodzaj zaskoczenia, gdy uczeń rozpoznaje Chrystusa po geście łamania chleba. 
Po cichutku, jako maniaczka szkła, przyznam się, że z chęcią zaopiekowałabym się butelczyną ze stołu, mogłaby być nawet pusta.
http://upload.wikimedia.org



W tej samej sali wiszą majolikowe medaliony della Robbia, których jeszcze więcej "gnębi" mnie w korytarzu łączącym niektóre sale.  Ach!
http://www.riquadro.com/gestionenews/immagini_news/313-3.jpg

http://farm4.static.flickr.com/3427/3731806000_23b80a255b.jpg

http://farm3.staticflickr.com/2601/3731010351_b734eb70b3_z.jpg
Podejrzewam, że zostały zdjęte bezpośrednio z jakichś ścian i wstawiono je w ramy, których jednakowy styl wskazuje na oprawę przez kolekcjonera. Uffizi zdecydowało zostawić nie tylko te dzieła w starym obramowaniu, dzięki czemu możemy zobaczyć, jaki gust i styl miał Alessandro Contini Bonacossi. Tutaj akurat widać tylko drewniane ramy, ale niektóre obrazy są dodatkowo na niebieskim welurze, który zniszczony z daleka sprawiał na mnie wrażenie dżinsu :) Czasami wygląda to niemal kuriozalnie, stary średniowieczny obraz z dżinsowym passperteou.
I znowu nie mogę pokazać mebli, a przecież i one są piękne, kunsztownie wykonane, cud starego rzemiosła.
W tej samej sali wiszą jeszcze dwie XIV wieczne tablice Paolo Veneziano, z historią św. Mikołaja.
http://upload.wikimedia.org
Może są tak mi bliskie, bo lubię predelle. W podstawach większych obrazów dzieją się zazwyczaj piękne historie, nie tylko religijnie, życiowo, ale i malarsko.  Tutaj widzimy moment narodzin przyszłego biskupa oraz gest,  który obchodzimy każdego 6 grudnia, czyli rozdawanie jałmużny, zamienionej z czasem w podarki. W scenie kąpieli noworodka jest ukazany mniej znany cud, kiedy to chłopczyk zaczyna się modlić.
Z kolei po prawej stronie trzema złotymi kulkami (atrybut świętego na obrazach) słynny biskup ratuje trzy panny dziewice przed prostytucją, do czego chciał je przekazać własny ojciec z braku pieniędzy na posag.
Kocham tę żywość barw, tę odmienną perspektywę. Przyznacie, że narzuta na łóżko wybija się swoją wyrazistością wzoru?
Z natury rzeczy i wynikiem napisania takiej a nie innej pracy magisterskiej, od razu zwracam uwagę na obraz Giovanniego Girolamo Savoldo. Zadziwiająca Maria Magdalena.
Pozwolę sobie pokazać Wam niezwykle podobny obraz, żeby było wiadomo, co mnie w niej tak zadziwiło. To jest londyńska wersja.
http://upload.wikimedia.org
Znalazłam tylko czarno-biały wizerunek z florenckiej kolekcji. Niestety, żeby go zobaczyć, trzeba wejść w katalog i wpisać numer 00191348 w 7 okienku (NCTN) ,  następnie na samym dole kliknąć "cerca".  Zachęcam Was jednak, byście zobaczyli, że i tutaj ma miejsce praktyka artysty kopiującego własne dzieła. 
Ale wcale nie to mnie zaskoczyło, hi hi hi. To już wiedziałam. Otóż, nigdy nie spotkałam tak szczelnie opatulonej Marii Magdaleny. Zazwyczaj, jeśli jest odziana, to albo stoi pod krzyżem, albo zaczyna pokutę i ma na sobie strojne suknie. Już w trakcie samotniczego i pokutnego życia jej ubrania, według "Złotej Legendy" Jakuba de Voragine, rozpadły się i jedyne, co ją okrywało, to długie włosy. Pamiętacie "Marię Magdalenę" Donatello? Szkoda, że nie znalazłam takiej reprodukcji podczas poszukiwań ikonograficznych do mojej pracy. Stąd moja uwaga skupiona głównie na tym obrazie.
A przecież w pomieszczeniu jest jeszcze nadzwyczajnej urody "Madonna karmiąca" Defendente Ferrari.  Patrząc na obraz niemal odczuwam czułość, którą Maryja darzy Dzieciątko. Czuję ciepło małej dłoni opartej na miękkiej, pełnej mleka piersi. Z jednej strony jest więc bardzo intymnie, ale z drugiej dość uroczyście. Na tle królewskiej czerwieni widzimy bogate stroje, pęknie drapowane tkaniny. 
http://www.vitatrentina.it/rivista/2012/anno_87_-_n_23
Z tej sali nie znalazłam już więcej reprodukcji. 
W czwartej przekornie najwięcej uwagi skupia nie obraz, ale kunsztowna płaskorzeźba, inspirowana biczowaniem Piero della Francesca. Niestety nie znalazłam nic, poza katalogiem muzeum, z którego nie da się podlinkować zdjęcia, więc odsyłam do wyszukiwarki, znowu w okienku NCTN należy wpisać numer dzieła (002945900). Gdy już pokaże Wam się zdjęcie, pod nim są słowa "Visualizza in grande formato" - kliknijcie, wtedy zobaczycie, dlaczego tak przyciąga ta płaskorzeźba - niezwykłą przestrzenią i precyzyjną perspektywą linearną.
Płaskorzeźba "wygrała" z "Madonną i ośmioma świętymi" Bramantino. Usiłuję zrozumieć, dlaczego jestem na "nie"? Nazwałabym to zbytnim uładzeniem. 
http://upload.wikimedia.org
No może jednak nie wszyscy są na straconej pozycji, jak na przykład Bocaccio Boccaccino ze "Świętym Mateuszem", którego mogę pokazać jedynie w takiej postaci:
http://www.scalarchives.it/scalapic/190506/c/0133280c.jpg
Z "Michałem Archaniołem" i "Świętym Bernardem" Bernardo Zenale też z chęcią bym jeszcze poprzebywała, przyjrzała się ocalałym fragmentom "Poliptyku św. Anny". Szczególnie interesuje mnie ikonografia Michała Archanioła, może ze względu na to, że mam chrześniaka o tym imieniu? Z tej tablicy najbardziej porusza mnie kontrast między łagodną sylwetką Anioła nad Anioły, a tym co czyni,  pognębia szatana (wcale nie słodkiego) i waży ludzkie uczynki. 
 

Kolekcja ma poniekąd dwie części, wygląda na to, że zaadaptowano na jej potrzeby dwa osobne kiedyś lokale. Pierwsza część kończy się na piątej sali takimi mocnymi nazwiskami jak Veronese czy Tintoretto.
Przyznam się, że zapamiętałam najbardziej "Portret Iseppo da Porto z synem Adrianem" Paolo Veronese. Ciekawe zderzenie powagi XVI wiecznego polityka z ojcowskim gestem oraz skubaniem palca przez chłopczyka. Dodatkowo kontrast potęgują ciemne stroje obydwóch krewnych, ewidentnie będących w dobrej komitywie. Pusta przestrzeń poza nimi, architektura w domyśle, nie dekoncentrują na innych detalach, cała nasza uwaga wędruje ku portretowanym. Tatuś się synka nie wyprze, choć widać, że wcale nie ma na to ochoty, fryzura mówi sama za siebie, niepotrzebne jest badanie DNA :)

Tintoretto jakoś mnie nie zachwycił, może z powodu mitologicznej tematyki, która jakoś nie pociąga mnie ku sobie. Poza tym jego styl leży też już poza kręgiem moich ulubionych. Nawet mi się nie chciało szukać fotografii obrazu.
Wcale nie jest tak, że nie lubię bliższych nam epoką malarzy. Mogę spokojnie wychylić nos poza Renesans :) O czym za chwilę Was przekonam.
Przeszliśmy korytarzem z majolikami, obok drzwi zamykających magazyn arrasów i weszliśmy do odnowionych sal z XVII wiecznymi ornamentami na ścianach oraz zbiorami majoliki.  "Aha! no tak, takie resztki z kolekcji, co to nie wiadomo, gdzie je ulokować." - pomyślałam. Jakież było moje zaskoczenie, gdy potem weszliśmy do sali z trzema hiszpańskimi dziełami. Na jednej ścianie skromnie wisiał przypisywany El Greco obraz "Płaczący św. Piotr".  Znowu tylko w czarno-białym katalogu (nr 00294579).  Do Zurbarana z kolei mam wielki sentyment, bo jego obraz towarzyszył mi na okładce "Siedmiu wieków malarstwa europejskiego" Marii Rzepińskiej, od której chyba zaczęłam przygodę z historią sztuki, jeszcze przed studiami.
Tutaj czekał na mnie nieznany mi zupełnie "Święty Antoni Opat" (znowu jedynie taka reprodukcja). Chyba byłam zbyt zmęczona, bo już nic sobie nie zapisałam.
http://www.scalarchives.it
Zupełnie wyleciał też mi z pamięci Velazquez. Torba odcinała mi ramię. Czy ja zawsze muszę tyle zabierać?
Jednak bardzo ożywiłam się na widok rzeźby "Męczeństwo św. Wawrzyńca" autorstwa młodego Berniniego. Oczu oderwać nie mogłam, żal mi było z sali wychodzić. Prawdopodobnie jest to "tylko" studium przygotowawcze do innego dzieła. Tylko! Jeśli tak ma wyglądać przygotowanie do czegoś innego, to ja nigdy nie wyjdę z poziomu wprawek. Trudno odgadnąć, czy wygięcie ciała jest bardziej barokowe, czy wynikające z  bólu zadawanego przez płomienie ognia.  Jeden ze spadkobierców twierdził, że z tego drugiego. Znaleziono jakąś jego notatkę, w której wspomina, że Bernini sam na sobie próbował wrażeń z przypalania ciała. Zasłużył więc chyba, żeby rzeźba nosiła jego autoportret?
http://www.arte.it/foto/500x375/f4/528-Gian_Lorenzo_Bernini_-_San_Lorenzo_sulla_graticola_Firenze_Uffizi_1614ca_.jpg
I tu zakończę. Choć jest jeszcze jedna sala, ale znowu z Tintoretto i mitologią, i obrazami, które były namalowane do ulokowania na suficie, a teraz są za blisko, na ścianach.
Zapamiętajmy więc Gian Lorenzo Berniniego, chociażby dla niego jednego warto było się męczyć dźwiganiem torby.
No to się napisałam. Od wielu, wielu dni usiłowałam skończyć, ale poszukiwania zdjęć zabierały mi mnóstwo czasu. A bardzo chciałam sobie zapamiętać i zachęcić Was do odwiedzenia kolekcji.
Wiem, wiem. Obecnie jest słabo dostępna, tylko zamówione grupki. Ale ...
Jest nadzieja!
Otóż z nowego skrzydła Uffizi będzie prowadził do kolekcji specjalny łącznik. Warto więc wiedzieć, do czego kierować będą napisy. Pamiętajcie - COLLEZIONE CONTINI BONACOSSI!

poniedziałek, 11 lutego 2013

PIERWSZY KROKUS WIOSNY NIE CZYNI

Dzisiejszy poranek jest dobrą ilustracją do tego, co chcę napisać, by zapamiętać fragment niedzieli na dłużej, najlepiej do końca życia.
Ogród i nie tylko - 11 lutego 2013 roku!

Wczoraj, tuż przed Mszą, usiadł przede mną bardzo sympatyczny mechanik samochodowy, który zresztą świetnie opiekuje się samochodem Krzysztofa. Znając jego i tutejsze zwyczaje, mocno zdziwiłam się, że niemal natychmiast wyszedł z ławki, gdy zaczęła w niej zasiadać dość niezwykła para - otyła kobieta, wyglądająca na niepełnosprawną intelektualnie, trzymająca za rękę malusieńką staruszkę. Pomyślałam, że to matka z upośledzoną córką.
Po chwili zobaczyłam, że Enrico zostawił w ławce czapkę i poszedł tylko przywitać się ze znajomą siedzącą dwie ławki dalej. Ale dlaczego nawet uśmiechu nie wydusił na widok tych dwóch pań? Odpowiedź nadeszła niebawem. Znał je, może nawet z nimi przyjechał, tylko wcześniej wszedł do kościoła, nawet był w zażyłości z młodszą. Rozczulił mnie gest, gdy ją ucałował ukradkiem w dłoń.
Ażeby jeszcze bardziej namieszać mi w zbyt szybkiej ocenie sytuacji, pani "niepełnosprawna" z wielką czułością przez całą Mszę zajmowała się ową staruszką. Najpierw zdjęła jej czapkę i długo poprawiała zmierzwione włosy, a potem z matczynym zaangażowaniem pomagała babciulce uczestniczyć w liturgii. Jak dziecku, prowadziła rękę, by ta uczyniła znak krzyża, odwracała się do niej i mówiła modlitwy. A ta maleńka starowinka zapatrzona w kobietę, jak w obrazek, spijała modlitwy z jej ust. Widać, że z opóźnieniem udawało się jej znaleźć odpowiednie słowa, najczęściej poruszała mechanicznie ustami. Może to po udarze? Może Alzheimer? W opiece nad chorą widać było tylko radość i miłość.

sobota, 9 lutego 2013

BEZ WINA ANI RUSZ

Dawno nie zaprosiłam Was do gotowania, a mam trochę wypróbowanych potraw. Zapomniałabym o nich, gdyby nie goście z Polski, którym chciałam zaproponować coś włoskiego.
Najpierw potrawa, która wygląda ciekawie i ma specyficzny smak. Mnie bardzo smakowała, Krzysztof nie jest jej fanem, a goście co na to? Jeden dokładał, drugi nie :) Chwalili obydwaj :)

Znalazłam ją na włoskiej stronie Zapachy w Kuchni. Wykorzystałam nawet pomysł na uformowanie risotto. Zdjęcie zrobiłam już za pierwszym razem, ale nie mogłam znaleźć go w komputerze. Podczas ostatniego obiadu z gośćmi nie miałam okazji sfotografować potrawy. Zostało mi jednak jej trochę, więc widzicie wersję odgrzaną, z mocno przyrumienioną dodatkowo gruszką, co zabarwiło ryż.
Ryż?
Tak.
Zapraszam na:

RISOTTO Z PECORINO I GRUSZKAMI
- 400 g ryżu (w przepisie jest Carnaroli - ryż pochodzący z Pavii i okolic, w stosunku do zwyczajnego ma zwiększoną zawartość skrobii oraz dłuższe ziarna, nazywa się go "królem ryżu")
- drobno pokrojona biała, mała cebula
- 150 g pecorino (za pierwszym razem wzięłam dłużej sezonowany, moim zdaniem był za intensywny, do gustu o wiele bardziej przypadł mi jeszcze lekko miękki pecorino rosso z Pienzy)
- 50 g parmezanu
- 2 gruszki
- 40 g masła
- 1 łyżka oliwy
- 1 szklanka białego wina
- 1 szklanka bulionu (może być wołowy, z kurczaka)
- sól i pieprz

Cebulę drobno posiekać i delikatnie zeszklić na patelni z oliwą, dodać ryż i podprażyć. Zalać winem, niech całkowiecie wyparuje, potem gotować powoli dodając ciepły bulion. Pod koniec gotowania dodać połowę masła oraz utarty parmezan i 100 g pecorino (reszta sera idzie na przyozdobienie potrawy).

Przygotowanie gruszek: Obrać, wydrążyć gniazdo nasienne, zostawiwszy dla ozdoby koniec z ogonkiem. Pokroić w drobną kostkę. Resztę masła rozpuścić na patelni i wrzucić na nie kosteczki gruszki, smażyć do zrumienienia. Posolić i posypać pieprzem.

Druga potrawa chodziła też już za mną od dawna. Często zamawiam ją na tzw. wyjeździe. Po polsku nadałam jej nazwę pieprznik, po włosku to peposo dei fornacini.
Przepis pochodzi z toskańskiej Imprunety, słynnej z produkcji wszystkiego, co z gliny. Owi fornacini to producenci cegieł, którym przypisuje się auorstwo potrawy. W rogu pieca umieszczali kawałki mięsa zalane winem, zostawiali na 5 godzin i mieli gotowy pieprznik :) Mówi się, że ten specyficzny gulasz rozpowszechniony został podczas budowy kopuły na Duomo, do której cegły produkowali właśnie rzemieślnicy z Imprunety. Wrażliwe żołądki mogą zastąpić pieprz czymś delikatniejszym, tylko wtedy, co z nazwą? Mam tutaj niektórych znajomych, którzy w ogóle pieprzu nie stosują,  używają peperoncino. Ważne od strony dietetycznej, że potrawy się nie smaży.

Skorzystałam z "Wielkiej Księgi Kuchni Toskańskiej" Paolo Petroni.
Podam proporcje według autora, ale po pierwszym gotowaniu mam postanowienie zmniejszyć ilość pieprzu i chyba jeszcze dłużej gotować potrawę, bo nie wiem dlaczego mój sos był taki rzadki. Smak jednak absolutnie mnie, i tym razem też Krzysztofa, zadowolił. A każdą kucharkę z niedomiarem czasu zadowoli też wkład pracy.
Ad rem:
PEPOSO DEI FORNACINI
1 kg wołowiny (w przepisie mówi sie o mięśniu, cokolwiek to znaczy) wraz z tłuszczem i żyłami - ponieważ nie znam się aż tak na mięsach, kupiłam gotowe coś w stylu naszego gulaszowego
12 ząbków czosnku
3 szklanki czerwonego wina
1 łyżka koncentratu pomidorowego (niekoniecznie)
bulion (też niekoniecznie)
sól i pieprz

Pokroić mięso na kawałki, nie za małe. Włożyć do naczynia żaroodpornego. Dałam do glinianego, szkliwionego w środku. Tego samego, w którym podałam mięso na stół.
Dodać ząbki czosnku. W przepisie na internetowej stronie poświęconej tej potrawie zalecają nie obierać czosnku. To ma sens, gdzie tam zapracowanemu rzemieślnikowi chciałoby się bawić w takie niuanse, jak obieranie. Zalać winem, posolić.
I teraz zaczynają się schody, czyli ilość pieprzu. Według przepisu mają to być dwie łyżki zmielonego pieprzu. W celu złagodzenia smaku zaleca się zastąpić mielony pieprz pełymi ziarnami, a  kto i tego nie zniesie, musi wziąć jeszcze coś lżejszego. Ja zniosę, ale jednak połowę porcji. Za pierwszym razem musiałam ratować się bardziej szczodrym popijaniem wina, co miało swoje niewątpliwe plusy :)
Petroni poleca dolać tyle bulionu, by zakrył mięso, w innym przepisie zalewa się je samym winem.
Opcjonalnie można dodac trochę szałwii i rozamrynu.
Włożyć garnek do piekarnika nastawionego na 160 stopni i gotować przez 3 godziny.
Mam wrażenie, że lepiej nie dawać bulionu, wystarczy wino i dłuższe gotowanie. Przyznam, że nie wierzyłam, że w takiej temperaturze po 3 godzinach gotowania w alkoholu otrzymam miękkie kawałki. Mięso może się nie rozpływało, ale było miękkie i pyszne.
Można się zajadać jadłem ze zgrillowanymi grzankami, nam wystarczyła bagietka :) Choć np. w "Osterii Grzeszników", we Florencji, mięsu towarzyszą nasze swojsko ugotowane ziemniaki. Do tak wyrazistego smaku bardzo dobrym dodatkiem okazały się też karczochy w oleju.

Na pewno wrócę do tej potrawy.



środa, 6 lutego 2013

WIOSNA, PANIE SIERŻANCIE?!

Wiem, wiem, dostałam na łeb!
Drugi wpis jednego dnia, no, ale nie mogłam. Kilka dni temu zerwałam gałązkę forsycji, bo jej pąki wydały mi się nabrzmiałe i pomyślałam, żeby co nieco przyłożyć się do przeganiania zimy. Myślałam, że jednak przegięłam z tym pomysłem, a tu proszę - zakwitła w domowym ciepełku.

I wiecie co?
To działa!
Przyśpieszyła wiosnę!
Dzisiaj wracam ci ja z basenu, rzucam okiem na trawnik i oczom nie wierzę - krokusy! Zupełnie już bez żadnych oczekiwań popatrzyłam tęsknie na kępkę liści fiołkowych i podskoczyłam z wrażenia.
Bo kameliom nie należy się dziwić, one, gdy nie ma przymrozków, bez rozmachu, ale kwitną już od listopada.

A może to na dzisiejsze 13 urodziny Bogusia?

Albo wczorajsze, bardziej szacowne i okrągłe jego pana?
Obydwaj życzenia otrzymali, a kto chce, może się do nich i tutaj przyłączyć.
A ja biegnę do pracowni - bo świece mają tę właściwość, że same się nie zrobią :)

PTASIE RADIO

Wszystko przez Monikę! Mam pozaczynane inne wpisy, w pracowni siedzę tak długo, jak wytrzyma kręgosłup, albo i dłużej. A ona mnie się pyta, czy mam jakieś zdjęcia ptaków, bo jest nimi zafascynowana. Co przekłada się u Moniki między innymi na kontakt z miłośnikami ptaków z jej miejscowości. Przy okazji pozdrawiam serdecznie ukrytą wśród nich amatorkę mojego blogu - Panią Olę.
Wracając do ptaków.
Zaczęłam myszkować po komputerze, ale też i częściej rzucać wzrokiem za okna w pracowni. No i nie mogłam się oprzeć, by nie sfotografować ćwierkających sąsiadów.
Największym problemem jest aparat, który w opcjach nie ma odporności na parafinę, a właśnie robię takie modele świec, po których zostaje mnóstwo okruszków na rękach.
Drugi problem to okna. Czy ktoś z Was pamięta moje dylematy zaraz po przyjeździe do Toskanii? Zastanawiałam się, czy w pracowni myć okna, czy nie myć. Taki z lekka przymglony widok był bardzo kuszący. No i ładnie tłumaczył lenistwo. Domyślacie się, że wybrałam opcję drugą?
Okazało się, że nie jest dobra, gdy się chce podglądać ptaki. Kilka szybek więc wymyłam.
A wszystko przez grupkę szpaków nawołujących się na daszku.
Jakim sposobem widzę daszek? A bo jak przystało na porządny, stary budynek, nie powstawał on w jednym czasie, rózne dobudówki spowodowały dziwaczne przejścia, zmiany poziomów. MOja pracownia to chyba ostatnia narośl, powstała w II połowie XX wieku. Ten daszek jest nad nowszą, mieszkalną częścią budynku, będącą z tyłu kościoła.

Dobrze to widać na mapach google earth:
1, gołębie okienko, 2. daszek, 3. najmniejsze okno z pracowni, 4 okna wychodzące na parafialny ogród, 5. okno wychodzące na ogród sąsiadów, 6. dach pracowni
Moja pracownia wystaje ponad jego poziom, więc z jednego okna mogę tam zajrzeć, a pod tym oknem jest jeszcze otwór, którym można byłoby wpełznąć po daszek. Zapamiętajcie go, bo jeszcze wrócę do niego.
Trzy inne, duże okna dają wgląd na parafialny ogród, a ostatnie okno daje możliwość zaglądania wprost do ogrodu sąsiadów.
To już wszystkie okna, a ja wcale nie kończę pisać o oknach. Przez najmniejsze okno widzę nie tylko daszek, ale i kawałek absydy kościoła z okienkiem, które nie wiadomo co doświetla. O tym okienku chcę Wam napisać.
Otóż przed Krzysztofem pracował tutaj też polski ksiądz, ale tylko w weekendy. Pewnego razu, wraz z parafianami postanowili wyeksmitować gołębie, które korzystały właśnie z tego okienka, przy okazji brudząc niemożebnie. Po wypędzeniu ptaków, na okno założono siatkę. Jakież było zdziwienie owego księdza, gdy po tygodniu nieoecności zobaczył gołębie zgromadzone pod okienkiem. Okazało się, że nie zauważono jednego ptaka i zamknięto go wewnątrz. Fruwacze dokarmiały kompana przez siatkę!
O gołębiach jeszcze nie koniec.
Najczęściej widzę je przez duże okna wyglądające na ogród.
Gromadzą się na kablach, tuż za ogrodem. Nie robią tego cały dzień - mają wmontowany jakiś wewnętrzny zegar - zbierają się w oczekiwaniu na dokarmiającą je starszą panią. Na początku przyjeżdżała każdego dnia dla kotów, które, nie wiedzieć czemu, zrezygnowały z darmowej wyżerki.  A że sierściuchom w jadalni towarzyszyły gołębie, babcia przyjeżdża teraz z karmą dla ptaków. Gdy była chora i nie mogła prowadzić, zatrudniała któreś ze swoich dzieci, by ją przywoziły na tyły naszego ogrodu.
Gołębie, nie dość że czują godzinę, to jeszcze bezbłędnie rozpoznają jej samochód. Na inny, tej samej marki, nie reagują.
Tak mnie ta codzienna scena bawi, że jestem w stanie przebaczyć gołębiom wydalanie na daszek altany, która jest na lini ich "strzału" podczas oczekiwania na posiłek :)
Gruchacze mają jednak jednego zaciętego wroga - Druso!
Dostaje szału, gdy przelatują nad ogrodem, naruszając jego przestrzen powietrzną. A już wyobraźcie sobie, jak histeryzuje, gdy słyszy ich tupot i gruchanie na daszku pracowni. Zero izolacji, więc dźwięk jest wyrazisty, a on nic nie może zrobić.
Raz nawet miał szansę na spotkanie w pracowni z dwoma ptakami, ale nie gołębiami. Gdy się zorientowałam, że przez otwór pozwalający wyjść pod daszek, wleciały mi do pracowni dwa szpacze potomki, wygnałam czworonogi z pracowni. Jedno pisklę obijało się o okna. Ale drugiego długo nie mogłam namierzyć. Znalazłam je w wysokim pojemniku do robienia maczanych świec.
Takie to ptasie opowieści snują się po mojej pracowni.
Aaaaa, zupełnie zapomniałam, że przejęłam ją w posiadanie po małym puchaczu, którego spotykałam, gdy przyjeżdżałam tu na wakacje. Zdjęcia puchacza nie mam.
Już miałam zamknąć edycję wpisu, gdy wróble zaczęły krzyczeć, że nic o nich nie napisałam, a właśnie przez ostatnie okno, to z którego mogę zaglądać do ogrodu sąsiadów, podpatrzyłam dość intymne sceny kąpieli, i nie tylko :)


Więcej zdjęć toskańskich ptaków, zrobionych nie tylko z okien pracowni, znajdziecie w albumie pinterest "Ptaki w Toskanii". Będę tam wrzucać latające pociechy. Przydałby mi się atlas ptaków. Miałam taki w dzieciństwie z polskimi fruwaczami, zapodział się w burzy dziejów, ciekawe, czy jest takowy toskański?