Tak to jest.
Najpierw wiele dni spędzam nad żelazkiem a potem wycieczka goni wycieczkę i nie mam kiedy pisać.
Wczorajszy dzień zaczął się, poza zupełnymi codziennościami, ciekawym „odkryciem”. Krzysztof podrzucił mnie do Pistoi, żebym kupiła kwiaty do kościoła. Wpadam do centrum i już zadziwiona małym ruchem samochodowym spostrzegam, ze nie ma cotygodniowego mercato. Nic to, idę dalej, przecież warzywa i kwiaty są codziennie, niezależnie od tamtych kramów. Docieram do Piazza della Sala a tam pustki. W końcu mnie olśniło, że to musi być 25 kwietnia i Dzień Wyzwolenia, jak to sobie delikatnie żartujemy „Włochów od Włochów” – no bo skomplikowaną historię wojenną to oni mają bardzo. Wracam do auta i kierujemy się do marketu, ten pewnie będzie otwarty, ale po drodze widzę otwartą budę z kwiatami. Otwarta była, i owszem, ale żywego ducha w niej się nie uświadczyło. Market grzecznie też zamknięty. No nic, chyba chwastów nazbieram, ale okazało się, że ogrodniczy sklep z zalewem kwiatów do sadzenia był czyny co uratowało mnie przed lataniem po łąkach. Zwłaszcza że najbliższe nie wiem gdzie.
Tak nam zeszło na poszukiwaniu kwiecia, że do ułożenia zakupionych gerber w doniczkach zabrałam się dopiero wieczorem.
Pomiędzy zakupem a ułożeniem wyjechałam z Toskanii.
Strasznie to brzmi, ale droga wcale nie była daleka, za to egzotyczna. Otóż proboszcz wraz z katechetkami zorganizował krótką pielgrzymkę dla wszystkich chętnych dzieciaków. I na tym polegała egzotyka. Wyobraźcie sobie autobus pełen włoskich pociech plus częściowo ich rodziców. Na początku czułam się jak fabryce głośnych i ostrych dźwięków, ich odbiór potęgował lekki ból głowy spowodowany pewną poranną tragiczną wiadomością. Na szczęście tabletka przeciwbólowa zadziałała i pozwoliła mi na bardziej wytłumiony odbiór rzeczywistości. Jeszcze autobus nie ruszył a dzieciaki powyjmowały gry Nintendo. Takiego nagromadzenia tego sprzętu to ja jeszcze nie widziałam, a wszak przemieszczałam się po Polsce z dziećmi na dużo dłuższych trasach. Ta, jak już wspomniałam była krótka, około godziny autobusem, w kierunku na Bolonię.
Wybraliśmy się do
Sanktuarium Boccadirio.
Miejsce jest ukryte wśród wysokich gór, tylko 5 km od autostrady, na wysokości 720 m n.p.m. Widoki wkoło zapierają dech w piersiach.
Same zabudowania zaskoczyły mnie ciekawą koncepcją architektoniczną.
Takie pomieszanie renesansu z barokiem, jednak dość zrównoważone poprzez zastosowanie symetrii całego kompleksu. Wejść do niego można przez dwie główne bramy położone naprzeciw siebie w ciągu przepięknych krużganków na planie prostokąta. To właśnie rytm łuków i kolumn wprowadza wyciszenie i nie pozwala się zupełnie zdominować bramom. Trudno zobaczyć czy tak tylko mi się wydawało, czy tak jest faktycznie, gdyż wejście do kościoła na dłuższym boku owego prostokąta skrywały niemal w całości rusztowania. Poprzez swoją horyzontalność całość zdała się przycupnięta w dolinie.
Ale samo założenie bardzo mi się spodobało, wszystko takie do wewnątrz, niewiele pozostawiające zewnętrzu.
Sanktuarium powstało w miejscu objawienia. Dwojgu pastuszkom ukazała się Madonna z Dzieciątkiem i takie też przedstawienie widnieje w ołtarzu. Jest to ceramika z warsztatu Della Robbia. Cała więc duchowość miejsca jest skierowana na Matkę Bożą.
Oczywiście nie mogło zabraknąć i innych elementów wystroju, moich ulubionych aniołków, czy też obrazw, jak ten z moją imienniczką, Małgorzatą z Cortony.
Zakrystia, pomieszczenie o dziwnym kształcie podkowy obejmującym prezbiterium, wzrusza galerią wotów
Program naszego pobytu był dość prosty, trochę gry w piłkę, chwila, nazwijmy to, turystyczna, sklepik z dewocjonaliami, Różaniec, Msza Święta, lody, piłka, wyjazd.
Dzieci, na czele z jedną katechetką, wybrałyby tylko piłkę, ewentualnie sklepik i bar, no cóż - „biedactwa” - pojechał z nimi proboszcz.
Podczas Mszy Świętej usiłowałam skupić się na liturgii nie zważając na „słonie liturgiczne”, nudzącą się koło mnie Matilde oraz przygłuchą staruszkę głośno coś mówiącą do towarzyszącej jej osoby. Ja tam w dewocjonaliach nie gustuję, ale likierek w pobliskim barze, miejscowej produkcji, z chęcią nabyłam. A czas wolny spędziłam na szybkim szkicowaniu i wyobrażaniu sobie jak spokojne byłoby to miejsce, gdyby nie … nasz autobus.
No i przyglądałam się detalom widzianym przez obiektyw.
Wydawałoby się Wam, że to koniec wycieczki. W Polsce po powrocie do domu dzieci czem prędzej by uciekały pod skrzydła rodziców. A tu wielka kolacja w Circolo. Przygotowali ją ludzie zaangażowani w działanie klubu, do pyszności niektórzy rodzice przynieśli jeszcze swoje dodatki. Czego tam nie było! Pizza na zimno, crostini, risotto, pulpa pomidorowo-chlebowa, schiacciata, wędliny, płaty pysznego mięsa, ciasta i ciepłe bomboloni (pączki). Tak więc byliśmy na miejscu o 19.20, ale wycieczka zakończyła się około 21.30. Ja w tym czasie zdążyłam zjeść trochę tych specjałów i przygotować kwiaty w kościele.
Moje stado Aniołów Stróżów nieźle się wczoraj napracowało rozdmuchując chmury, dzisiaj od samego rana pada.