wtorek, 28 sierpnia 2007

OBJAWY

Dla odskoczni, chyba, w poniedziałek pochłonął nas całkowicie dom. Dalszy ciąg walki o ”jako tako”. Tym razem była to spiżarka w.. wieży kościelnej! No cóż za romantyczne podejście do żywienia! A tak na prawdę, to jest to genialne miejsce na przechowywaie produktów. Drzwi prowadzą prosto z mieszkania. A różnica temperatury w upały jest znaczna.
Potem Krzysztof przyciął dechy na półki które jeszcze mają zawisnąć w kuchni w miejscu witrynki wędrującej do pracowni. W szafie w końcu mam drąg a nie jakiś dziwaczny zestaw wkręcanych haczyków, a pralka pobiera odpowiednią ilość wody. No i skrzynka do ręcznego uruchamiania dzwonów nie straszy na wejściu, została zasłonięta grafiką.
Piszę o tym, bo wieczorem po tylu wykonanych pracach uświadomiłam sobie, że być może takie coś ratuje mnie przed zapadnięciem na Syndrom Stendhala. To łzawe wzruszenie w niedzielę przypomniało mi, że czytałam o schorzeniu psychosomatycznym zdiagnozowanym w 1982 zwanym inaczej szokiem florenckim. Nazwisko pisarza pojawia się tutaj, gdyż opisał swoje dolegliwości po obejrzeniu wspaniałości florenckich. Poszperałam jeszcze w necie i oto, co znalazłam:
Moje przeżycie jest tak głębokie, że aż graniczy z bólem, przenika do głębi mej duszy, obym tylko mógł o tym zapomnieć - zanotował w dzienniku w 1817 r. Stendhal podczas pobytu we Florencji. Gdy wychodziłem z Santa Croce, moje serce biło nieregularnie, poczucie życia uciekło ze mnie tak szybko, iż bałem się, że zemdleję – pisał. A po obejrzeniu marmurowego "Dawida" Michała Anioła dostał gorączki, która przykuła go na kilka dni do łóżka
Podobnych doznań doświadczał w 1856 roku Anselm Feuerbach. W Galerii Uffizi i w Palazzo Pitti zalewał się łzami i błagał niebo o pomoc: „Boże kieruj moimi krokami i daj mi siłę, abym po męsku mógł temu podołać". Rainer Maria Rilke miał we Florencji trudności z oddychaniem. Na ów syndrom cierpiał prawdopodobnie Fiodor Dostojewski, który - jak relacjonowała jego żona - skamieniał na widok "Chrystusa w grobie" Hansa Holbeina, a na inne obrazy tego mistrza reagował ekstatycznie (skądinąd wiadomo, że cierpiał na epilepsję).
Syndrom Stendhala jest chorobą psychosomatyczną objawiającą się palpitacjami serca, zawrotami głowy, dezorientacją i halucynacjami powstającymi u niektórych osób na widok wspaniałości sztuki. Wikipedia sugeruje także rozciągnięcie terminologii na osoby cierpiące na „przesyt wyboru” w trakcie czynności tak banalnej jak zakupy. Ale okazuje się, że wcale nie musi chodzić o przesyt, lecz raczej o „to” dzieło, przytłaczające mistrzostwem wykonania. Ofiarami są głównie osoby podróżujące samotnie w średnim wieku (wiek się zgadzał i u mnie – hi, hi!). "Syndrom Stendhala" opisała pod koniec lat 70. XX w. psychiatra dr Graziella Magherini. Choć przyczyny tego schorzenia nie są znane, jest niemal pewne, że wywołuje je wyłącznie sztuka figuratywna. Ekspert od włoskiej turystyki prof. Emilio Becheri porównuje ten stan do odurzenia lub fatalnego zauroczenia. Najczęstsi sprawcy to: Michał Anioł, Sandro Botticelli i Peter Paul Rubens. Do florenckiego szpitala Santa Maria Nova ponoć od lat przybywają turyści, dla których pobyt np. w Galleria dell'Accademia  okazał się groźny dla zdrowia.
Acha! Zapomniałabym dodać, że Włosi nie cierpią na to schorzenie 

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

SAN MINIATO WE FLORENCJI

Teraz będzie niezła historia – sztuki. Wybraliśmy się do Florencji do Kościoła San Miniato al Monte. Przed wyjazdem porobiłam ksero z różnych przewodników, byłam więc trochę przygotowana na niezwykłe zderzenie, ale tylko trochę… o tym niżej.
Pociągiem, a potem autobusem zajechaliśmy wprost na Piazzale Michelangelo i, żeby mieć siły na karmienie duszy, poszliśmy najpierw na coś strawnego do baru VIP. Nazwa jest o tyle adekwatna, że każdy przebywający tam może poczuć się ważną personą, która ma w posiadaniu takie oto widoki:
   
   
   

Jednego VIP-a nawet udało mi się sfotografować:
Do Kościoła San Miniato przechodzi się nieopodal kościoła San Salvatore, więc grzechem (sic!) byłoby nie wstąpić. Kolejność zwiedzania prawidłowa, najpierw XV wiek, potem cofamy się w czasie.  Skromne, eleganckie wnętrze poprzedza równie prosta jednobarwna fasada (no dobra, parę przebarwień patyną czasu i słońca), do której po schodach prowadzą wielkie cyprysy. Nawet jednak ten skromny sąsiad San Miniato ma swoje perełki. Tutaj znalazłam trzecie przedstawienie Chrystusa na krzyżu w stroju arcykapłana (wiadomość szczególnie dla Asi!) oraz witraż domniemanego projektu Perugino.
  
   
  
A potem... sama nie wiedziałam, w jakie wzruszenia wpadnę:
Zaczęto go budować w XI wieku, na miejscu pochówku Św. Miniato, o którym legenda głosi, że po ścięciu głowy wziął ją pod pachę i zaszedł na owo wzgórze – macabrrrra!
Makabrą na pewno nie jest to, co ujrzały moje oczy. A najpierw zobaczyły cmentarz subtelnej urody:
    
Potem fasadę omdlewająco cudną, wyłożoną białym marmurem z Carrary oraz zielonym z Prato. Uważa się, że była to zapowiedź renesansu, ale ja myślę, że twórcy przepięknej fasady niczego nie chcieli zapowiadać. Nie tylko ja stałam z otwartą gębą nie mogąc się nadziwić urokowi fasady, sami budowniczowie jeszcze lepiej wyrazili to zdziwienie umieszczając pod dachem dwa ciekawe maszkarony.
     
Na wejściu wita nas Chrystus tronujący na dziwnie orientalnej poduszce, obok Niego Maryja i Miniato. Potem wita nas żebrak usadowiony dokładnie  w wejściu.

Wchodzimy.. i … dech zapiera! Niesamowicie eleganckie, bardzo harmonijne wnętrze.
  
Wierzyć oczom chcę, że to co widzę, to okładzina marmurowa – jak na zewnątrz. Długo gapiłam i nie widziałam śladu ludzkiej ręki. Dopiero z bliska oglądane kolumny pokazały nam, że pod spodem jest kamień. Jedną nawet specjalnie tak odrestaurowano pozostawiając wycinek kolumny bez stiuku. Ale ogólnie mistrzostwo świata rodem z XIX wieku, gdybym nie przeczytała w przewodniku, byłabym przekonana o marmurowym wnętrzu świątyni.
    
  
Powoli smakując chłód i ciszę zaczęliśmy wtapiać się w dawne wieki. Posadzka (1207r.) z niezwykłymi intarsjami (dopisane 29.08: no i wyszło moje dyletanctwo - ale czujna Asia wie, że to INKRUSTACJE, względnie mozaiki) kamiennymi, utkanymi jak dalekowschodnie dywany.
  
Zaszliśmy do zakrystii. Ajajajaj! Takie freski! Historia Św. Benedykta opowiedziana przez Spinello Aretino (1387r.) Przed nami były tam dwie turystki profesjonalnie przygotowane do zwiedzania. Jakiś dobry przewodnik oraz lampka. Gdy włączyłam światło za 1€, trzykrotnie dziękowały, nie zauważyły stojącego w kącie automatu. Oglądając te, skądinąd wspaniałe, freski od razu nabrałam ochoty, by wrócić do Monteoliveto, gdzie można nos wściubić w dzieła Signorellego oraz Sodomy o dokładnie tej samej tematyce. 
  

Z zakrystii weszliśmy na górny poziom do prezbiterium. Za ołtarzem tajemniczego światła dostarczały alabastrowe okna.
Widać wyraźnie, że był to kościół przyklasztorny, wiele miejsca dla zakonu w chórze, nieproporcjonalnie mało dla ludzi poniżej, zwykłe ludzieńki nie miały absolutnie żadnej możliwości uczestniczenia wizualnego we Mszy. Wszystko odgrodzone misterną kamienną zasłoną. Tylko ambona stanowiła łącznik ze zgromadzonymi. 
   
  
Pod samym prezbiterium jest krypta, w świetle głównego wejścia do niej stoi małe cyborium. Kiedyś był w nim krzyż, związany z życiem św. Jana Gwalberta. Obecnie pozostały w nim jedynie malowane tablice.
   
No i zeszliśmy do krypty z grobem Św. Miniato. Wzruszenie ścisnęło mi gardło i łzy popłynęły po policzkach. Nie wiedziałam, że mnie taka egzaltacja dopadnie. Ale ze szczęścia, że mam możliwość oglądać takie cuda nie zostało nic innego jak się popłakać. Pomyślałam bardzo mocno o Was, Asiu i Aretko, które byście o wiele więcej ode mnie pewnie tu zobaczyły. Mnie, marnej amatorce historii sztuki, pozostało zachłyśnięcie się zachwytem. Las 36 starożytnych kolumn przywiódł wspomnienia tarasu w Parku Guel Gaudiego w Barcelonie; ciekawe czy architekt widział tę kryptę, albo o niej słyszał? 
 
Przy wyjściu jeszcze tylko rzut oka do jedynej kaplicy z drugim grobem w tym kościele. Jest to w ogóle rzadkość, bo wyczytałam, że w innych kościołach Florencji jest mnóstwo pochówków. Kościół Santa Croce dał miejsce 250 zmarłym!!! Sama kaplica też ciekawa, z medalionami na suficie, dziełami Luca della Robbia i posadzką w stylu „kosmatesek” często spotykanych w Rzymie.
  
Z lekkim ociąganiem w końcu wyszliśmy na wszechogarniające ciało i umysł słońce.
Zapomniałabym umieścić tu zdjęcia jednej turystki, ta to musi się umęczyć w upał ze swoim warkoczem o długości równej sukience!
Jeszcze tylko lody, by przetrwać dojazd do stacji. Rzut okiem na Piazzale Michelangelo zepsute widokiem bud i stanowisk sprzedawców pamiątek. Chwila w cieniu pod kopią Dawida, radość że nie jestem z grupy wysypujących się z autobusu Japończyków z aparatami i odjazd autobusem nr 13 J
  
  
Ostatnie widoki z okien autobusu. I kończy się niedzielna wycieczka.
   
W pociągu też miła niespodzianka. Zupełnie nowy skład piętrusa, z działającą klimą i monitorem wyświetlającym prędkość pociągu, temperaturą wewnątrz (24°) i na zewnątrz (34°), bajerami z pociągów dalekobieżnych typu gniazdka elektryczne. Nie wypróbowaliśmy.