sobota, 30 maja 2009
DROBIAZGI
Za to wczorajszym wieczorem pojechałam rowerem do Pistoi na następne babskie spotkanie przy pizzy. Ta akurat mnie nie zachwyciła, za to rozmowa jak zwykle przemiła i już się przymierzamy do ponowngo spotkania świecowego.
Przyznam też, że sama jazda rowerem sprawiła mi wielką przyjemność, bo wieczorem było "akuratnie".
Dzisiaj zrobiłam recykling kwiatowy, czyli odzyskałam część z dekoracji komunijnej i zrobiłam mniejsze kompozycje. Takie sobie spokojne dni.
ROGACZ z serii "Florencka włóczęga"
Otóż głowa zwierzęcia została umieszczona w tym miejscu przez jednego z mistrzów ciesielskich., którzy pracowali przy konstrukcji nowej katedry. Człowiek ów był od dłuższego czasu kochankiem żony pewnego piekarza. Piekarz miał swoja piekarnię nieopodal budowanego kościoła i w końcu odkrył zdradę małżonki. Wpadł w furię, odgrażał się cieśli, oskarżył żonę o cudzołóstwo przez Trybunałem Kościelnym. Kochankowie zostali skazani i musieli przerwać swoją relację. Mistrz ciesielski zemścił się i umieścił na ścianie katedry głowę byka („cornuto” czyli rogacza), dokładnie naprzeciw domu piekarza, tak że biedak ile razy spojrzał przez okno, widział „pamiątkę” zdrady.
czwartek, 28 maja 2009
TĘCZOWO
To widok z okna mojej pracowni. Jak na zamówienie, gdy akurat mieliśmy gości. Oni też "zgarnęli" parę fotek.
środa, 27 maja 2009
GDZIE SIĘ SCHOWAĆ?
Ksiądz proboszcz chciał jednak choć na trochę wybyć z domu, w ramach odpoczynku po niedzielnej uroczystości. Wcześniej nie mógł ze względu na pogrzeb. Moim zadaniem było wymyśleć kierunek. Piątkowa wyprawa do Treppio pokazała, że w górach można znaleźć ochłodę, więc czemu nie?
Tylko trochę inne góry tym razem nawiedziliśmy, a mianowicie Alpy Apuańskie. Korcił mnie Zamek Malaspiny w Massie. Niestety, mimo prześledzenia stron internetowych przeoczyłam godziny otwarcia. Nie dość więc, że wcale nie tak prosto trafić do tego zabytku, że część ulic zamknięta była ze względu na wtorkowy rynek, to jeszcze zobaczyliśmy kłódkę na kracie bramy. Szkoda, wzięłam nawet szkicownik, niestety sprzed bramy trudno było szkicować. Oczywiście nic nie szkodzi, ja tam jeszcze wrócę!
W zapasie miałam jeszcze parę pomysłów, jednym z nich była pobliska Carrara, gdyż sama Massa jakoś zbyt nowoczesna z góry nam się zdała.
Jedynym ciekawym wizualnie punktem był odległy klasztor
Przyjemną lokalną drogą podjechaliśmy do Carrary. Pospacerowaliśmy po centrum miasta, nie wchodząc tym razem do katedry, pooglądaliśmy domy, detale, marmurowe słupki i marmurową kostkę brukową (!), wystawy sklepowe.
Niskie ceny sympatycznej ceramiki wyraźnie wskazują, że miasto żyje sobie swoim rytmem, nie „pod turystów”.
Po raz pierwszy spotkałam tak "rozbuchany" kotylion informujący o narodzeniu dziewczynki. Zazwyczaj bywają prostsze w formie i mniejsze, zawsze jednak ze znanym nam i w Polsce podziałem niebiesko-różowym na płeć.
Zaszliśmy pod Akademię Sztuk Pięknych, podśmiechując się, że pewnie mają jeden wydział – „rzeźba w marmurze”.
Chyba od wysiłku pokonywania wysokich temperatur bardzo wcześnie zgłodnieliśmy. Ze zdziwieniem stwierdziłam nikłą ilość miejsc z „wyszynkiem”. Traciłam siły, więc rzuciliśmy się na pierwszy lokal z obiadami. Okazało się, że trafiliśmy na miejsce oblegane przez studentów pobliskiej Akademii, więc jedzonko niedrogie (jeśli ktoś by zamówił całe menu, czyli pierwsze drugie, woda i wino, zapłaciłby jedynie 11€). Zazwyczaj nie przydarza nam się pełny zestaw, bo polskie żołądki chyba są mniejsze. Odkryciem dla mnie były podane na chłodno tortelini z tuńczykiem, pomidorami i oliwkami. Zawsze zapominam o możliwości niepodgrzewania obiadu, może przez to że w Polsce nie jadałam chłodniku?
Potem ruszyliśmy wyżej, śladami poprzedniej wycieczki, z Tatą i siostrzeńcem. Pisałam wtedy, że chciałabym zobaczyć marmurowe góry w pełnym słońcu. Faktycznie, ich biel jest oślepiająca i ciągle trudno uwierzyć, nawet w 32 stopniowym upale, że to nie śnieg.
Trudno nie zatrzymywać się po drodze i nie fotografować surrealistycznych widoków, marmurowych umocnień drogowych, olbrzymich rzeźb, domków zawieszonych pomiędzy kopalniami.
Zadziwiła nas niesamowita płaska powierzchnia u szczytu góry.
Zrobienie tego zdjęcia zakończyliśmy ucieczką, nagle zobaczyliśmy we wstecznych lusterkach zbliżającą się w zawrotnym tempie wielką ciężarówę. Jedyna droga prowadziła tunelem. Poczułam się jak na filmie grozy, bo kierowca nie zamierzał zwolnić. Przyznam, że adrenalina mi podskoczyła. W najbliższym nadarzającym się miejscu przepuściliśmy potwora i spokojnie dotarliśmy do punktu Marmo Tour.
Jest to mała buda przed wjazdem do tunelu, do którego wjeżdża się busami.
Urzędują w niej kobiety oprowadzające po marmurowej grocie. Grupa zwiedzających podzieliła się na Niemców i Polaków. Niemcy byli oprowadzani w języku angielskim a my w dwójkę ekskluzywnie we włoskim.
Jeśli ktoś by się spodziewał czegoś w stylu Wieliczki, to niech zapomni. Tutaj mamy do czynienia z czynną kopalnią marmuru, jedyną krytą w tej okolicy.
Nieopodal miejsca zwiedzania odbywały się normalne prace wydobywcze.
My byliśmy w bezpiecznej odległości, ale z tego co opowiadała nam przewodniczka, jest to nadal niebezpieczna praca. O czym świadczy ambulans z nietypowym podwoziem dostosowanym do jeżdżenia po stromych kamieniołomach.
Niebezpieczeństwo wynika na przykład z tego, że linka nabijana diamentami potrafi się zerwać i być zabójczym narzędziem. Służy ona do precyzyjnego odcinania bloku skalnego, po uprzednim podcięciu olbrzymią piłą. Widzieliśmy ja w toku pracy na zewnątrz, gdy cięła marmur na plastry.
Po wycięciu podważa się blok metalowymi poduszkami napełnianymi wodą. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że metal rozszerza się tak elastycznie, by z płaskiej blachy (a właściwie dwóch warstw połączonych ze sobą) przemienić się w coś faktycznie przypominającego poduszkę. Nie używa się już dynamitu, więc nie ma strat podczas wydobycia. Maszyny służące pozyskaniu marmuru mają monstrualne rozmiary.
Wydobywane tutaj bloki są dużo większe od tych z kopalni odkrywkowych, tam ze względów bezpieczeństwa i możliwości dotarcia do surowca wycina się mniejsze bloki, nie takie, jak ten przy którym stoję.
Oczywiście bywają jakieś łupki, bo to „tylko” skała, więc zdarzają się w niej defekty. Nic tu się nie marnuje, najmniejsze nawet kawałki idą do dalszej obróbki, chociażby na suweniry. Nawet z błota marmurowego, w którym miałam całe buty, odzyskuje się pył używany między innymi w kosmetyce.
Grota cała wypełniona jest szarością, ale wydobyty w niej marmur po ujrzeniu światła dziennego, zmyciu przez deszcze zaczyna się bielić tak jak ten wydobywany na zewnątrz.
Zaraz za wylotem z wnętrza góry znajduje się miejsce, gdzie wynajdywał marmury Michał Anioł. Nie dotarliśmy tam, to chyba zbyt niebezpieczne. Grota udostępniona do zwiedzania stała się miejscem spektakularnych wystaw, między innymi samochodów typu Lamborghini czy Maserati. A same kamieniołomy były scenerią pierwszych scen z ostatniego Jamesa Bonda. Nawet wypożyczyliśmy film po powrocie, bo z kolei potem 007 udaje się do Sieny, ale nie umieszczę tego filmu w spisie „Z Toskanią w tle”, gdyż nie wiedzieć czemu w ogóle ona się tam pojawiła. To znaczy wiedzieć czemu, dla urozmaicenia akcji, co i tak jej niewiele pomogło, i gdy już kamera wyjechała poza Italię, zaczęłam się serdecznie nudzić nieustraszonym agentem.
Wracając do suwenirów. Za moim pierwszym pobytem w Rzymie zapałałam miłością do marmurowego wałka do ciasta. Wtedy niewiele gotowałam, więc wydatek wydał mi się zbędny. Potem już go nigdzie nie spotkałam, gdy szukałam tego zmyślnego urządzenia z ruchomymi rączkami, nawet drewniany wypatrzyłam dopiero u handlarza starzyzną, był to tak wielki wałek, że trudno nim się operowało. A tu taka niespodzianka: w oczekiwaniu na rozpoczęcie godziny zwiedzania przeszliśmy się po budach z pamiątkami, gdzie wypatrzyłam owo cudo.
Bud były ilości dwie a ceny i tak się różniły znacząco, choć i tak były bardzo przystępne.
Przy okazji zajrzeliśmy do baru na lody i do toalety. Rzecz warta sfotografowania, z czego śmiał się Krzysztof. No ale przyznajcie sami, czy byliście kiedyś w łazience z rzeźbą marmurową w dodatku tak ustawioną?
W domu po uprzednim schłodzeniu pracowni wyszykowałam świeczkę-pamiąteczkę dla naszych gości.
poniedziałek, 25 maja 2009
niedziela, 24 maja 2009
PRIMA COMUNIONE I ZASŁUŻONA LABA
Cała sobota zeszła na przygotowaniach dekoracji.
Najpierw naprawiłam wiele lat temu spalony ubytek w maskownicy z bocznego ołtarza.
Potem porobiłam próbki dekoracji kwiatowej, by po południu wraz z rodzicami dzieciaków i niektórymi katechistkami przygotować kościół. Dużym plusem była taka wspólna praca, to między innymi kwestia zaangażowania czy szybkości przygotowania wystroju. Jedynym malutkim mankamentem było to, że jeśli chciałabym coś zmienić, czegoś wydało mi się za dużo, to nie śmiałabym tego zrobić, bo się ludzie napracowali a było to pierwsze takie wspólne przygotowanie do I Komunii w tej parafii. Lepiej więc zrezygnować z własnych zapędów estetycznych niż zrazić rodziców do takiej formy współpracy.
Zostało więc, jak zrobiliśmy, a poniżej zamieszczam zdjęcia z przygotowanego kościoła. Oprócz dekoracji kwiatowej w miejsce Drogi Krzyżowej zostały powieszone malunki w większości wykonane przez dzieci, albo kogoś z ich rodzin. Tematem były wybrane uczynki miłosierne co do ciała i duszy.
Dzieci wchodziły procesyjnie, zatrzymawszy się w środku kościoła. Od ambony były wywoływane pojedynczo przez katechetkę, mówiły do mikrofonu dosłownie tłumacząc "oto ja"i po prezentacji przekazywały księdzu proboszczowi zapaloną świecę, a ten kładł ją na ołtarzu. Tak więc co do mojego "trafienia na ołtarze" pozostaje mi mieć nadzieję i robić wszystko "by na nie trafić". Łatwiej chyba jednak trafić moim świecom, które pozostały nań do zakończena Mszy Św. Potem ochoczo zostały zabrane do domów "pierwszokomunistów".
Fotograf robił zdjęcia przed i po Uroczystości, ja podejrzałam przez okienko z mieszkania układy "przed".
Jako że niedziela pięknym dniem jest na gości, myśmy naszych zaprosili do restauracji "La Perla" oczywiście gnębiąc ich morskimi żyjątkami. Dla złamania smaku "rybnych" pyszności mogli zacząć od typowych toskańskich przystawek (crostini scure, salami i prosciutto) a na deserze królowała panna cotta, czyli deser śmietanowy (że tak oględnie go wytłumaczę).
Po powrocie do domu pozwoliłam czasowi na swobodny przepływ przez moje lenistwo, które jednak ne do końca opanowało senną upalną atmosferę. Musiałam podlać wszystko, co warte podlania. Dzisiaj kategorycznie zażądałam od chlebodawcy systemu nawadniającego, bo chyba zwariuję od długiego stania z wężem w ręce :)