wtorek, 29 listopada 2011

ROZMNAŻANIE PRZEZ ODLEWANIE

Moje rysunki na świecach. Poszukiwania innej stylistyki.
 Przypominam osobom anonimowo wpisanym pod prezentowym wpisem, by przysłały do mnie maila ułatwiającego mi identyfikację. Nie chodzi o podpis pod samym zgłoszeniem, tylko maila wskazującego, którego komentarza dotyczy. Żeby uniknąć potem problemów do losowania nie wejdą  takie zgłoszenia. Zauważcie, że imiona się powtarzają. Oczywiście rzecz nie dotyczy zalogowanych osób.

poniedziałek, 28 listopada 2011

PAMIĄTKI DO PARYŻA

Nie pomyliłam się, otóż przewrotnie zamiast wrócić z pamiątkami, ja do Paryża takowe zabrałam.
Dla okruszka - rycerza,  żeby rycerski i męski mamie wyrósł, no i trochę pod motywy z jego pokoju.
A dla kuzynek pamiątki z Paryża, bo dla nich to te świece faktycznie z Paryża:


sobota, 26 listopada 2011

GOŁĘBI BŁĘKIT

Pomysł wyjazdu pojawił się na chyba niecałe dwa tygodnie przed wylotem. Na Facebooku zgadałyśmy się rodzinnie.
Żeby nie mieszać, że to "córka babci mojego wujka, który poślubił ciotkę...", wszystkie pozostałe bohaterki spotkania nazwę kuzynkami. Jedna z nich mieszka nieopodal Paryża, dwie wybierały się do niej z Polski, a ja dołączyłam do tego zacnego zlotu czarownic.
Dzień przed wyjazdem drapało mnie gardło i obawiałam się, żeby mnie żadne większe choróbsko nie dopadło, bo bym nie poleciała, gdyż u celu mieszka sobie malutki trzymiesięczny okruszek i strach byłoby go zarazić jakimś włoskim wirusem. W dniu wyjazdu nie było źle, więc ruszyłam w drogę.
Beauvais? A gdzie to? Otóż 100 km od Paryża, dlatego sprytne linie lotnicze złapały mnie na nazwę "Paryż Beauvais". Drobiazg - 100km od stolicy Francji. Sposobem na dotarcie do centrum jest autobus wahadłowo kursujący między miastami. Wszystko fajnie, jeśli wahadło ma równomierne wahnięcia. Byłam pierwszą osobą, która nie załapała się na poprzedni autobus. Nic to, za 15 minut następny. Taaaaaak! Najgorsze, że nie można było odejść ze stanowiska i schować się w ciepełku, trzeba pilnować swojego miejsca w kolejce. Po 45 minutach zmarznięta kolejka oczekujących weszła do autobusu.
Ten wstęp to takie moje marudzenie, bo przeziębienie było tym, co kładło mi się na przyjemność spędzenia trzech dni z rodziną i nie tylko. O drugim celu napiszę osobno.
Kuzynka mieszka w znanej Polakom i czytelnikom paryskiej "Kultury" miejscowości Maisons-Laffitte, a żeby było jeszcze weselej to akurat na takiej oto ulicy:
Z samego miasteczka niewiele zobaczyłam, no bo i kiedy? To tylko trzy dni. Raz wieczorem wdepnęłyśmy do centrum po zakupy na wyborną kolację.
A ostatniego przedpołudnia wybrałyśmy się ku zamkowi. Droga do niego wiedzie efektownymi plantami, wzdłuż których przysiadły piękne wille.
Zamek przysporzył mi trochę trudności. Podejrzewałam go o barokowość, ale co kraj, to styl. Gdyby nie tablica informacyjna, to bym tak odważnie nie klasyfikowała. Budowla jest bardzo przysadzista, próżno w niej szukać zwariowanych linii.
Zaprasza otwartą bramą, ale nikt prawie z tego nie korzysta. Do wnętrz nie weszłyśmy, obeszłyśmy naokoło po dość smętnym ogrodzie. Do robienia nostalgicznych zdjęć jak znalazł!
Ciekawe, czy latem lub wiosną jest w nim weselej?
Cieszę się, że nie poleciałam na dłużej, bo nie mam pojęcia, jak bym się wygrzebała z pisania. Ciężko ująć tyle wrażeń w jakiś sensowny zestaw słów.
Jestem oszołomiona wielkością Paryża. Byłam w nim półtora dnia w drodze do Hiszpanii z jakimś tanim biurem podróży, wieki temu, czyli w 1997 roku. Wtedy raptem udało mi się zobaczyć Montmartre, przejść Polami Elizejskimi, odwiedzić katedrę Notre Dame oraz wspiąć na Wieżę Eiffla. W głowie zaległo mi rozczarowanie dominacją XIX wiecznej architektury. Jadąc miałam przedziwne wyobrażenie o starym centrum i wąskich uliczkach. Trochę bardziej swojsko poczułam się dopiero w dzielnicy malarzy, wszak wiele ich biografii miało swój etap w Paryżu.
Nie zapamiętałam jednak wielkości miasta. Nie zaznałam szalonego ruchu samochodowego, więc za tego pobytu kwiczałam z radości widząc, jak moja kuzynka radzi sobie jako kierowca. Cięła równo przez ronda, umiejętnie wykorzystywała nieistniejące pasy ruchu i ani razu nie przyczyniła się do wszech panujących zarysowań karoserii.
Pierwszy dzień to do południa spacer po Montmartre.

Pyszny obiad w baskijskiej knajpce Chez Gladines. Ziemniak w berecie z antenką od razu się dobrze zapowiadał. Porcje olbrzymie, a cena absolutnie z dolnej półki. Koło nas siedziały jedzące olbrzymie porcje sałaty (zielenina, jajko, ziemniaki, ser, podroby itd.) młode dziewczyny, które potem ze śmiechem, i ich i kelnera, zostały wygonione na lekcje. W naszej grupce, dwie osoby zamówiły sałatki podawane w metalowych miskach, a dwie kurczaka w różnych wariantach (z pieczarkami, bądź z papryką) - obowiązkowo z pysznymi płatkami ziemniaków.
Nas nie wyganiano, ale i tak wyszłyśmy jeszcze trochę się poszwendać. Niestety miasto jest bardzo nieprzyjazne parkingowo. Parkomaty działają tylko na specjalne karty, które kupuje się w kioskach. Tylko gdzie te kioski? Jakaś lekka paranoja, bo zanim znajdzie się kiosk (jeśli w ogóle się go znajdzie), to można za wycieraczką znaleźć "list miłosny od służb porządkowych".
Na koniec więc rzuciłyśmy jednym okiem na Wieżę Eiffla, ale zza rzeki, a potem strzeliłyśmy focha pod pomnikiem generała Focha i szybciutko podążyłyśmy ku autku.
To już był trzeci raz bez biletu, więc wydawało się niemożliwe, by nam się udało. A przecież z ręką na sercu mogę przyrzec, że chciałyśmy zapłacić za postój. Uff! Udało się.
Następnego dnia będąc przekonane o wykorzystaniu puli z fartami szukałyśmy garaży podziemnych.
Ten dzień zaczęłyśmy od galerii - "no co ty głupia! handlowej" "(że za Stuhrem powtórzę).
Zakupy? Nie, nie.
Ale na razie tylko tam w pełni było widać nadchodzące Boże Narodzenie.
Choć ono chyba mało Boże? Ruchome wystawy w Galerii Lafayette to według twórców rockowa wersja świąt.
Lalki w stylistyce nie z mojej bajki, ale przyznam jednak, że i wykonanie i animacja rewelacyjna, co w niewielkim stopniu ukazuje filmik.
Aparat nie daje rady z jakością obrazu filmowego. Trudno. Pocieszam się zdjęciami.

Choć i tak niełatwo o satysfakcjonujące zdjęcia, gdy się fotografuje obiekty za szybą, w tłumku innych chętnych na uwiecznienie wrażeń.
Mnie najbardziej zainteresowała architektura tych sklepów. Trochę ją przysłaniały stoiska i kawiarnie, ale trudno nie przyznać, że miałam przed sobą piękną secesję, odezwała się moja stara miłość do tego stylu.
Jeszcze ciekawiej zrobiło się na dachu sąsiedniego budynku.  To tutaj w pełni odkryłam barwę Paryża - wyciszone niebieskości, lekko wtapiane w fiolety i szarości.
Nawet mocne i świeże złocenia w kopułach nad  Galeriami Lafayette oraz przy Paryskiej Operze nie przeszkadzały eleganckiej panoramie miasta, to tylko takie kontrapunkty w gołębich błękitach.
Przyznam, że ten widok załagodził moje oszołomienie miastem, przekornie, bo przecież właśnie tu było widać jego ogrom. Tylko on taki miły swoją niebieską poświatą.
Tak czy siak, dobrze jest wrócić do kameralnej Toskanii.
Ale zanim ...  to będzie jeszcze jeden paryski wpis.
Teraz już wiecie, skąd pocztówkę otrzymała Pani Małgorzata W.

A do Was ślę taką wirtualną:


PS. Zdjęcia, na których mnie widać są autorstwa Ewy Ostoja-Hełczyńskiej.

TRZY PO TRZY

W słowach pewnie często mi się zdarza pleść trzy po trzy, ale tym razem chodzi raczej o dwa po trzy, czyli sześć wieńców adwentowych. W ogóle to ja dopiero na ostatniej niedzielnej Mszy zajarzyłam, że to już niedziela Chrystusa Króla i czas w te pędy zabierać się za przygotowanie do Adwentu. Szaleństwo, bo nie dość, że kończyłam akurat trudne zamówienie, to przecież świece trzeba odlać, no i na jednym wieńcu nie umiałam skończyć.
Dobrym sposobem jest w takiej sytuacji wyciszyć się i pojechać po surowiec do Casale. Gwarantowane wyciszenie daje chodzenie z psiakami po gaju oliwnym, słońce nisko nad wzgórzami i soczystość barw.
Jedynym zagrożeniem mogą być dziki, ale gdy dzików niet, to hulaj dusza.
Boguś tak się rozhulał, że potem za żadne skarby nie chciał  wskoczyć do bagażnika, tylko usiłował załapać się na przednie siedzenia. W końcu, jak zawsze, zestrachany ulokował się z tyłu auta.
W tym roku i nie użyłam chróściny jagodnej, która dzwoniła dojrzewającą czerwienią owoców. 
Wieńce uplotłam z samego ostrokrzewu.
Zawsze mam z nimi jeden podstawowy problem, by nie pójść za bardzo w Boże Narodzenie. Zresztą barwy świec narzucają się trochę z tonacją. W tym roku zaszalałam i uplotłam jeszcze wieńce na boczne ołtarze. Oczywiście ze świecami jest tylko jeden (na szczęście!).
Te we wnętrzu kościoła mają dodatki ze złotej biżuterii florystycznej, a na zewnątrz ochłodziłam gamę.
Jedyne czerwienie pojawiły się na drzwiach do domu.

piątek, 25 listopada 2011

PO PROSTU PREZENT

Drodzy Moi!
Nie mam możliwości obdarowania wszystkich czytelników czymś więcej niż blogiem, ale chciałam stworzyć tu przybywającym szansę wylosowania świątecznego prezentu.
Warunki są dość proste:
- Należy wpisać się pod tym postem deklarując chęć otrzymania świecy.
- W losowaniu wezmą udział wszystkie wpisy rozpoznawalne, a więc albo zalogowani użytkownicy, albo podpisani anonimowi. Z tym, że w celu weryfikacji proszę osoby z tej drugiej grupy o jednoczesne przysłanie maila z określeniem, że ich dotyczy ten wpis.
- Chcę dać szansę także tym, którzy rzadziej tu zaglądają, więc losowanie przeprowadzę w symbolicznym dla prezentów dniu 6 grudnia. Żadnych innych warunków nie stawiam poza "nieanonimowością" oraz terminem do 6 grudnia, do godz. 8 rano, po której przeprowadzę losowanie.
- Wylosowana osoba otrzyma tę świecę, oczywiście pod jeszcze jednym niezbędnym warunkiem, że poda mi zwykły adres pocztowy :)

A ja wracam do pracy nad zaległymi wpisami. Ciężko idzie, bo inne prace mam na głowie.

wtorek, 22 listopada 2011

PERE AL CHIANTI

Chciałabym jakoś zgrabnie przetłumaczyć ten tytuł, ale najbardziej leży mi on po włosku. Są to gruszki "z Chianti", "na sposób Chianti", albo jeszcze gorzej: "po chiantyjsku". Tym przepisem inicjuję przygodę z nową książką kucharską pt."Księga prawdziwej kuchni toskańskiej" Paolo Petroniego. Wypatrzyłam ją u znajomych i miałam najpierw okazję przejrzeć, czy warta zakupu. Nie jestem wielkim maniakiem książek kucharskich, ale ta ma kilka zalet, m.in. traktuje tylko o kuchni toskańskiej oraz wzbogaca przepisy o krótkie historie i wyjaśnienia.
Zaczęłam przedziwnie od deseru, ale nie mogłam się mu oprzeć.

PERE AL CHIANTI
4 gruszki keiser (podejrzewam, że wybór związany jest z twardością owocu)
pół butelki Chianti (żadnych szaleństw, przepis nie wspomina nic o Classico, wzięłam więc domowe, kupowane sfuso w tym regionie, wydaje mi się też, że można wina wziąć mniej, o czym później)
150 g cukru (ok. 3/4 szklanki, mnie ta słodycz odpowiadała, Krzysztof twierdzi, że za słodko)
cynamon


Gruszki obrać i wydrążyć rdzeń (nie mam specjalnego wycinaka w kształcie rurki, zrobiłam to zwykłym cienkim nożem). Ustawić je w garnczku nadającym się do piekarnika. Dobrze, żeby stały ciasno i się nie przewracały. Zasypać cukrem, zalać winem i przyprószyć cynamonem. Włożyć do piekarnika nastawionego na 160 stopni i zapiekać często podlewając winem. No i tutaj dochodzimy do rozbieżności z przepisem. Autor podał, żeby gruszki trzymać w tej temperaturze 40 minut, aż wino zgęstnieje do syropu. U mnie opornie gęstniało, albo jednak to za dużo wina, albo wpływ miał użyty gliniany garnek. Dwukrotnie wydłużyłam czas przygotowywania potrawy, bez szkody dla twardości gruszek. Syrop zapewne mógłby być jeszcze gęstszy, za to smak miał już wyborny.
Gruszki pozostają dość twarde, więc chyba najlepiej pokroić je potem w kostkę i zalać syropem, podając na stół jak macedonię. 
Idealny przepis na zimowe wieczory!


niedziela, 20 listopada 2011

KRÓLIKOWE KULINARIA

Zanim pozbieram się po moim wypadzie, ułożę w głowie wszelkie wrażenia i przetrawię emocje, proponuję zająć się trawieniem jadła.
Polecam królika w piniowych orzeszkach i oliwkach. ten drugi składnik, jak dla mnie, może nie istnieć i taką wersję też już robiłam.

POTRAWKA Z KRÓLIKA Z ORZESZKAMI PINII I ZIELONYMI OLIWKAMI
królik
oliwa
1 ząbek posiekanego czosnku
sól i pieprz
1/2 szklanki białego wina
3/4 szklanki bulionu
1 szklanka zielonych oliwek
1/3 szklanki orzeszków pinii
Po opłukaniu królika i osuszeniu należy pokroić go na kawałki. W dużym rondlu rozgrzać oliwę i na średnim ogniu podsmażyć na niej czosnek. Dodać królika, posypać solą i świeżo zmielonym pieprzem. Przyrumienić ze wszystkich stron. Dolać wino i gotować, aż odparuje. Zmniejszyć płomień i podlewając po trochę bulionem dusić pod przykryciem przez 40 minut. Dodać oliwki i orzeszki i dusić jeszcze przez 15 minut.
Podałam z pieczonymi ziemniakami.
Ich przygotowanie to wynik mojego roztrzepania. Zazwyczaj dawałam niższą temperaturę i długo je piekłam. Potem zdarzyło się, że lekko skropiłam blachę oliwą, ułożyłam na niej pokrojone w kawałki ziemniaki, posypałam solą i pieprzem, włożyłam do piekarnika, ale temperaturę ustawiłam na max. Nie minęło 30 minut, a miałam pięknie przyrumienione ze wszystkich stron ziemniaki (raz je odwróciłam w trakcie pieczenia). Z wierzchu chrupiące, w środku miękkie, czemu ja wcześniej nawet je podgotowywałam?
Smacznego :)

wtorek, 15 listopada 2011

APTEKA DLA TURYSTÓW

W minioną sobotę wybrałam się na rynek. Potrzebowałam kwiatów przed dom, a przy okazji wypatrzyłam niebieską torbę o odcieniu kilka tonów ciemniejszym od szala, który dostałam na imieniny. Zawsze, gdy przechodzę koło punktu informacji turystycznej zaglądam, czy jest tam Paolo (o nim pisałam tutaj).
Stary Pałac Biskupi. Daszek na narożniku wyznacza pomieszczenia dawnej apteki.

Ucieszył się na moją wizytę. Mówił, że w tym roku było mnóstwo Polaków. Zaczynają więc myśleć o promocji Pistoi w Polsce. Myśli nawet o jakiejś współpracy. Nie zapieram się, że nie, z chęcią bym im pomogła. 
Ale ja nie o tym. O samym biurze chciałam napisać, a właściwie o jego suficie. W tym miejscu przez wieki mieściła się biskupia apteka zwana de'Ferri. Założył ją Andrea Franchi w 1397 roku. Określenie "biskupia" wzięło się stąd, że lokal mieścił się na parterze starego pałacu biskupiego (dzisiaj nazywanego Pałacem Landini). A nazwa de' Ferri pochodzi od żelaznej barierki.  Apteka, wraz z nazwą, przeniosła się na via Pacini w 1974 roku!
Oto sufit, który nieodmiennie mnie zachwyca:

poniedziałek, 14 listopada 2011

LATO

Wcale mi się w głowie nie pomieszało. Niby tydzień temu pisałam o ostatnich promieniach jesieni, ale okazało się, że właśnie mamy lato.
Lato Św.Marcina.
Niedawno dowiedziałam się, że tak tutaj określa się ocieplenie po wstępnym jesiennym ochłodzeniu. Poszperałam, skąd taka nazwa. Otóż ma ona związek ze świętym, który, jak zapewne Wam wiadomo, podzielił się swoim płaszczem z biednym człowiekiem. Ludność chciała widzieć więc listopadowe ocieplenie jako reakcję Boga - dar słońca, by święty nie zmarzł. To trochę taki odpowiednik Babiego Lata w Polsce. Noce już chłodne, ale dni piękne ciepłem i słońcem.
A skoro św. Marcin, to nie mogłam zareagować na znaleziony na blogu "Moje wypieki" przepis na rogale marcińskie. Pamiętajcie, prawie połowę swojego życia mieszkałam w Poznaniu, lub jego okolicach, wiem więc za jakim smakiem tęsknię 11 listopada.  Wiedziałam, że od razu muszę odpuścić biały mak, bo nie zmielę. Pozostała gotowa masa makowa. A marcepan? Naiwnie byłam przekonana, że skoro w sklepie są towary z innych regionów Włoch, to z marcepanem problemu nie będzie. I się pomyliłam. Na szczęście okazało się, że marcepan wcale nie jest taki trudny do samodzielnego wyrobu. Na wielu polskich stronach krążą przepisy. Wydawało się to proste: zmielić migdały, dodać cukru pudru, jajko itd. Ale mój robot rzęził i nie chciał zamienić drobinek w lepką tłustą masę. Doczytałam, że na południu Italii dodawano wodę pomarańczową i raczej nie chodzi o napój gazowany, tylko destylowany. Pod ręką miałam rosolio mandarynkowe i dolałam jego odrobinę. Marcepan palce lizać!
Potem wystarczyło zaplanować popołudnie tak, by mniej więcej co pół godziny powałkować ciasto, a następnego dnia ... miałam mały Poznań w San Pantaleo.
Przyznam, że rogale wyszły tak pyszne, iż żal było się nimi nie podzielić. W piątek wieczorem jako "kulturalno oświatowa" wymyśliłam babskie spotkanie w kinie, przy okazji tylko w polskim gronie, jeno film angielski "Johny English". Niestety film okazał się nie za bardzo śmieszny, ale nie popsuło to nam przyjemności spotkania.

środa, 9 listopada 2011

MISTERNE MINIMUM

A Krzysztof mówił, że za trudna ta zagadka, nie zna Was, Moi Drodzy Czytelnicy! Choć przyznam, że i ja byłam zaskoczona tym, że już pierwsza osoba trafiła bezbłędnie. Tak szybko i tak trafnie! Oczywiście więcej osób napisało poprawnie, podając jeszcze dokładniej lokalizację. Ociągałam się z rozwiązaniem konkursu, bo tak miło było czytać Wasze odpowiedzi. Oczywiście mozaika może kojarzyć się z wieloma miejscami, ale niebieska gama barwna i koliste formy podsunęły prawidłową odpowiedź już pierwszemu uczestnikowi konkursu. Gratuluję! Małgorzato W., poproszę o kontakt na maila i prawdziwy adres pocztowy, żebym mogła dotrzymać słowa. Nie powiem jednak skąd nadejdzie pocztówka :)

A teraz jedziemy do Rawenny, a właściwie najpierw do Forli.  Koleżanka miała podbramkową sytuację i szukała kogoś, kto odwiózłby jej mamę na lotnisko. Sami wiecie, że tak jak lubię zwiedzać i odwiedzać, tak nie lubię się przemieszczać, zwłaszcza jako kierowca. Wie to i Krzysztof, dlatego wziął na siebie rolę kierowcy. A ja pomyślałam: skoro już, to może by tak "skubnąć" Rawennę? Nigdy w niej nie byłam,  a nie wiadomo kiedy się tam wybiorę. Odwieźliśmy więc mamę Asi na lotnisko, a sami zrobiliśmy mały skok ku  mozaikom.
Czasu za wiele nie było, całą swoją uwagę skoncentrowaliśmy na Bazylice św. Witalisa. 
Nieprzygotowany turysta może się tam pogubić, bo w wejściu na teren całego kompleksu znajduje się kasa, ale z biletami do Muzeum Narodowego. Uczciwie jednak powiedziano, że to nie o nich nam chodzi. . Podwórzem dotarliśmy do innego budynku z odpowiednią kasą.
Poprowadzenie zwiedzających przez piękny krużganek miało swój sens.
Wyciszyło, odcięło od świata zewnętrznego, ale i tak nie przygotowało na to, co jest głównym celem turystów przyjeżdżających do Rawenny. Zastosuję ten chwyt i pokażę jeszcze jeden krużganek, bo potem nic już nie może uratować od wstrzymania oddechu. Ten drugi krużganek znajduje się na prawo przed wejściem do samej bazyliki. Pełno w nim starożytnych płyt nagrobnych z interesującymi portretami.
W końcu jednak stanęliśmy u szczytu schodów prowadzących do narteksu, przedziwnie skośnie wybudowanego w stosunku do osi określonej przez prezbiterium.
 Na planie wygląda jak bezmyślnie ułożony klocek. Burzy poczucie równowagi.
http://chestofbooks.com/architecture/James-Fergusson/Illustrated-Handbook-of-Architecture---Christian-Architecture/scaled/s-392-P.jpg
I różnica poziomów i przedziwne ulokowanie tego swoistego przedsionka, które w późniejszej architekturze sakralnej przerodziło się w kruchtę, wskazywało na odległość czasową między zabudowaniami prowadzącymi do absolutnie zachwycającej Bazyliki San Vitale.
I nawet jeśli kogoś nie zachwyca, to mnie i tak zachwyca. Takiego spotkania z Bizancjum jeszcze nie zaznałam. Dobrze, że prezbiterium ze słynnymi mozaikami jest dokładnie po drugiej stronie wejścia, w przeciwnym razie zapomniałabym przyjrzeć się wnętrzu kościoła.
Samemu w sobie fascynującemu.
Mimo nazwy "bazylika" nie ma tu podłużnej formy prostokąta w planie. Zapewne nazwa wzięła się więc z funkcji.
A forma? Wielokąt ośmioboczny w rzucie, z "dodatkami" - prezbiterium, wieżami. Cała przestrzeń ograniczona tym planem to niezwykła gra kolumn i empor okrążających stojącego w środku człowieka. Na to nałożone freski, reflektory podświetlające łuki - szaleństwo.
W głowie się kręci. Zaczynam rozumieć, czemu Bizancjum wybrało formę centralną nawiązującą do kaplic grobowych. Świat zmarłych wydaje się lepiej reprezentować Transcendencję, nie możemy go poznać za życia, możemy w niego wierzyć, tak jak możemy wierzyć w Boga.  Mistycyzm niemal odczuwalnie krąży po wczesnochrześcijańskiej budowli.
Na podłodze przepiękne mozaiki tworzą zaskakujące wprowadzenie do tego, co zobaczyłam prezbiterium. Ich skromna kolorystyka kontrastuje  z tym, co czeka idącego ku prezbiterium.
Wiem, wiem, mogłam się przecież spodziewać pięknych i kunsztownych obrazów.
Wszak orszaki cesarskiej pary są bardzo spopularyzowane. A jednak!
Bo chodzi mi o zieleń! Bo ona mnie oszołomiła, totalnie zaskoczyła.
Orszak Justyniania i Teodory wbił mi się w pamięć złotem i brązami.
Nie zgłębiałam dotąd tego, co UNESCO uznało za godne patronatu. Istne zagłębie mozaiki!
Ależ maestria! Mimo, że mozaikarzom chrześcijańskim nie chodziło o dekorację malarską, tak jak tym rzymskim, starożytnym, nie stosowali więc tak drobniutkich kamyczków, jakich poprzednicy, to jednak ich dzieło ma niezwykłe walory malarskie. Tchnie misterną pracą, ale też i czymś więcej. Pięknem formy, pięknem wiary
Zazdrościłam po części pani, która położyła się na podłodze, by zrobić zdjęcia.
Ja, jak zwykle, byłam w spódnicy, nici z takiej przyjemności. Zapewne jednak trudno byłoby mnie podnieść z podłogi, mogłabym tam leżeć godzinami. I straciłabym następną ucztę - Mauzoleum Galli Placydii - niepozorną budowlę, stojącą w cieniu oszałamiającej bazyliki.
Zastanowił mnie tylko napis, że ze względu na specyficzny mikroklimat wolno tam przebywać 5 minut. Ludzie! Pięć minut na takie cuda?
Nigdy nie osiągnę poziomu tego, czym pokryte jest sklepienie, ale nie mogłam się opanować, by choć czegoś malutkiego, niebieskiego, z okrągłymi formami nie popełnić. Rozumiecie mnie?
Rozumiecie też niesamowity niedosyt, żal, że tych ośmiu obiektów z Rawenny nie mam bliżej?
Muszę tam wrócić.

wtorek, 8 listopada 2011

KTO LUBI OTRZYMYWAĆ POCZTÓWKI?

Szukam osoby, która lubi znajdować w swojej skrzynce kartkę pocztową. Warunkiem jest rozwiązanie zagadki i bycie pierwszą osobą, którą odpowie na pytanie:
Jakim miejscem zainspirowałam się robiąc tę świecę? 
Podpowiem tylko, że nie pisałam jeszcze o tym miejscu. Byłam tam 26 października, ale z wpisem czekałam na zrobienie świecy i ogłoszenie konkursu. Kartkę wyślę też z niespodziewanego miejsca, o którym też jeszcze tu nie pisałam. Jadę tam za tydzień, więc do tego czasu czekam na rozwiązanie zagadki.  Liczą się tylko te wpisane pod postem, nie w mailach, nie na FB.

poniedziałek, 7 listopada 2011

OSTATNIE PROMIENIE JESIENI

Jedno zdjęcie. Zobaczyłam gdzieś w necie aleję platanów z murów Lukki i zamarzyłam o brnięciu przez opadłe liście.
Od dwóch dni padało, gdzieś tam jednak nieśmiało tliła się nadzieja na spacer w tym miejscu. Niedzielny poranek ciepły, ale bez deszczu - zdecydował. Parasol był niepotrzebny!
Po obiedzie spakowaliśmy wszystkie łapy i pojechaliśmy do Lukki żegnani przez deszcz. 
Nadzieja nagrodzona!
W Lukce przywitało nas słońce.
Myślałam, że w związku z niepewną pogodą i trwającą jeszcze sjestą mury będą spokojnym deptakiem.
Ba!
Nie przewidziałam, że i inni tak pomyślą, no i że akurat tego dnia odbędą się mistrzostwa Europy w kolarstwie krosowym.
Część toru została utworzona właśnie na murach. Dla organizatorów to nie problem, gdy kolarzy nie było w pobliżu, można było spokojnie przejść przez tor, by kontynuować spacer.
W starej Lukce rower to zwyczajny widok, a mury są wspaniałym miejscem na przejażdżki, 4,22 km szerokiej asfaltowej alei aż korcą.
Zdarzyło się połączenie rowerzysty z biegnącym psem, najczęściej jednak właściciele psów wybierają pieszą wędrówkę.
Należeliśmy do tej grupy. Z tego powodu trudno było mi robić zdjęcia, gdyż Druso szalał ze szczęścia spotykając wielu kolegów. Szarpał smycz i piszczał z radości.
Niestraszne były mu żadne psy, zrejterował tylko pod lwem.
Nie przeszliśmy całej trasy. Zaczęliśmy od Porta San Donato, a ja koniecznie chciałam zobaczyć katedrę z murów, by potem przejść miastem.
Zawsze coś w nim zatrzyma oko.
Niezwykłe drzwi z rewelacyjnymi kołatkami i dzwonkami (te dwie klamki z numerami lokali)
Oraz fasada kościoła Santa Maria Forisportam.
Jedna wystawa to przypomnienie o przygotowaniu ciasta na pierniczki:

Tłumy na murach, tłumy wewnątrz murów, a ja cała zadowolona, bo gapienie się na ludzi to moja wielka słabość. Na ich zachowanie, ubiory, miny, gesty, itp., itd. Pewnie to pozostałość po czasach, gdy zbierałam takie obserwacje na potrzeby teatralne.
Dobry, niedzielny spacer.
Może to nie jest polska złota jesień, ale w liściach brodziłam, kasztany zebrałam :)