środa, 26 listopada 2014

CIEKAWOSTKI Z PISTOI

Podczas minionych wakacji wielokrotnie spacerowałam z gośćmi po Pistoi. Ciągle opracowuję kilka interesujących miejsc, ale kilka ciekawostek mogę pokazać już teraz. Zawsze bidule ginęły wśród innych informacji, bo są ni z gruszki, ni z pietruszki :)

1. "Miej cierpliwość" - to nie tylko zalecenie przydatne w życiu, ale i nazwa jednej z ulic Pistoi:

2. Na dziedzińcu Sądu (Palazzo Tribunale), w głębi, w prawym narożniku na siatce wisi pełno papierów, są realizacją pewnych postanowień sądowych. Wiesza się tam wyroki, które mają być podane do wiadomości publicznej :)

3.  Jedna z placówek Biblioteki Komunalnej - Biblioteca Fonteguerriana ma zastanawiające ozdoby na drzwiach - noże. Dziwne, jak na placówkę tego typu. Dowiedziałam się od recepcjonisty, że to wspomnienie po św. Bartłomieju, patronie znajdującego się tu wcześniej szpitala. 

4. Między ratuszem a katedrą jest łącznik, wiedzę o nim zdobyłam akurat od Joanny. W dawnych czasach zarząd miasta był obierany na rok i zamykany w ratuszu, aby uniknąć korupcji. Wolno mu było wychodzić jedynie na Mszę, ale nie placem, tylko właśnie tym łącznikiem. 

5. Jest w Pistoi jedna kapliczka bardzo odbiegająca stylem od tych, do których jestem przyzwyczajona. Przyznam, że mam do niej słabość, mimo że współczesna. 


czwartek, 20 listopada 2014

Z FILMU DO ŻYCIA

Przy okazji artykułu o wizycie w Pieve di San Donato, napisałam, że ksiądz kojarzył mi się pozytywnie ze słynną postacią (książkową i filmową) Don Camillo.
Skojarzenie było tylko skojarzeniem, ale przed dwoma dniami inny włoski ksiądz wyraźnie przyjął filmowy wzorzec.
Najpierw czarno-biała scena, z aktorem Fernandelem, sprzed klikudziesięciu lat pokazuje, jak ksiądz samotnie z ciężkim krzyżem idzie ubłagać Boga o uchronienie przed powodzią.


Dwa dni temu ksiądz z parafii Brescello - miasteczka, które było scenerią całej serii filmów o Don Camillo i komunistycznym wójcie Peppone - poszedł w ślady filmowego bohatera. Dokładnie z tym samym krzyżem, ale nie samotny (z tłumami), poszedł nad rzekę Pad, błagać o uratowanie od zalania wodami. Ponoć woda przestała się podnosić, a wcześniej przekroczyła stan alarmowy o 6 metrów. 
Przejmujące zestawienie.


Fotografia z parmeńskiej gazety. Z chęcią nadałabym jej tytuł "Wiara".
http://www.gazzettadiparma.it/resizer/670/400/true/TknKYM71iy4YLPSTuVRQ99ucsmKQKSLChoyZN27Rl+M=--.jpg

środa, 19 listopada 2014

PO DŁUGICH STARANIACH

Wracam jeszcze do lata. Podczas mojego pobytu w Perugii, lokalna telewizja (TVL) nagrała i nadała materiał o kapliczce, którą malowałam. Nie zdołałam zobaczyć filmu, gdyż po 24 godzinach od emisji tego typu, audycja znika nawet ze strony internetowej.
Miałam jedynie okazję przekonać się, ilu parafian ogląda lokalne wiadomości, gdyż wiele osób potem z zachwytem gratulowało mi dzieła. Poprosiłam Krzysztofa, by poprosił autorkę (którą zna) o użyczenie filmu. Trwało to i trwało; wczoraj otrzymałam nagranie.
Po odsłuchaniu mojego nazwiska, a raczej próbie jego wypowiedzenia, stwierdziłam, że z taką zbitką spółgłosek, nie powinnam wychylać sie poza granice Polski :)
Streszczając: najpierw córka zamawiającej wyjaśnia elementy malunku wskazujące na jego konkretne umiejscowienie, czyli związanie z Pistoią, produkcję oliwy, miodu i wina oraz brudne stopy Dzieciątka, tak jak brudne stopy mają wiejskie dzieci. Drugą osobą jest zamawiająca, wyrażająca radość, że udało się doprowadzić do odnowienia kapliczki. Opisuje, jak przebiegała uroczystość jej pobłogosławienia.
Zabrakło autorki, czyli mnie, ale z drugiej strony, jakoś nie jestem wielce fanem występowania, więc dobrze się złożyło, że akurat wtedy byłam na warsztatach. Za to teraz z chęcią zobaczyłam swoją pracę oczami kamerzysty, a więc jeszcze raz: Madonna del Campo.

wtorek, 18 listopada 2014

ZAGADKA Z PREZENTEM

Ostatnio w ręce wpadł mi pewien przedmiot. Troszkę musiałam się zastanowić, zanim zgadłam jego przeznaczenie. Pomyślałam więc, że to dobry motyw na zabawę.


Pierwsza osoba, która odganie, do czego służyła stara skrzyneczka, dostanie ode mnie woreczek z ziołami (rozmaryn i szałwia) do wyprodukowania soli (przepis tutaj) i świecę z piasku morskiego (oczywiście, z toskańskiej plaży).


Konkurs trwa maksymalnie do 6 grudnia. Odpowiedzi możecie pisać w komentarzach, mailowo, na Facebooku. Byle bym mogła rozpoznać autora. Dlatego w przypadku anonimowych komentarzy tu na blogu, dobrze jest napisać równolegle rozpoznawczego maila. Formularz do listów jest w prawej kolumnie.
Na Facebooku padła prawidłowa odpowiedź - to stara skrzynka do zbierania pieniędzy w kościele. Gratuluję Magdzie!

czwartek, 13 listopada 2014

JESIENNE CHIANTI

Rzadko zdarza się, by udało mi się zrealizować wszystkie pomysły na wycieczkę. Tym razem było perfekcyjnie, łącznie z pogodą. Powolutku, od punktu do punktu, wszystkie koraliki nanizane na trasę.
Prowodyrem poniekąd był Krzysztof. Zaproponował wyjazd do ... A ja stwierdziłam, że skoro mamy tam jechać, to zrobimy z tej miejscowości końcowy punkt wycieczki.
Poszperałam w kilku książkach, głównie o architekturze romańskiej tamtych okolic i o średniowiecznych miasteczkach.

Zaczęliśmy od położonego za Poggibonsi zamku w Staggia Senese.
Początki budowli sięgają X wieku, zaczęto ją budować jako główną siedzibę władającego na tym terenie rodu Soarzi. Swoją świetność osiąga w XII wieku, by potem stopniowo ulegać degradacji.
Jest ciekawym skrzyżowaniem stylu longobardzkiego (formy na planie prostokąta) - surowszego, z bardziej miękkim, francuskim - powstałym pod wpływem wypraw krzyżowych (zaokrąglone baszty).

Zamek jest połączony z murami miejskimi. Widoczna na zdjęciu (w prawym, górnym rogu) brama jest przejezdna, mimo że przypomina ucho igielne. Oczywiście, należy wziąć pod uwagę różną szerokość aut, albo uwzględnić złożenie lusterek.
Aby dojść do zamku, trzeba wejść na mury - spektakularny sposób!
Nie wiedziałam, że można zwiedzać strukturę (tylko tak wejdzie się poza dziedziniec), nie zaplanowałam więc dodatkowej godziny. Wnętrze zamku musi poczekać, jako i samo miasteczko, przez które tylko przejechaliśmy.
Ruszamy dalej w trasę. Po drodze mijamy niezaplanowane, ale zawsze z chęcią witane, widoki. Daleko jeszcze było do zachodu słońca, lecz niskie, jesienne słońce dawało efekty świetlne podobne do znanej fotografom "złotej godziny".







Drugim punktem na mapie był kościół, który zaciekawił mnie rzeźbionym romańskim portalem - nie tylko ze względu na czas powstania, ale i na tematykę, która ostatnio była tematem pewnej korespondencji. Ciekawe, czy ta osoba zauważy motyw? To taka niespodzianka.

Efekt cyprysowego cienia na fasadzie zachwyca z daleka, ale z bliska bardzo przeszkadza, bo tnie relief, oddzielając Trzech Króli od Maryi z Dzieciątkiem. Chociaż część elementów odpadła (mam nadzieję, że nikt ich nie odkuł), rozanieliłam się na widok prymitywnych kształtów postaci i ludzkich i zwierzęcych. Obejrzałam dokładnie całą fasadę, tak nieregularnego okna chyba jeszcze nie spotkałam. Zajrzałam na plebanię, pozdrowiłam gołębie na dzwonnicy. Szkoda, że nie mogłam zajrzeć do wnętrza Chiesa Santa Maria in Tralciona.

W końcu odwróciłam się i rozpłynęłam w zachwytach. Tego mi trzeba było - powietrza, przestrzeni i nasycenia barw.


Drugi kościół (San Donato a Gavignano), także romański, położony kilka kilometrów dalej, wywołał zupełnie inne emocje. A właściwie nie on, bo i ciekawa fasada, z której płaszczyzny wyrasta żagielkowa dzwonnica, i jedyna ozdoba, jaką stanowi biforium z prosto zdobioną kolumienką i nawet ładne dojście - bardzo mi się spodobały.
Zasmucił mnie stan swoistego przygniecenia przez codzienne życie. Dawna plebania ewidentnie jest zamieszkana nie przez księdza, wszędzie gdzie się da panuje zagracenie, świątynia zdaje się przeszkadzać w rozrastaniu tego stanu. Trudno orzec, czy jest używana zgodnie z przeznaczeniem budowniczych.
Ruszamy dalej, po drodze rozbawiły mnie ślimaki pilnujące wejścia na posesję.

I znowu spektakl w wykonaniu winnic, cyprysów, kamiennych domów - w reżyserii światła.









W planie dwie miejscowości o tej samej nazwie - różni je tylko rzymska liczba - Monsanto I i Monsanto II. W pierwszej chciałam zajrzeć do następnego kościoła. Nie udało się.
W drugiej do - zamku - ten zobaczyłam tylko z daleka.

Szlak wiódł dalej przez las.




Około kilometr po zjechaniu z głównej drogi zatrzymaliśmy się w małym borgo Olena. Niemal opuszczone, zaniedbane, wymagało uważnego wejrzenia, by dostrzec niezaprzeczalny jego urok.

Najbardziej zachwyciły mnie "naroślowate" domy. Lubię to ich naturalne rozrastanie się, dobudówki, które utrudniają spostrzeżenie początków. Spotkaliśmy kilka osób w Olenie, wyglądały tylko na spacerowiczów,zasłyszane rozmowy potwierdziły ich "przyjezdność". Sądząc po autach stojących pod domami, śmiem przypuszczać, że mieszkańcami są głównie "elfi" - rodzaj obecnych hipisów. Snuję jednak tylko dywagacje, bo z prawdziwych mieszkańców, to zobaczyłam tylko dwa sympatyczne (a jakże inaczej!) psy.

W jakimś kontraście jest niedaleko położona osada Cortine. Zadziwiające - tylko kilka kliometrów, a wszystko zadbane, wręcz wychuchane.

Co się dało, zamieniono na miejsca noclegowe dla turystów. Dwa światy, na wyciagnięcie wzroku.
Ostatnim miejscem - docelowym - a właściwie punktem wyjścia planowania całej wycieczki było San Donato in Poggio. Tym razem prawie nie przeszliśmy się po miasteczku, dlatego wklejam głównie zdjęcia ze spaceru z moją przyjaciółką Aneczką (z września tego roku).

Pobyt w San Donato zaczęliśmy od baru "Il Poggio" i rozgrzania się przy herbacie z cytryną. Myślę, że użyteczną informacją będzie fakt darmowego wi-fi.
Czas było pójść ku największemu mojemu zaskoczeniu tego dnia.
Romański kościoł San Donato, pełniący w dawnych czasach funkcję nadrzędnej nad terytorium świątyni - pieve, znałam dotychczas tylko z zewnętrznej bryły, bez rzeźbionych zdobień.


Nie wiedziałam, co mnie czeka w środku, oprócz Mszy w rycie trydenckim i ciekawego księdza, na co przygotował mnie Krzysztof, który już tu kiedyś wybrał się sam.
Od przekroczenia drzwi poczułam się przeniesiona wehikułem czasu do miejsca, gdzie wszystko ma swój czas, ład. Nie wiem, czy takie miejsce kiedykolwiek istniało, ale poczułam się fantastycznie. . Nigdy wcześniej w żadnym kościele nie miałam wrażenia, że moja dusza jest z innej epoki, a tutaj nagle poczułam, że XXI wiek jest dla niej bardzo trudny :)
Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam we Mszy św. w starym rycie, nie widziałam kobiet w mantylkach na włosy - jakże naga czułam się z moimi odsłoniętymi. Bardzo lubię homilie Krzysztofa, bo mądrze prawi, trudno było mi spotkać równie interesująco głoszącego (z ambony!) księdza. Ten z San Donato jest w zupełnie innym stylu od mojego pryncypała, zdawał się chwilami być żywym wcieleniem Don Camillo, bezpardonowo mówiącym prawdę.
Świątynia jest bardzo zadbana, panuje w niej niezywkła atmosfera niewymuszonego zatrzymania czasu.

Daje pojęcie, jak kiedyś mogły funkcjonować kościoły.
A teraz do tego dodajcie chociażby tylko dwa obiekty znajdujące się wewnątrz - malowany krzyż ze szkoły Giotto i misę chrzcielną della Robbia - zrozumiecie wzruszenie, które mnie przepełniało, aż po zwilgotnienie oczu.




Jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli wejść do Pieve di San Donato, celujcie w godzinę Mszy św. , gdyż kościół nie jest ciągle otwarty.
Na koniec wpisu zostałam z kilkoma zdjęciami, których nie chciałam wpiąć w tekst, teraz czas na nie: