13 lat niesamowitego przewrotu w moim życiu wymagało, oczywiście, festy, inaczej być nie mogło, ale że do świętowania musiał być wciągnięty pryncypał, moje kwarantannowe marzenie i tęsknoty mogłam zrealizować w czwartek poprzedzający rocznicę.
Wyruszyliśmy do Cinque Terre, za którymi czułam wręcz dojmującą tęsknotę. Nie wiem, dlaczego nie Toskania, może dlatego, że była na wyciągnięcie ręki?
Może to morze?
Nie jestem typem plażowym, ale morze i jego bezkresy kocham całą duszą. Pływanie gwarantuje aktywny pobyt nad morzem, ale nawet i z tym mi tutaj nie po drodze, jakoś nie sprawia mi radości mocno słona woda. Za to spacery wzdłuż, i owszem, jak najbardziej. Zawsze uprawiałam długie dystanse nad Bałtykiem, teraz przerzuciłam się z plaży na ścieżki turystyczne wzdłuż klifu.
Od lat nie zatrzymywaliśmy się w Riomaggiore, pierwszej z pięciu miejscowości, gdyż znalezienie tam miejsca parkingowego graniczyło z cudem, nawet obecność księdza nie pomagała w materii nadprzyrodzonej. Zapomniałam więc, jak wygląda Riomaggiore, pogubiłam się w jego topografii, odkrywałam je na nowo. Odkrywałam w dwóch odsłonach, na początku i pod koniec wycieczki, ale tutaj wspomnę wszystko, co wypatrzyłam od razu:
Widoki zawsze oszałamiające, wielopoziomowość miasteczka, trochę na uboczu położona siedziba gminy z bardzo sprawnie namalowanymi muralami, z jeszcze bardziej sprawnie zjadanymi przez słońce oraz słone i wilgotne powietrze, równie dobre malunki na obramowaniu tarasu panoramicznego, kościół do zwiedzenia (akurat trwała Msza), kaplica funeralna pełna starych obiektów procesyjnych.
Wszystko ogarnięte błogością przetykaną wielojęzycznymi postaciami. Tak, tak, to mnie bardzo zaskoczyło, wśród niewielu turystów prym wiedli ci z zagranicy.
Nasz plan wycieczki był bardzo prosty, zostawić auto w pierwszej miejscowości (udało się), podjechać pociągiem i busikiem do Cornigli (pociąg bez problemu, busik w drugiej turze, bo teraz może wejść tylko 14 osób, ale powiedziałam, że wchodzenie po ponad 300 schodach mnie nie interesuje), zjeść rybę na placyku (wybornie), przejść pieszo do Vernazzy (w końcu odczułam, że wróciła mi kondycja), podjechać jeszcze pociągiem do Monterosso i wrócić stateczkiem do Riomaggiore - tego nie udało się zrealizować, bo do Vernazzy zaszliśmy grubo po 16.00, a według czerwcowego rozkładu ostatnia łódź już odpłynęła.
Nie ma tego złego ...
Ale o tym za chwilę.
Najpierw chwila na pociągi. Wszystko, perony i same składy, pooklejane jest znakami wymuszającymi dystans. Pewnie poszło na to mnóstwo pieniędzy, ale działa tak sobie. Nie przewidziano chociażby, że rodzina nie musi stać w odległości metr od siebie, że może siedzieć blisko siebie w pociągu, itp, że ludzie po prostu są stadni, a nie będzie komu egzekwować przestrzegania napisów na naklejkach.
Z maseczkami jest różnie, są tacy, którzy nawet w plenerze je noszą (bez obowiązku), nie pytajcie mnie, jak oddychają w upały. Nie wiem, nawet nie zamierzam tego doświadczać.
Ciekawe, czy to się odbije na cenach biletów, być w może w lipcu i sierpniu (kiedy zawsze tam wzrastają), my na razie jechaliśmy po, rzekłabym, normalnej cenie.
Niestety, możecie się spodziewać wzrostu cen w restauracjach, chociaż dla takiej ryby i świętowania podjętej 13 lat temu dobrej decyzji warto sięgnąć do zapasów.
Co do wędrówki szlakami: Niestety, od 9 lat już nieczynny szlak Via dell'Amore, postępuje w ruinie, co widać za zamkniętą bramką.
Akurat sam szlak wielce mnie nie zachwyca, jeśli chodzi o podłoże, zbyt dużo tam cementu, ale widoki ma bardzo przednie, gdyż jest chyba najbardziej zawieszonym nad morzem.
Od pewnego czasu wejście na jakikolwiek szlak jest możliwe tylko w obuwiu trekkingowym. Jakoś udało mi się panią przekonać, że sandały kupiłam pod nazwą trekkingowe i że nie jestem w stanie chodzić z zakrytymi stopami, gdy na dworze gorąco, nie ryzykując przy tym odparzeń i grzybicy. Nie wiem, jak to się innym udaje. Pani wpuściła mnie na szlak z nadzieją, że te same argumenty przekonają ewentualnie napotkaną straż leśną.
Szlak jest moim ulubionym ze względu na obfitość gajów oliwnych, które nigdy mi się nie znudzą. Zostawione tam po zbiorach siatki tworzą samoistne instalacje, których nie powstydziłoby się wielu współczesnych twórców.
Na szlaku z rzadka spotykaliśmy wędrowców, znowu w większości międzynarodowych. Wzruszyła mnie para hinduska w absolutnej głuszy, która skromnie przygrywała idącym, licząc na rzucony cent. Jakąż muszą mieć trudną sytuację, jeśli zdecydowali się na tak niepewny zarobek! Dziękowali za datek po wielokroć.
Ostatnią "ziemią" była tym razem Vernazza.
Jak już zaznaczyłam, nie było już stateczków powrotnych, więc zdecydowaliśmy się rozszerzyć program o La Spezię i jej port jachtowy. Tych najbardziej luksusowych jachtów nie znajdziecie na zdjęciach, bo w tym miejscu promenady jest ogrodzenie i zakaz fotografowania. Dla mnie to jakiś surrealistyczny świat, którego nie rozumiem i w ogóle mnie nie ciągnie, poza samym pięknem dizajnu, potęgi myśli człowieka.
Tym bardziej potworne wydają mi się giganty wycieczkowe, które stały w porcie La Spezii. Jeden miał za sobą dźwigi portowe i skojarzył mi się z wielkim tortem bezowym, w który powtykano bożonarodzeniowe cukrowe laseczki.
A skoro już o słodyczach mowa, to nadszedł czas wyjaśnić tytuł. Poza tym, że zamierzenie przypomina tytuł książki Bruno Schulza, nawiązując do samego charakteru wspomnieniowego, czasami surrealistycznego wyprawy do Cinque Terre, tytuł ten wskazuje też na moje odkrycie. Pierwszy raz w życiu jadłam lody cynamonowe. Jestem wielką miłośniczką tego smaku, więc musiałam je od razu kupić. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej jadła, czy nawet tylko widziała takie lody. Jeśli więc i Wy przepadacie za cannella (cynamonem) i traficie do Vernazzy, przy samej plaży jest lodziarnia o nazwie "Il Porticciolo", tam pytajcie o lekko piaskowe lody - pycha! Specjalnie prosiłam, by je nałożyć jako pierwsze, by zostały mi na koniec schładzania.