czwartek, 28 marca 2013

W WIECZERNIKU

Miałam napisać tak, jak zazwyczaj piszę o zwiedzanych obiektach, ale coś mnie tknęło.
Pomyślałam że poczekam do Wielkiego Czwartku, gdyż to dzień wybitnie powiązany z ostatnim fragmentem układanki zwanej przeze mnie "Ognissanti".
Wykasowałam rozpoczęte rozważania z zakresu historii sztuki i zaczęłam szukać w poezji tekstu, który oddałby słowami lepiej, niż ja, zwyczajny użytkownik słów, moc chwili po wypowiedzeniu przez Chrystusa słów, że zostanie zdradzony.
Zastanawiające, ale nie znalazłam nic, ani jednego wiersza mówiącego dokładnie o momencie zapowiedzi zdrady. Zaangażowałam znawcę poezji, ale i on, mimo szczerych chęci, nie sprostał zadaniu.
Myślałam, że już mnie czeka pisanie wiersza, gdyż tak bardzo chciałam odmiennie spojrzeć na fresk Domenico Ghirlandaio z refektarza przy kościele Wszystkich Świętych. A na pisaniu wierszy to ja się absolutnie nie znam.
No i poszłam w Niedzielę Palmową na Mszę Św.
Przecież już wiele razy słyszałam i czytałam ten tekst, a jednak pierwszy raz spostrzegłam zastanawiający przeskok myślowy.
Zaraz po ogłoszeniu, że wśród nich jest zdrajca Apostołowie zaczęli wypytywać jeden drugiego, kto by mógł spośród nich to uczynić. 
Dokładnie chwilę potem, w następnym zdaniu, powstał również spór między nimi o to, który z nich zdaje się być największy.
I tak od niedzieli tarmoszę się z myślami, co się stało?
Najpierw wypytywali jeden drugiego.
Dlaczego nie siebie samego? Tak byli pewni, że nie ma w nich ni cienia zdrady?
W innej Ewangelii pytają się jednak wprost Chrystusa o siebie, czy to aby nie oni.
Czyli jednak nie byli pewni swojego męstwa?
Ja bym nie była siebie pewna. Każdy, nawet drobny grzech, to jakaś forma zdrady. A poza tym, nie znam siebie w ekstremalnych sytuacjach. Łatwo deklarować swoją lojalność, gdy życie płynie szczęśliwie.
No więc, jeśli pytali jeden drugiego, znaczy że w sobie winy nie znajdowali? Może stąd potem spór o "największość"?
Lepiej szukać w sobie zdrady, czy wielkości?
Czy jest jeszcze inna możliwość?
Jest - to postawa św. Jana.
Którą chwilę widziałam u Ghirlandaio?
Ręce skierowane na siebie, na innych.
Jeden Apostoł wydaje się nawet być zbyt odległy myślami, by się przejąć zapowiedzianą zdradą.
Tylko Jan spokojnie opiera się o Zbawiciela. Ten jeden był doskonale przepełniony Miłością.
Na lewym oknie przysiadł gołąb, ale już na prawym - paw - do średniowiecza symbol nieśmiertelności, ale może tu już występuje w nowym znaczeniu - próżności i pychy?

Na początku wydaje się, że to taka sielska scena, ptaszęta fruwają, stół nakryty pięknym obrusem, a przecież poniekąd tematem jest zdrada.

Rozważania z florenckiego wieczernika chciałabym powiązać z życzeniami na nadchodzącą Wielkanoc:


niedziela, 24 marca 2013

PLAC BUDOWY

W końcu się wyda!
Mój Tata jest stałym czytelnikiem blogu, wręcz podsyła mi mailem korektę literówek, gdy takie wypatrzy we wpisie. Teraz dowie się, że gdy wracałam z podstawówki do domu, często zahaczałam z ekipą koleżanek i kolegów o budujący się dom na ulicy Kasprowicza. Nie wiem, dlaczego nie było na niej robotników. Pewnie z braku środków prace stanęły. I to był nasz raj do myszkowania, chodzenia po terenie zakazanym.
Dość niebezpieczny, bo budowa była słabo zabezpieczona.

Dlaczego to wspominam?
Bo znowu chodziłam po budowie! Tym razem budynek stoi już od dawna, kilkaset lat, a budowa oznacza totalny remont wnętrz.
Wejście do odnawianego budynku było możliwe dzięki Stowarzyszeniu "Ukryte miasto", które w różnych miastach Włoch odkrywa to, co zwykłym zjadaczom chleba jest niedostępne.
Akurat ich znalazłam, gdy zapraszali do darmowego zwiedzenia Palazzo Portinari przy Via Corso, 6.

Portinari? Portinari?
Tak, tak. To nazwisko muzy Dantego - Beatrice. Jej ojciec miał w tym miejscu kilka budynków, które  w XV wieku przekształcono w olbrzymi palazzo zakupiony potem przez Jacopo Salviatiego, męża Lukrecji Medycejskiej. Każdy wiek przynosił swoje modernizacje, główna, zachowana częściowo aż po dziś, pochodzi z XVI wieku.
Dom był mieszkaniem dla takich osobistości  jak Kosma I, czy Fryderyk IV Duński.
O tym pierwszym krąży anegdota, że gdy był zupełnie maleńki, jego ojciec - Giovanni di Giovanni de'Medici, zapragnął poznać przyszły charakter swojego syna. Nakazał żonie wyrzucić dziecko z pierwszego piętra, a sam czekał na niego pod oknami. Kosma spadał bez żadnego płaczu i oznak strachu, ojciec doszedł więc do wniosku, że jego syn będzie odważnym mężczyzną. Podejrzewam, że można z tym czynem powiązać i inną cechę Cosimo I - okrucieństwo.
Wróćmy do historii budynku. Zmieniał swoich właścicieli, by w XX wieku zostać zakupionym przez Bank Toskanii, należący do grupy Monte dei Paschi di Siena. Obecnie ponoć za zabytek wzięła się jedna z największych agencji nieruchomości we Włoszech i usiłuje odzyskać dawny splendor pałacu.
Niestety dbałość o zabytkowe struktury jest dość młodym włoskim wynalazkiem. Wcześniej każdy robił, co chciał z szacownymi ścianami. Wynikiem takiej postawy, duża część Palazzo Portinari została naznaczona piętnem brzydkiej współczesności z lat 70 XX wieku.
Zanim jednak było mi to dane zobaczyć, poszliśmy na tyły posesji, co w przypadku takiego obiektu oznacza "kilkaset metrów dalej". Tak to wygląda na mapie:
Dobrze, że gdy jako dziecko chodziłam na budowę, nie musiałam podpisywać płachty papieru, że jestem świadoma wszelkich zagrożeń wynikających z przebywania na terenie budynku. A wtedy było bardziej niebezpiecznie.
Fakt, że gdyby wtedy mi się coś stało, pewnie nikomu nie przyszłoby do głowy, by starać się o odszkodowanie od właściciela źle zabezpieczonej budowy. Organizatorzy wizyty w Palazzo Portinari byli przezorni. Po załatwieniu formalności zaczęliśmy zwiedzanie.
Najbliższa nas była pałacowa kaplica pod wezwaniem Marii Magdaleny. Trudna do sfotografowania, ale jakoś dałam radę zajrzeć.
Kiedyś szło się do niej przez ogród, obecnie teren ten jest zabudowany, co widać na satelitarnym zdjęciu - to odcinający się odcieniem, prosty dach w kształcie kwadratu.
Całą pozostałą wizytę w pałacu można podzielić na trzy części, trzy miejsca charakterystyczne.
Po przejściu nieciekawymi, dobudowanymi a obecnie zrujnowanymi korytarzami dotarliśmy na Dziedziniec Imperatorów, który swoją nazwę wziął od rzeźb popiersi cesarzy rzymskich.
Pani przewodnik szczegółowo opowiadała treść fresków namalowanych w podcieniach, ale ja nie mogłam wzroku oderwać od bielą przywołującej mnie małej rzeźby centralnej. Dlatego niewiele mogę powiedzieć o wymalowanej na ścianach i sufitach historii Ulissesa.
Za to pokażę Wam niemal każdy detal rzeźby.
Nie dosłyszałam, czy to kopia, czy oryginał, dodatkowo mieszają się tuta dwaj rzeźbiarze - kuzyni. Jeden - Cesare  Zocchi zostawił po sobie taką wersję, obecnie w Muzeum Casa Buonarroti.
http://www.casabuonarroti.it
Z kolei drugi - Emilio Zocchi - prawdopodobnie jest autorem bardziej zbitej wersji, z układem nóg bliskim do tego z Palazzo Portinari, wystawionej na aukcji, stąd znalezione przeze mnie zdjęcie.
http://www.astebabuino.it
A oto wersja przeze mnie widziana. 
Najwyższy czas napisać, co przedstawia. Nie przez przypadek dzieło Cezarego ulokowano w domu Michała Anioła, gdyż tematem rzeźby jest sam genialny Toskańczyk, w wieku 13 lat rzeźbiący fauna, o czym uprzejmie raczył nam donieść Vasari. To ponoć dzięki tej zaginionej rzeźbie Medyceusz zwrócił uwagę na utalentowanego chłopca. Punkt zwrotny w życiorysie?
Z dziedzińca można wejść do małego pomieszczenia, z ciekawym fryzem fresków nawiązujących do utworu przypisywanego Homerowi pod wdzięcznym tytułem "Batrachomyomachia".
Treść (w skrócie z wikipedii) jest pomocna w odczytaniu niestety częściowo zniszczonych malunków:
Mysz z wysokiego rodu Psicharpaks („porywający okruchy”) po ucieczce przed fretką musiała napić się wody ze stawu. Spotkała tam króla żab Physignathosa („nadymający policzki”), który zaproponował jej, by odwiedziła jego dom. Mysz zgodziła się i wsiadła na grzbiet żaby, która odpłynęła od brzegu. Na jeziorze spotkały węża morskiego, po czym żabi król w panice zanurkował, zapominając o swoim gościu, który utonął. Myszy, ujrzawszy to zajście z brzegu, opowiedziały o tym pozostałym i zgodnie z wolą ojca Psicharpaksa zadecydowały, że wypowiedzą żabom wojnę. Gdy żaby dowiedziały się o przyczynie wojny, zapałały gniewem na swojego króla. Ten wyparł się wszystkiego i nakłonił poddanych do podjęcia wyzwania. Bitwa stoczyła się przy brzegu jeziora. Bogowie postanowili nie mieszać się do walki, jednak gdy bitwa zmieniła się w pogrom żab, Zeus za namową Hery uznał, że musi interweniować, by nie doszło do zniszczenia żabiego rodu. Posłał więc kraby, których pancerze okazały się odporne na mysie ciosy. Myszy musiały uznać wyższość krabów, toteż o zachodzie słońca bitwa się skończyła.
Do Dziedzińca Imperatorów przylega też sala z chyba najlepiej zachowanymi we Florencji groteskami. Faktycznie ma się wrażenie takiej świeżości, jakiej nie spotka się w Palazzo Vecchio, słynnym z tego rodzaju ornamentów. Zachowały się nawet złocenia. 
Potem idziemy brzydkimi przejściami, korytarzami, wrednie nowoczesną klatką schodową, by w końcu znaleźć się na pierwszym piętrze. 
To jeszcze nie są najbardziej reprezentacyjne sale piano nobile, ale już czuć odmienną przestrzeń, wielkie okna, dużo światła. Bardzo mnie ciekawi, co zrobią z tymi salami, bo żal, żeby zniknęły zachowane detale. 
W końcu wprowadzają nas do najstarszych sal, tych, których okna widziałam stojąc na Via Corso i czekając na zwiedzanie. Zachowały się jeszcze ślady pierwszych właścicieli - Portinari - to wszechobecne na polichromowanych belkach podsufitowych herby rodowe z oknem pomiędzy lwami.
Zresztą ten sam herb wita i z zewnątrz budynku:

I tutaj pusto, ale na szczęście bez dwudziestowiecznych narośli. Szkoda, że tak szybko przeszliśmy przez pomieszczenia. Z ledwością dawałam radę je obfotografować. Tyle tylko zdołałam uwiecznić z położonych w amfiladzie pokoi:

Nawet ten pośpiech, by zdążyć przed następną grupą zwiedzających, nie zepsuł mi smaczków myszkowania po budynku. Liczę, że jeszcze nie raz uda mi się skorzystać z oferty stowarzyszenia.

PS. Sama wizyta zaczęła się dla mnie wewnętrznym wybuchem śmiechu.
To był dzień, kiedy spotkałam dwie parasolki na moście. Pamiętacie je?
Gdy je zobaczyłam, pomyślałam, by kontynuować zabawę w barwy Florencji. Kiedyś była to czerwień.  Naturalnie więc padło na drugą parasolkę. Zaczęłam się rozglądać za pomarańczowymi akcentami miasta. Doszłam na spotkanie i zobaczyłam panią przewodnik.
No, powiedzcie sami, czyż to nie piękna koincydencja? 


piątek, 15 marca 2013

HAUST POWIETRZA

Dotlenienie, to pierwsze słowo, z jakim kojarzę wycieczkę pierwszej marcowej niedzieli. Wydaje się ona być teraz taka nierzeczywiście wiosenna. Niby jest już dużo cieplej, ale znowu słońca jak na lekarstwo, ciągle leje (nawet nie pada), a dodatkowe atrakcje z burzami tylko denerwują Druso.  Deszczem mogę obdarować w nadmiarze. Jest ktoś chętny?
Tak długo sklecałam ten wpis, że pogoda ciut się poprawiła, hi hi hi.
Przenieśmy się do wyjątkowo słonecznej niedzieli 3 marca, z powietrzem lekko ostrym po porannym przymrozku. Do południa na tyle się ogrzało, że żadnym ryzykiem nie było założenie lżejszej kurtki.
Aż się prosiło o wycieczkę, taką bez zwiedzania, napowietrzną, a raczej napowietrzającą, żebym pooddychała nie tylko oparami parafiny :)
Szczęśliwie w oczy wpadło mi zaproszenie do Fattoria di Maiano. I wcale nie ciągnęła mnie zbytnio wystawa, czy mercato, gdyż już trochę czuję, że zazwyczaj jest więcej szumu, niż treści, zwłaszcza w zapowiedziach tego typu imprez.
Miejsce!

Fattoria di Maiano jest położona nieopodal Fiesole, i niektóre jej przestrzenie stały się scenografią ujęć  "Pokoju z widokiem". No tego nie mogłam sobie odpuścić! Już zapewne wielu z Was wie, że lubię jeździć śladami filmów.
Bardzo naiwnie wymyśliłam, że zjemy na miejscu. Najlepiej coś z grilla.
I owszem! Grill był, zjedliśmy, lecz po godzinie stania w kolejce. Stania w totalnym dymie. Jak nic wtedy dopiero potrzebny był haust powietrza.
Przyznam jednak, że buła z surową kiełbasą upieczoną na grillu smakowała wybornie :)
Ja i tak cały czas nie stałam i nie czekałam na wydanie posiłku. Poszłam pooglądać powciskanie niemal w każdy kąt fattorii stoiska z biżuterią, torbami, starociami, lalkami, roślinami, obrazami, itp, itd.
Ze skruchą napiszę, że niepotrzebnie pomstowałam na poziom mercato, jeszcze przed jego zobaczeniem. W Maiano wcale nie było kiczowato i podle. Oprócz sukienek i torebek, których nie nabyłam, nie kupiłam jeszcze pięknych tkaninowych ozdób do domu, czy też sprzętu i dodatków do ogrodu.
 Zachwyciły mnie rzeźby ogrodowe z metalu. W końcu coś bardzo odmiennego, lekkiego, myślę, że świetnie komponującego się z różnego rodzaju ogrodami. To dzieła jakiejś artystki, ale niestety nie zapisałam sobie nazwiska autorki.
Pozwoliłam sobie jedynie na skórzane cudo, mięciusieńkie, milusieńkie. W oryginale nazywało się to etui na noże. U mnie też się znajdzie nóż - jeden - do ostrzenia ołówków. Etui w nazwie więc pozostaje, ale głównie na pędzle i ołówki. Zawsze mi się marzyło takie porządne, przez kilka lat posługiwałam się zastępczo znalezionym wśród szpargałów śmiesznym czymś, ponoć na zegarki. Trochę jednak ciasne, zwłaszcza, gdy się wkładało do niego nowe, długie ołówki. O pędzlach to już mowy nie było.
Krzysztof też nabył coś dla siebie, w podobnej zresztą cenie.
Kupił oliwę, taką wyłącznie do sałat. Właściwie to ja też z tego skorzystam, ale nie byłam dotąd aż takim smakoszem, by łykać oliwę podczas degustacji i czuć, że jest wyśmienita. A ta jest. Faktycznie niebywały aromat i smak, z lekkim pieczeniem i drapaniem w gardle. Opakowanie jednak ma co najmniej dziwne. Mnie się skojarzyło z nalewką, Joannie z perfumami (mam nadzieję, że to nic nie znaczy, hi hi hi). Jest to oliwa z wybranych gatunków oliwek, zmieszanych w odpowiednich proporcjach, zbierana jedynie w dwa środkowe tygodnie listopada. Nawet proces produkcji jest pod pełną kontrolą gospodarstwa, bo mają własną nowoczesną tłoczarnię. W marcu cichą, błyszczącą metalem, czekającą na późną jesień.
Dlaczego do tego kolażu podpięłam zdjęcie biletu z autostrady? Bo to rzadkość. Zazwyczaj oddaje się go w okienku, przy zjeździe, lecz tym razem był strajk. Śmialiśmy się więc, że częściowo prezenty zasponsorowały nam Włoskie Autostrady.
Marketingowo impreza to jeden wielki sukces. Przyjeżdżają na nią tłumy ludzi, zwłaszcza rodziny. Bardzo spodobał mi się widok dzieciaków krążących po labiryncie z żywopłotów.
Wykorzystano sezon dość niemrawy w turystyce. Widać, że struktura jest też przystosowana pod agriturismo. Musi być cudownie pływać w basenie z widokiem na wzgórza, po których przechadzali się bohaterowie filmu, a u stóp których w oddali migocze Florencja.
Krzysztof nie mógł odpuścić spotkaniu ze zwierzakami. Jego ulubionym zwierzęciem domowym jest koń z miękkimi chrapami, ale i młodym osiołkiem nie pogardził.
Miałyby nasze smoki na co ujadać. A okazało się, że mogliśmy z nimi wejść. No cóż, zostały w domu.
W gaju oliwnym urządzono ogród zabaw dla dzieci, ale nie tylko one potęgowały nasilenie dźwięków.
Niestety, nie można było tego dnia zwiedzić Villa di Maiano, a raczej chyba jej ogrodu, bo sam dom jest zamieszkały na co dzień.
Wystarczy już tego dobrego?
Zajrzeliśmy do kościoła przylegającego do gospodarstwa.
Eeeee, może by tak coś jeszcze? Fiesole na wyciągnięcie ręki.
A na głównym placu rynek antykwaryczny. Poszukuję starych typowych toskańskich haftowanych zasłonek, więc rozejrzałam się po kramach. Akurat tego, co chciałam, nie znalazłam. Za to żal było mi nawet wzrokiem opuszczać mały pulpit do pisania. Może kiedyś?
Poszliśmy zajrzeć do katedry i ... nie zajrzeliśmy. Z powodu braku osób do pilnowania, świątynia jest nieczynna popołudniami. Szkoda, z chęcią utrwaliłabym to, co już kiedyś widziałam. I na pewno znalazłoby się coś nowego, czego oko od razu nie zobaczy.
I co? Już tak wracać do domu?
Namówiłam Krzysztofa do wejścia na pobliskie wzgórze, jeszcze przeze mnie niewidziane. Coś mi przez mgłę się kojarzyło, że tam powinno być jakieś opactwo.
Ha!
Najpierw to był haust widokowy. No co ja poradzę, żem ślepo zakochana w kopule Duomo, mogę na nią patrzeć i patrzeć, zresztą jak i na większość Florencji :)
Nie jestem w tym osamotniona. Może nie posunę się do picia z butelki najtańszego vinsanto, jak to widziałam w wykonaniu jakiejś francuskojęzycznej dziewczyny. Zresztą po co pić, gdy można upoić się samą panoramą? Poza tym to dość niebezpieczne zajęcie w połączeniu z siedzeniem na murku, bo z drugiej jego strony jest kilka metrów w dół.
A potem to był haust ducha, mistyki, piękna i tego, co tylko może dać stare opactwo. Jednak aż tak źle z moją pamięcią nie jest i dobrze mi się kołatali franciszkanie po głowie.
Ciekawe, że wcale od razu nie weszliśmy do kościoła. Coś nas ciągnęło boczne wejście. A tam już czekały takie smaczki, jak chiostro ze studnią, jedno z dwóch w klasztorze.

Poruszyły mnie malutkie cele mnisze.
Zatrzymany czas.
Stareńkie meble wyrzeźbione dotykiem. Gdzieś w nierównościach ścian zatrzymały się odgłosy skrzypienia pióra.
O czym pisali?
Jakie kantyki Bogu wyśpiewali?
Haust ciszy.
Zapewne ciekawe jest muzeum misyjne, umieszczone w podziemiach, ale jakoś mi nie pasowały atmosferą skądinąd piękne chińskie i egipskie wytwory przywiezione przez dawnych misjonarzy. Przeszłam szybko, żeby zobaczyć, ale pod powiekami chcę zapamiętać jedyną, prostą gotycką nawę kościoła i jej klejnoty na ścianach.
Tak się skupiłam na obrazach, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia wnętrza.
Tym razem nie korciło mnie ich analizowanie.
Wystarczył haust zapatrzenia.

środa, 13 marca 2013

HABEMUS PAPAM

JEGO ŚWIĄTOBLIWOŚĆ PAPIEŻ FRANCISZEK
http://i.usatoday.net/_common/_notches/1663503b-c413-4a34-b117-956919c2c9fc-Bergoglio03manual.jpg

piątek, 8 marca 2013

UTALENTOWANI ADWERSARZE

Oj!
Pocięłam Kościół Ognissanti.
Drugi raz zapraszam do wnętrza, drugi, ale nie ostatni, bo to jeszcze nie wszystko, co przyciąga tam miłośników sztuki sakralnej.
Czegoś bardzo ważnego nie zobaczyłam, gdyż to nie była odpowiednia pora dnia. W planach jest powrót :)
Lutowe spotkanie Grand Tour poświęcono dwóm artystom silnie związanym z rodem Medyceuszy oraz z innymi rodzinami z tego kręgu. Można powiedzieć, że to nadworni malarze - Domenico Ghirlandaio i Alessandro Filipepi, znany wszystkim jako Sandro Botticelli, cztery lata starszy od  Domenico.
Dobrze się złożyło, że poprzedni wpis skończyłam na Giotto, gdyż to o nim wspomina się, by zrozumieć przełom w sztuce Zachodu, tak niezwykle potem rozwijającej się, także dzięki Ghirlandaio i Botticellemu.
Od Giotta, czyli dwa wieki wcześniej sztuka staje się bardziej zrozumiała. Pojawiają się w niej elementy powszedniego życia, można powiedzieć, że postaci z dzieł sztuki "schodzą na ziemię". Widzimy emocje, które targają ludźmi.
A społecznie? Jak wygląda życie we Florencji? Na jakim tle rodzi się w połowie XV wieku tych dwóch wielkich artystów?
W 1378 we Florencji zniszczonej epidemią dżumy i biedą, wybucha bunt zwany rewoltą ciompich, czyli robotników zaczynających proces obróbki wełny poprzez uderzanie w nią, ludzi zamieszkujących właśnie w dzielnicy Ognissanti. Była to najniższa grupa społeczna, bez praw do zrzeszania się i otrzymywania koncesji. Dzięki okupowaniu Palazzo Priori uzyskali dla siebie i jeszcze innych pracowników (krawców i farbiarzy) prawo zrzeszenia się oraz wyborcze. Wynikiem mieszania wewnętrznego bogatszym grupom mieszczan udaje się rozbić buntowników, łącznie z wygnaniem ich przywódcy. Po niecałych stu latach od wydarzenia władzę od mieszczan przejmuje jeden ród, jakże nam już, wszystkim miłośnikom Florencji, znany. Ród kładący duży nacisk na rozwój wiedzy i sztuki, rządzący z inteligencją.
W takiej atmosferze rodzi się Sandro Botticelli. Jako malarza rozsławiły go neoplatońskie obrazy nawiązujące do mitologii, do czasów zwanych pogańskimi, wcale nie tak od razu zrozumiałe dla ludzi.

dygresja: Iwonko, już poprawiłam w tamtym wpisie o Kaplicy Sassettich. Zbyt zaufałam nagraniu, i męczyło mnie to, bo też jakoś do Ghirlandaio bardziej pasował mi dworski charakter malarstwa. Nie śmiałam jednak poprawiać historyka sztuki  Luki Vivony, więc posłusznie pisałam i podtrzymywałam, co powiedział.  Doszłam jednak do wniosku, że musiał się przejęzyczyć. Podczas tego wykładu kładł silny akcent na neoplatonizm Botticellego. Dziękuję, że czuwałaś.

Zawartość obrazów Botticellego była już za jego życia tak słabo czytelna i hermetyczna, że dotąd trudno w pełni odczytać jego dzieła. W swoich czasach malarz był dość zamknięty w sobie, otoczony jakąś ciemną chmurą. Wydaje nam się teraz to niemożliwe, gdy cały świat zna jego dzieła.
Wspominam najpierw o Botticellim, bo od niego zaczynamy wizytę w świątyni, a właściwie od jego szczątków doczesnych, które złożono właśnie w Kościele Wszystkich Świętych.
Jeśli się nie wie, gdzie i czego szukać, można mieć problem ze znalezieniem grobu Botticellego. Po sposobie pochówku innych wielkich artystów spodziewałabym się okazałego nagrobku, jakże więc przejmująco prosta jest okrągła tablica w bocznej kaplicy z prawej strony transeptu kryjąca grób rodzinny Filipepich. Nie znajdziecie tam pseudonimu, po obwodzie koła wykuto napis: SEPULCRUM MARIANI FILEPI & FILIORUM 1510 (grób Mariano Filipepi i synów - Mariano to ojciec Sandro). Ciekawe, że akurat data jest datą śmierci najsłynniejszego z Filipepich.
Sandro Botticelli urodził się i umarł w jednej dzielnicy Florencji - Ognissanti - i tu został pochowany.
Nie do uwierzenia, ale zapomniano go na cztery wieki! Wiele jego dzieł zniszczono, przemalowano. Nawet to znajdujące się w Kościele Wszystkich Świętych z ledwością przetrwało do naszych czasów. Aż w XIX wieku pisarze angielscy "odkryli" Botticellego. Motyw zainteresowania zdaje się być przedziwny. W Anglii zapanowała moda na tancerki. Skojarzono postaci Botticellego z tańcem i dzięki temu "odkurzono" dzieła zapomnianego malarza.
A jakie były jego prawdziwe początki?

Sandro Botticelli urodził się w rodzinie skromnej, lecz nie ubogiej. Jego ojciec był garbarzem, brat złotnikiem. Trafił pod dobre skrzydła mistrza Filippo Lippiego, co widać w jego pierwszych dziełach. I Lippiego i Botticellego często określa się jako przedstawicieli linearyzmu florenckiego. Ciągle trzeba podkreślać, że we Florencji rysunek był niezywkle ceniony, więc nic dziwnego, że linearność rysunku miała wpływ także i na malarstwo. Najpierw rysunek, potem barwa. Uważa się, że właśnie w malarstwie Botticellego linearyzm znalazł swoją kulminację. 
Rysunek według Botticellego przekazuje nam ideę, zamysł, malarz nie interesował się odtwarzaniem rzeczywistości, aż po drobny szczegół.  Stąd wszystko, co malował wydaje nam się stylizowane.
Zupełnie na przeciwnym biegunie ze swoją działalnością był, na przykład, młodszy od niego o 7 lat Leonardo da Vinci. Nawet anielskie skrzydła u Leonardo są konkretnym przedstawieniem skrzydeł obserwowanych ptaków.

Z drugiej strony - także dosłownie, jeśli stanąć w środku nawy - mamy innego artystę, który rozwinął zupełnie inną wrażliwość estetyczną, z całą uwagą skupioną na opisie rzeczywistości, jej detalu. Domenico Ghirlandaio. I to od jego fresku zaczyna się wykład.
Może jeszcze wyjaśnię, dlaczego te freski wydają się być wyrwane z kontekstu. Bo one są rzeczywiście "wyrwane". Zdjęto je z kaplic, które przed przebudową Kościoła Wszystkich Świętych przylegały do prezbiterium. Zburzono je w 1564 roku. Kaplice należały do wspomnianego w poprzednim wpisie rodu Vespucci. Podczas zdejmowania fresków część z nich nieodwracalnie zniszczono. W 1966 roku podczas powodzi zostały lekko podniszczone, ale przy tej przykrej "okazji" odnowiono je i przeniesiono na specjalne podłoże.

Co pisze o dziełach Vasari?
Przytoczę fragmenty z obydwóch życiorysów:
O Botticellim: "U Wszystkich Świętych namalował dla Vespuccich ... fresk ze św. Augustynem; w malowidle tym trudził się wielce, jakby chciał przewyższyć wszystkich, którzy malowali współcześnie, a zwłaszcza Dominika Ghirlandaia, który po przeciwnej stronie, wykonał sw. Hieronima. Chwalono dzieło Sandra, gdyż wyraził w głowie świętego wielką zadumę i wielka bystrość umysłu, jaką zwykli mieć ludzie myślący i chcący ustawicznie rozwiązywać rzeczy trudne i najwyższe. Dzięki temu obrazowi pozyskał Botticelli wziętość i rozgłos."


O Ghirlandaio: "W kościele Wszystkich Świętych współzawodnicząc z Sandrem Botticellim, namalował fresk z postacią św. Hieronima. Przedstawił tu księgi i intrumenty służące uczonym mężom."

Ewidentnie Vasari sugeruje nam swoisty rodzaj walki, rywalizacji pomiędzy artystami. To nic nowego. Sam Vasari też przecież jest zestawiany z Pontormo, jako adwersarzem. Jest jednak w tym coś, że renesans kojarzy nam się z walkami giganatów, jak chociażby Leonarda da Vinci z Michałem Aniołem.

Wróćmy do fresków i ich treści.
Święty Augustyn pisał listy do św. Hieronima, wymieniał z nim poglądy teologiczne. Według legendy krążącej w czasach Botticellego, św. Augustyn czytając jeden z takich listów, zaczyna słyszeć głos św. Hieronima przepowiadający własną śmierć. Ten moment "rozmowy" między nimi  widzimy na freskach.

Malunek Ghirlandaio jest nadzwyczajny.
W detalach rozpoznajemy wpływ malarstwa flamandzkiego. Pomieszczenie pracy św. Hieronima przedstawił z niezwykłym pietyzmem, mimo że to nie jest tempera na desce, lecz fresk, więc trudniej uchwycić niuanse podobne malarstwu olejnemu, jak to robił malarz w innych swoich dziełach (np. w kiedyś przez mnie opisanej "Adoracji Dzieciątka" z Kościoła Świętej Trójcy).
Św. Hieronim spogląda na nas, ale jest to wzrok osoby zamyślonej, tak naprawdę zapatrzonej gdzieś w dal. Medytuje nad czymś, coś rozważa.
Nam jest trudniej tak się rozpłynąć w zapatrzeniu, gdyż kusi skrupulatna inwentaryzacja szczegółów.
Przycisk do papieru rzucający cień na księgę. okulary, nożyczki, słoje w drewnie, półki w perspektywie, a na półkach kapelusz kardynalski. Aby podkreślić rolę św. Hieronima jako tłumacza Biblii (znane tłumaczenie pod nazwą Wulgata) , Ghirlandaio "poutykał" między przedmiotami kartki zapisane w hebrajskim i greckim. Oko cieszą też butelki apteczne, owoce, różaniec, a nawet kałamarz i mieszek na pióra do pisania. A wszystko to oświetlone tak, że widzimy wspomniane cienie i możemy określić kierunek, z którego pada światło. Te cechy chyba każdego przekonają o przywiązaniu Domenico Ghirlandaio do malarskiego odtwarzania rzeczywistości.
Pierwszym, który zastosował cień, był Masaccio. Jego Adam i Ewa wypędzani z Raju rzucają długi cień. Dlaczego to taki ważny element? Bo cień przynależy żywym osobom. Postaci z "Boskiej Komedii" Dantego nie rzucają cienia, a jedynie poeta wędrujący przez zaświaty, co wskazuje na to, że nie umarł.

Po obejrzeniu pierwszego fresku nie dziwi opinia o Botticellim, że bardzo go poruszyło dzieło Ghirlandaio. To było wyzwanie dla artysty.
Jak na nie "odpowiedział"? Wystarczy przejść na drugą stronę nawy i także nad konfesjonałem obejrzeć medytującego Św. Augustyna.
Także on pokazał fragment z codzienności, co jest niezwykłe dla malarza skupiającego się na idei, nie realiach. I znowu mamy księgi, półki, nakrycie głowy (tym razem biskupią mitrę), przyrząd astronomiczny.rodzaj zegara z czerwoną tarczą, który wyznacza czas akcji fresku - zachód słońca.
Ciekawostką jest utrwalony na wieki pewien rys charakterologiczny Botticellego, który mimo chmurnego obycia lubił sobie stroić żarty. I tak wśród znaków otwartej księgi (za zegarem) nie musimy się trudzić o odczytanie treści, bo jej tam nie ma, z jednym wyjątkiem. Gdzieś wśród linii ukryły się wyrwane z kontekstu słowa, niczym krótki dialog: "Gdzie jest brat Marcin? Uciekł. Ale gdzie poszedł? Za Bramę Prateńską".

W obrazie wizji nie zostajemy dopuszczeni do jej treści, możemy tylko się domyślać stanu świętego. Twarz zapatrzona jest poniekąd "do wewnątrz".  Marsilio Ficino (włoski neoplatonik) określił ją jako wizerunek pięknego intelektu.

Dodam tylko, że później ten duchowy rys przeważy. Botticelli przeżyje głęboką przemianę artystyczną pod wpływem Savonaroli, ale to nie jest temat tego wykładu.

Malarz, poza niewątpliwymi zdolnościami artystycznymi, miał też olbrzymi talent przedsiębiorczy. Jego warsztat był świetnie funkcjonującą instytucją, w której uczyło się wielu uczniów. Sandro pracował intensywnie. W studio używał, co było zwyczajem i innych dobrze prosperujących pracowni, tak jak już to kiedyś wspominałam, szkiców i studiów. Po pomieszczeniach walały się kartki z narysowaną dłonią, nogą, fragmentem pejzażu, wszystkie oczywiście, autorstwa mistrza. Te rysunki wykorzystywano jako wzorce, łączono je ze sobą tworząc spoistą całość.
Na fresku z Kościoła Ognissanti widzimy pewien szczegół, który powinien wydać się nam znajomy, to dłoń, ta oparta o klatkę piersiową. Przepiękna, wyrazista, wręcz ekspresyjna. Dlaczego znajoma? Bo pojawia się i w innych dziełach Botticellego, jak chociażby w "Narodzinach Wenus". Poszukałam  wśród reprodukcji, wcale nie tak trudno znaleźć podobny układ dłoni. I pomyśleć, że wiele dzieł z warsztatu Botticellego nie przetrwało do naszych czasów. Ile takich dłoni można by jeszcze znaleźć?
Nie będę zdradzała, która postać z obrazów jest jej właścicielem. Zdradzę tylko, że czasami należy szukać przekręconej dłoni, albo jej lustrzanego odbicia. Zabawcie się sami:

http://www.culturaitalia.it/opencms/export/sites/culturaitalia/images/BOTTICELLI.jpg


http://www.oremosjuntos.com/Papa/28650.JPG

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/5c/Sandro_Botticelli_086.jpg
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d6/Sandro_Botticelli_016.jpg
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/it/d/d3/Botticelli%2C_fortezza_480.jpg
Może znajdziecie jeszcze inne przykłady zastosowania wzorca?

My tymczasem pożegnajmy się z dwoma mistrzami. Myślę sobie, że jeśli wynikiem walki między artystami mają być dzieła na tak wysokim poziomie, to niech się kłócą zawzięcie. Cudownie twórcza dyskusja.

I już zupełnie na koniec powiem tylko, że Sandro chciał być pochowany w Ognissanti nie tylko ze względu na rodzinne powiązania. Właściwie to prosił, by mógł spocząć u stóp pięknej Simonetty Vespucci, której ciało złożono w kaplicy rodowej, lecz nie wiem, gdzie teraz jest jej grób. Musiałam coś nieźle przegapić, wszak i Amerigo znalazł w tym kościele swój ziemski spoczynek. Następny powód, by wrócić do Chiesa Ognissanti.
A wracając na razie do Simonetty - warto zapamiętać tę renesansową piękność. Żyła krótko, bo 23 lata, zdążyła w tym czasie wyjść za mąż, właśnie za Vespucciego (Marco, dalekiego kuzyna Amerigo). Zawróciła w głowie wielu mężczyznom. Kochał się w niej Giuliano, brat Lorenza de' Medici. Inspirowała i poetów i malarzy, także Sandro Botticellego, który jej wizerunek utrwalił tak dobrze, że łatwo ją rozpoznamy nie tylko na portretach, ale w i tak zbiorowych scenach, jak "Narodziny Wenus" czy "Primavera". Oto dwa portrety florenckiej muzy, obydwa autorstwa Sandro Botticellego:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d2/Sandro_Botticelli_066.jpg

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/5a/Sandro_Botticelli_069.jpg



poniedziałek, 4 marca 2013

DOPEŁNIENIE

Jeszcze nie doszłam na wykład, ciągle "idę".
Jest znowu sobota, połowa lutego.
Mam czas, więc wyruszam na krótki spacer po dzielnicy Borgo Ognissanti. Najpierw idę ulicą o tej samej nazwie, przechodzę obok kościoła pod wezwaniem, od którego właśnie wzięły swoje imiona i ulica, i dzielnica.
Nie zatrzymuję się przed świątynią, bo lepszy widok będę miała zrobiwszy pętlę.
Teraz tylko rzut oka na plac, także Ognissanti.

Na razie spaceruję równolegle do Arno. Od razu widać stary, rzemieślniczy charakter miejsca. Wszędzie pozostałości po małych warsztatach, obecnie zajęte przez bary, restauracje, sklepiki wszelkiej maści i ... wypożyczalnie samochodów.
Zasługę w rozwoju rzemiosła, głównie produkcji wełny i jej dalszych przetworów, ma nieistniejący już zakon humilatów.  Na początku był to ruch laikatu, dopiero, dzięki aprobacie Innocentego III, w XIII wieku została uporządkowana ich struktura na typową trzystopniową instytucję zakonną, w której tylko jedna część była upoważniona do posługi kapłańskiej. Ważnym rysem zakonu była pokora i skromny żywot, co naturalnie wręcz kierowało ich ku opiece nad najuboższymi ludźmi. Umilaci byli prężnie rozwijającym się zakonem,  lecz od początku mieli inklinacje heretyckie, co pogłębiło się podczas Kontreformacji, dlatego w XVI wieku zostali rozwiązani.
Wróćmy do miejsca, które zyskało prestiż dzięki ich działalności.
Na razie niewiele pisałam o tej dzielnicy. Dwa razy wspomniałam ją w serii "Florencka włóczęga" - przytoczyłam anegdotkę o odwróconym balkonie oraz w historii herbu Medyceuszy.

Borgo Ognissanti wciągnięto w pierścień murów miejskich w XIII wieku. Prowadzi do niego ciągle istniejąca Brama Prateńska - Porta al Prato. To nią wjeżdżała do miasta Eleonora z Toledo, by poślubić Kosmę Medyceusza. Ale ja do bramy nie doszłam.
Najpierw zajrzałam do carabinieri, ale tylko zoomem.
Oni sami nie stanowili mojego obiektu westchnień. Rzecz w tym, że siedzibę mają w części zabranej franciszkanom, którzy nastali  po humilatach.
Zatrzymałam się przed malusieńkim rondem. Poobserwowałam budynki nieopodal i skręciłam w lewo, ku rzece.
A gdybym skręciła na Via Santa Lucia znalazłabym się na ulicy, o której ostatnio napisała Joanna na swoim blogu. Okazuje się, że dzień wcześniej też myszkowała po okolicy, by rozpoznać teren, na którym znajduje się atrakcyjny apartament dla turystów. Uśmiałam się z tego zbiegu okoliczności. A że ociągam się dłużej od Joanny z pisaniem, wymyśliłam, że ten artykuł niech będzie dopełnieniem, zwłaszcza dla turystów, którzy skorzystają z jej oferty.
Ja nie byłam na tyle bohaterska, co ona, zdjęcia konsulatowi nie zrobiłam. Tak mnie zafascynowały ptaki w na brzegu Arno, że w ogóle nie wiedziałam, że tak strategiczna placówka jest na wyciągnięcie ręki. Dopiero widok amerykańskiego żołnierza zaniepokojonego moim kręceniem się z aparatem, uświadomił mi, że za chwilę zostanę potraktowana jak Mata Hari. A mnie tam wcale konsulat nie interesował, jeno fruwacze cudne.
Zaczęłam powoli wracać Lungarno Vespucci, by na czas dotrzeć na wykład.
Nazwisko rodowe zostało nadane temu odcinkowi nadbrzeża nie przez przypadek. Była to strefa oddziaływań Vespuccich; tak, tak - tych, którzy wydali na świat Amerigo. Ich patronacką świątynią był właśnie Kościół Wszystkich  Świętych.
I to do niego zmierzałam na wykład, ze wstydem w sercu, że jeszcze nigdy nie zajrzałam do środka.
Braciszkowie nie śpieszyli się z punktualnym otwarciem podwoi, mogłam więc do woli przyjrzeć się fasadzie w stylu florenckiego baroku. Jest to trawertynowa rekonstrukcja zrobionej z pietra serena elewacji. Trawertyn lepiej od pietra serena znosi warunki atmosferyczne, choć przyznam, że ciekawość mnie zżera, jak mogła wyglądać ta fasada w ulubionej przeze mnie ciepłej szarości piaskowca.
Dobrze chociaż, że się ostała piękna majolikowa luneta, którą z lekka przytłacza olbrzymi herb Florencji na szczycie.
W końcu wchodzimy do środka.
Tym razem nie opowiem Wam o kilku istotnych obiektach, bo albo są związane z wykładem, który się spisuje i spisuje z dyktafonu, albo nie wszystko mogłam tego dnia zobaczyć.
Weźcie też pod uwagę, że odporność człowieka na piękno ma swoje ograniczenie ilościowe. A przecież tego dnia widziałam już grobowiec projektu Albertiego.
Kościół oszałamia wyglądem i wystrojem. Lubię stan zaskoczenia, odkrywania jednego po drugim.

Widać też, jaką mam słabą pamięć. Czytałam wcześniej o wnętrzu, a niewiele zapamiętałam.

Zaraz po wejściu na dwóch przeciwnych ścianach uchowały się dzieła ojca i syna.
Po prawej stronie znajdują się freski młodego Domenico Ghirlandaio wykonane do kaplicy grobowej Vespuccich, podczas przebudowy świątyni przeniesione w obecne miejsce. Malarz pozostawił niezwykle wzruszającą Pietę.
Tuż nad nią z kolei Miłosierna Madonna rozpościera płaszcz, by otoczyć opieką szlachetny ród. Aniołowie podtrzymują jej płaszcz, zostawiając Maryi swobodne ręce. Mam wrażenie, że zagarnia podopiecznych ku sobie, że za chwilę pogładzi kogoś po głowie. Ghirlandaio po raz pierwszy dał tu się poznać jako wybitny portrecista, dzięki czemu na wieki zachowały się wizerunki Vespuccich, w tym przyszłego żeglarza - młodego Amergio, najbliższego Bożej Rodzicielki, z lewej "męskiej" strony fresku.
Po przeciwnej stronie już mniej mnie porywa dzieło syna Ghirlandaio - Ridolfo. To Święta Trójca i Koronacja N.M.P. No cóż, tak sobie żartuję, że ojciec za wsześnie umarł i nie mógł dopilnować warsztatu syna.

Teraz od razu zaproszę Was do transeptu, nie rozglądajcie się na boki, tylko poczujcie moje zaskoczenie.
Dochodzicie do nawy poprzecznej, z typowym zaciekawieniem nowego miejsca rozglądacie się na boki, a tu w lewym zacienionym skrzydle jaśnieje najczystszym pięknem malowany krucyfiks.
Giotto? W moim ulubionym przewodniku ani słowa na ten temat, więc jestem zaskoczona.
Atrybucja dzieła długo była niepewna, dopiero po odnowieniu zyskano odpowiedzi na pytanie, czy Giotto jest jego autorem.
Nie kierowano się tylko tym, co napisał Vasari: "Wymalował także Giotto u braci humilantów w kościele Wszystkich Świętych we Florencji kaplicę i cztery obrazy, m.in. Madonnę z Dzieciątkiem otoczoną aniołami oraz duży krycyfiks na desce, z którego Puccio Capanna, podpatrzywszy rysunek, wykonał wiele podobnych, będąc w prawnym w manierze Giotta." (tłum. Karol Estreicher).
Wspomniana "Maesta" jest obecnie w Uffizi (dlaczego?).
Krucyfiks, przed zabraniem go do konserwacji, wisiał w zakrystii, a nie, jak powinien, w prezbiterium. Po odnowieniu przynajmniej zawisł na wysokości, w przestrzeni samego kościoła.
Brakuje mu dolnego elementu, symbolicznej Golgoty,  na którą spływa krew Chrystusa, ale wystarczy i to, co się zachowało. Bolejąca Madonna z lewej, z prawej św. Jan, a w górnej tablicy Tenże sam Jezus, ale jako Błogosławiący Zbawiciel. A po środku obolały, lecz majestatyczny Ukrzyżowany.

Mogłabym jeszcze zatrzymać się przy kilku szczegółach świątyni, jednak wolę zatrzymać się pod krzyżem Giotta. Wszak to czas Wielkiego Postu.
Reszta w przyszłości.
Dla Was mam drobny, acz, wydaje mi się, że miły upominek.
Wśród folderków, książeczek z rozważaniami Drogi Krzyżowej, rozłożonych pod krucyfiksem, znalazłam kartki pocztowe z jego reprodukcją na białym tle. Wzięłam trzy, by rozesłać je do chętnych osób.
Jeśli ktoś chce otrzymać taką kartkę, proszę o przysłanie mi maila ze zwykłym adresem. W sobotę rano rozlosuję adresatów. Nie poinformuję, do kogo pójdą kartki, niech to będzie niespodzianką. A czekam do soboty, bo wybieram się do Florencji, z której wyślę pozdrowienia :)