poniedziałek, 30 lipca 2007

ZWYKŁY DZIEŃ

Usiłowaliśmy dalej malować łazienkę, ale bez czegoś w rodzaju unigruntu się nie da. Więc mały przestój do środy, gdyż jutro jedziemy z wizytą do jednych ludzi, co to w pobliskich górach wypoczywają. Może ładne zdjątka będą? Poejchaliśmy rozejrzeć się za odpowiednim na moje nogi obuwiem domowym, wcale to nie jest takie łatwe. Wybór i owszem szalony, ale albo strasznie drogo, albo za twarda podeszwa a mi się odbijają kości od takiej, albo zwykłe ciapy, co się nie da ich na nogę w te upały założyć. Pojedziemy jutro do wielkiej hali zwanej szumnie "La Casa della scarpa". Dziś mieli nieczynne. Przy okazji popatrzyłam sobie na inne butki - ach!! ech!! och!!
Gdzieś przy okazji zakupiliśmy trochę owoców. Zawsze mnie rozczula, gdy kupuje się na straganie, że sprzedawca cosik od siebie dorzuci, a to jakąś marcheweczkę, a to coś innego.

niedziela, 29 lipca 2007

UPALNIE

Niewiele dziś zdziałałam. Lenistwo total niedzielne. Tylko przygotowałam obiad. Pobawiłam sie w robienie świeczek. Na razie wtapiam kawę, w ziarenkach i zmieloną, pieprz, kakao. Kakao świetnie nadaje się na barwnik - rozpuszcza się w parafinie. Już wiem, że nie należy stygnącej świeczki wkładać do zamrażalnika, pęka parafina  Pooglądałam i poczytałam fora o wnętrzach i świecach właśnie i tak powolutku mija dzień. Krzysztof dziś mocno eklezjalnie zajęty, więc ja sobie leniuchuję. A poza tym skwar niemożebny, że wszelkie zwiedzanie odkładamy na ciut niższe temperatury.

sobota, 28 lipca 2007

WYCHODNIE KULINARNIE

Piątek zabraliśmy się za malowanie łazienki. Po drodze odkrywamy mnóstwo prowizorki, której teraz nie usuniemy, bo nie ma sensu. Jeśli ma tu być zrobiony remont generalny, to nie opłaca się angażować wielce w pracę, ale jakoś chcemy odświeżyć pomieszczenia do tego czasu, żeby dało się wejść doń z ochotą.
Wieczorem wyjście na kolację do Giulietty - zrobiła nam niespodziankę. Kolacja w naszym mniemaniu kameralna, Giulietta, jej mąż Franco oraz my. Ja niby w roli honorowej, na przywitanie w paese. A tu się okazało, że byłą jeszcze Marisa z mężem Luciano oraz Gabriela z mężem Carlo. Wszystkie trzy kobiety to katechetki i postanowiły jakoś mnie uhonorować. Kolacja przepyszna, ale potem konałam trawiąc.
Jadłospis: Przystawek na szczęście nie było. Primo piatto - pasta pomorola (czyli makaron z sosem ze świeżych pomidorów i bazylią oraz parmezan), secondo piatto - bakłażan z pomorolą i parmezanem na zimno, cukinia w cisćie francuskim na zimno i mięsa z grilla (jagnięciena, wieprzowina i kurczak). Najbardziej zadziwiła mnie jagnięcina - pyszna zero starego capa barana. Najpierw macerowana w oleju i oceto balsamico a potem na ruszt. Pychota! Wszystko w towarzystwie wina i wody, ta druga często dolewana wprost do wina. Wino Rosso Montepulciano. A deser lody z truskawkami skropionymi oceto balsamico a potem jeszcze jakieś ciasto serowe z mrożonymi owocami leśnymi (frutti di bosco), czyli jeżyny i maliny. Na koniec nieśmiertelna kawa - ja już nie skorzystałam. W domu szybko popiłam herbatą.
Siedzieliśmy przy stole mniej więcej 3 godziny śmiejąc się i gadając. Kobiety z uśmiechem mówiły o przywarach swoich mężów, ale jakoś to mnie nie krępowało (jak zazwyczaj bywało w Polsce), bo wszystko to było okraszone śmiechem.
Dobrze, że Giulietta przyjeła nas osobno, to mogłam jej bez skrępowania wręczyć przygotowany dla niej, własnoręcznie wykonany, prezent:

Przy okazji obejrzałam sobie następne wnętrze domu i ogródek. Ciekawe stare mebelki i sprzętkuchenny (już nieużywany miedziowany dla ozodby wiszący), pełno obrazów i reprodukcji. Na szybie drzwi wejściowych charakterystyczne toskanskie zasłonki z białego płótna z delikatnym ornamentem richelieu. A w małym ogrodzie  zioła, kwiaty i biskwitowa glina.

A sobota zaczęła się od wczesnej pobudki, by o 7.45 wyruszyć w kierunku Bolonii i odebrać tam z lotniska wracającą z Polski Marzenę - mieszkankę i pracownicę wspominanego kiedyś przeze mnie Giaccherino. Czekając na lotnisku wypoatrzyłam w księgarni książkę o robieniu świec. Jakże na czasie! Wróciłam więc z małą pamiąteczką. A do samej Bolonii nie było jak wstąpić. Trzeba tam się wybrać osobno.
Po drodze na autostradzie mijaliśmy pożar lasu. Na szczęście nie wyglądało to groźnie i gdy wracaliśmy widać było, że sytuację opanowano. Po obrazach spalonych obszarów pod Peschici, gdzie byliśmy dwa lata temu, od razu chciałam sięgać po telefon, by wzywać strażaków, gdy zobaczyliśmy dym przy drodze. Ci już czuwali na miejscu zdarzenia.


Natchniona wczorajszym włoskim jedzonkiem dzisiaj na obiad podałam najszybsze spaghetti z gorgonzolą oraz zrobiłam tiramisu. 
Urządzenia kuchenne to często dzieła sztuki - sztuki ułatwiania życia. Żałuję, że dopiero teraz odkryłam przyjemność posiadania zmywarki do naczyń, ja która nigdy nie znosiłam ich zmywać! Teraz nawet samotnym osobom bym polecała, żeby nie trawiły czasu na nędzne zmywanie.
Wieczorem poszliśmy na spacer z psami. W końcu chart mógł się wybiegać. Ewidentnie upał nie służy mu, jako i  mopsowi. Znowu zachwyciłam się pięknem ruchu biegnącego psa. Taka harmonia. Ja przy okazji tez podbiegałam czasami, co niestety lekko boleśnie odczuwałam w kolanie, chyba trochę zniszczonym przez zeszłoroczne zapalenie stawu.

piątek, 27 lipca 2007

PARAFIALNE OPOWIASTKI

Zapomniałam dopisać paru szczegółów o mszy środowej, którą Krzysztof odprawiał za małżeństwo z 50 letnim stażem. Podglądałam trochę przez tajne okienko, resztę dopowiedział K. Pani wydawała się mało ciekawa, ale jak się odstrzeliła na Mszę to jej proboszcz niemal nie poznał  Nawet pazurki u rąk na ostrą czerwień pomalowała. Kościół pęłen gości, msza byłą poza normalnym rytmem, więć byli to tylko wyłącznie ludzie zainteresowani wspólnym przeżyciem z jubilatami. Ludzie sami zgłosili się do czytania czytań, co jest tutaj bezproblemowe. Nawet  wdzień powszedni nie trezba nikogo prosić o czytanie, sami między sobą to ustalają. Kiedyś widziałam też jak tuż przed różańcem w Asyżu prowadzący podszedł do przypadkowych ludzi w ławkach i prosił o prowadzenie konretnego dziesiątka, nie odmawiali, jak to by u nas w Polsce było. Za to podczas tej mszy swoistym curiosum było, że cżłowiek który czytał, nie miał żadnych obiekcji by potem, jeszcze podczas liturgii wyjść przez cały kościół na... papieroska  A to ci siła nałogu! Małżonkowie specjlanie na tę uroczystość kupili nowe obrączki i te zkaładali sobie podczas celebracji. A gdy wychodzili z kościoła, zostali obsypani ryżem i pszenicą. Ależ miałam potem do sprzątania, bo goście nerwowo nie wytrzymali napięcia i sypali już w kościele.
Druga opowiastka to spotkanie wczorajsze w sprawie cmentarza. Krzysztof stara się dopomóc ludziom zrozumieć w jakiej sytuacji się znaleźli, ale kręci sobie chyba tym tylko bicz. Rzadko która parafia to czyni. Inni księża, wiedząc chyba czym to pachnie, w ogóle nie ruszają tematu. Otóż Italia wydała nowe przepisy zgodnie z którymi gmina przejmuje na własność cmentarze i po 2024 roku będzie w pełni dysponować miejscami pochówku, nawet tymi już "zagospodarowanymi". Niby nic, u nas tez po pewnym czasie trzeba na nowo opłacić grób. Problem jednak się zrodził taki, że w latach 50-tych ś.p. proboszcz Bertini wziął od ludzi pieniądze za prawdopodobnie wieczystą dzierżawę. teraz okazuje sie, że te groby z 2024 rokiem przejdą na własność gminy. Napisałam prawdopodobnie, bo ludzie nie mają żadnych świstków na to, a jedyna umowa o przejęciu grobów międzu gminą a parafią wskazuje na to, że groby te nie były na sprzedaż. Jedynym wyjściem jest zawiązanie stowarzyszenia. I tu się zaczynają schody! Jak przekonać ludzi, w ktorych interesie należy właśnie powstanie stowarzyszenia, że jest to ich interes? Właściwie Krzysztofa nie powinno to w ogóle obchodzić. Na spotkanie z obecnymi najemcami grobów przyjechał z gminy architekt (w nawiasie dodajmy, że przyjechał z półgodzinnym opóźnieniem). I zamiast być przedstawicielem gminy to on pomagał ludziom zrozumieć ich stanowisko i namawiał ich do zawiązania stowarzyszenia. Kwestia cmentarza to przecież też pieniądze i jeśli gmina przejmie cmentarz, to chociażby opłaty za prąd też przejdą pod jej kontrolę. Za prąd? Zapytacie się. Tak, za prąd. Ponieważ tutaj każdy grób ma swoje podłączenie elektryczne, żeby mogła się tam wieczyście palić lampeczka zmiast znicza. Obecnie zarządza tym parafia. Spotkanie trwało 2 godziny i na razie stanęło tylko na tym, że ludzie mają się zastanowić nad swoją zgodą. Następne spotkanie miałoby zawiązać stowarzyszenie. Co najlepsze, zgoda na to, żeby stowarzyszenie reprezentowało interesy rodzin pochowanych musi być jednogłośna. Ciekawa jestem, jak się to rozwiąże.
A jeśli chodzi o spóźnienie architekta, to niby Włosi mają takie luzackie podejście do czasu, ale gdy jedna kobieta chcąc być grzeczną wyraziła się, że "pan architekt tutaj uprzejmie do nas przyjechał" z sali padło krótkie pytanie: "uprzejmie?".

czwartek, 26 lipca 2007

O TURNIEJACH I FINANSACH

Wieczorem po Mszy zasiedliśmy przed telewizorem, by obejrzeć Giostra dell'Orso, czyli pojedynek rycerski w Postoi. Rzecz polega na tym, że miasto z przydatkami podzielone jest na cztery dzielnice oznakowane własnymi barwami. My jesteśmy w "białym jeleniu"; biało-zielone kostiumy a w herbie biały jeleń na zielonym tle. Owe cztery dzielnice wystawiają swoich jeźdźców ścigających się na głównym placu Pistoi. Plac zostaje niesamowicie przeobrażony na ten czas - robi się regularny tor wysypany ziemią i piachem. Po nim ścigają się jeźdżcy, którzy na końcu każdego etapu wyścigu muszą trafić lancą do celu. Niesamowite, w pędzie na koniu jeszcze tak trafić w malusi cel, chyba mniej więcej o średnicy 10 cm. Liczy się więc i szybkość jazdy i celność. Rozumiem, że Włochów może to emocjonować, ale ja po paru rundach już miałam dość. Podziwam, i owszem, sprawność jeźdżców, ale chyba nie przepadam za oglądaniem jakiejkolwiek rywalizacji.
Dzisiejszy dzień, następny upalny, niemal cały czas w domu. Najpierw trudny poranny rozruch, z babskich względów. Potem obiad. A następnie próba uporania się ze stertami wypranych rzeczy. Tylko jak tu prasować? W końcu stanęłam przy mini-klimie z deską do prasowania i troszkę zmniejszyłam tę stertę z niewyprasowanymi rzeczami. Ech! Przypomniała mi się Areta, gdy w czasach zamieszkania w Gorzowie przychodziła do naszego domu prasować ciuchy. Aretko, czy nadal lubisz prasować? Ja zapraszam, bo dotąd tego nie polubiłam.
Mało co się wydarzyło, więc napiszę o warunkach ekonomicznych. Może nie powinnam uogólniać, ale z pobieżnych obserwacji wydaje się, że życie jest tu tańsze. Oczywiście dla osób tu zarabiających. Ale pomyślmy! Jak się ma 1000 zł do cen w Polsce a 1000 euro do cen w Italii? Za 1000 zł możemy nabyć ok. 250 litrów paliwa, tutaj za 1000 euro ok 870 litrów. 1000 zł stanowi ok 1/40 nowego samochodu, 1000 euro we Włoszech 1/10 podobnego samochodu. Z bliższej mi dziedziny: w Polsce papier oryginalny do decoupage kosztuje ok 9 zł, tutaj 2,50 euro. Znajoma wynajmuje malusią kawalerkę, ale w przepięknej okolicy we Florencji za 750 euro miesięcznie, ile trzeba zapłacić za kawalerkę, niestety w brzydszym Poznaniu? To tylko wstępne obserwacje, ale chyba z czasem tylko się potwierdzą. My tu na razie jesteśmy w dolnych granicach i na pewno dużo poniżej średniej krajowej a i tak spokojnie możemy żyć dzięki temu, że mieszkanie i media płaci parafia.

środa, 25 lipca 2007

DOBRY CZAS

Już wczoraj wieczorem zaczęła się festa. Dzisiaj Pistoia i cała prowincja mają wolny dzień od pracy, gdyż jest dzień patrona Św. Jakuba. Około 23 wiwatowali fajerwerkami na cześć opiekuna miasta i prowincji. Pokaz szalony, piękny, ale akurat byliśmy z psami na zewnątrz no i cykor znowu oszalał. Trzymałam go cały czas na kolanach i zatykałam uszy.
Teraz zabieram się za dom. Krzysztof odprawia Mszę w 50 rocznicę ślubu jakiejś pary. Zaczął z 10 minutowym opóźnieniem, bo ludzie nie śpieszą się tu z punktualnością. Przypomina mi się ciekawe spostrzeżenie kolegi Krzysia, gdy był na innej parafii we Włoszech. Zapytał tamtejszego proboszcza, o której będzie wieczorna msza i usłyszał, że po kolacji  No to chyba oczywiste, ludzie zjedzą i przyjdą 
Odkąd tu przyjeżdżam zadziwiona jestem fenomenem czasu. Wydaje się, że tutaj czas nie rządzi ludźmi. Jest potrzebny tylko w przybliżonych wartościach. I po pewnym czasie sama zaczynam sobie zadawać pytania w stylu: A gdzie mi się śpieszy? A stało się coś, że przyszli później? Oczywiście bez wielkiej gloryfikacji. To nie jest tak, że nie przestrzega się w ogóle wyznaczonych godzin. Wielkie lotniska i te mniejsze funkcjonują bezproblemowo. Kiedyś stanęłam na brzegu w Ostii Lido i liczyłam częstotliwość lądujących samolotów na lotnisku Fumicino pod Rzymem. Najdłuższy czas pomiędzy samolotami wynosił 3 minuty!!! Doliczając do tego starujące maszyny, można się złapać za głowę i niedowierzać, że tu w Italii??
A tak zupełnie na marginesie: Patron lotniska Leonardo da Vinci przypomniał mi o książce wartej polecenia i zaskakująco taniej jak na polskie warunki, w merlinie obecnie np. 56 zł. Kupowałam ją jeszcze taniej,ale widać to musiała być promocja.
Pięknie wydana książka z tłumaczeniami notatek i szkicami mistrza. Sztywna okładka. Kremowy papier, mnóstwo reprodukcji rysunków, których wcześniej nie znałam. Poczytuję ją wieczorami, albo w chwili zwolnienia tempa. Na szczęście zabrałam ją ze sobą, uchowała się przed głównym bagażem. Szczerze ją polecam.
Okazuje się, że grono stałych czytelników tego zapiśnika jest dużo większe, niż myślałam. Pozdrawiam słonecznie Gabi i Karolinę. Przyznam, że maile od czytających mój pamiętnik bardzo mnie motywują do pisania, zwłaszcza, że słowo może dźwiękiem nie jest mi trudne do wytworzenia, ale nie czułam się nigdy zbytnio powołana do zapisywania. Chciałam tylko pisać drobne okruszki. A tu wychodzi sporo materiału. 

wtorek, 24 lipca 2007

JAK Z PREZENTAMI, TO ZAPRASZAM

Po ciężkiej nocy i tak wcześnie wstałam, żeby skończyć prezencik dla Krzysztofa na jutrzejsze imieniny - okładka do zbioru nut. 
 A noc była ciężka, bo nasz dyżurny cykor czegoś się przestraszył i szczekał żałosnie. Nie szło go uspokoić. W końcu i tak się skończyło, że Krzyś wziął go do siebie. Wstałam o 7 rano i poleciałam do przyjemnie chłodnej pracowni (za oknami były chmury). Podgototowałam też okładkę zeszytu na przepisy oraz, jak już wspomniałam, zrobiłam tę dla K.
Potem... przemiła rzecz: czy jest ktoś, kto nie lubi dostawać prezentów? Nie widzę, nie słyszę.
Otóż Krzysztof jeszcze smacznie spał a ja krzątałam się po kuchni. Nagle słyszę z dołu "buon giorno!" Wychylam się przez okno a tam Anna, zwana przez nas Argentynką, z racji kiedyś spędzonych tam lat. Obecnie pani około 80 lat, schorowana, ale rewelacyjnie wyglądająca. Jedna z niewielu tutaj, która ma siwe długie włosy upięte w boczny kok. Elegancko, czasami wręcz bardzo śmiało ubrana. Nie mogę się napatrzeć na nią, gdy wchodzi do kościoła w złotych bucikach z równie lśniącą torebką. Albo niemal baletki nabijane cekinami. Wszystko na niej wygląda wyśmienicie. Otóż Anna spytała się mnie łamaną angielszczyzną, jak się mam i poinformowała mnie, że zaraz jakąś paczuszkę mi przyniesie. Tą paczuszką okazał się prezent w postaci ... sukienki i korali!!! Sukienka jak na mnie szyta. Ależ miała oko! A korale - no niezywkłe. I ja mam to nosić? Ja, która z biżuterii to tylko malusie kolczyki wciskałam w uszy? We Włoszkach tak mi się podoba ich barokowość ubioru, świecidełkowość jakaś taka niekiczowata, strojność powszednia. Przy nich czuję się jak  w worku pokutnym, bez względu na to, co włożę. Chyba czas pomyśleć też nad zmianą image? Wstępnie rozważam też zmianę fryzury. Krzysiek ma jakiegoś parafianina, kiedyś tam mistrza świata we fryzjerstwe, chyba właśnie damskim. Może jakieś loczki??? Bo kolor to na razie na pewno rudy, rudy, rudy.
Po lekkim śniadaniu pojechaliśmy na zakupy. Najbardziej mnie rajcują nabyte zioła w doniczkach, które po południu przesadziliśmy do ziemi. I tak pod oliwką (nie wiem, czy mogą być tak blisko drzewa, ale to się okaże) pojawiły się pani bazylia z panią szałwią, koło nich małe koleżanki pietruszeczki, trochę dla towarzystwa lawenda, no i okazały pan rozmaryn. Muszę jeszcze znależć oregano i estragon.

W markecie ciągle czuję się egzotycznie, ta łatwość zakupu wszelkich serów, wielu rodzajów pomidorów, dorodne fioletowe bakłażany (nie mam na nie na razie pomysłu), kwiaty cukinii, wiele przecierów pomidorowych, tony makaronów, wyśmienite wina, ech ... zrobiłam się głodna. A niestety muszę trochę popilnować się z jedzeniem, bo jakoś chyba krąglejsza się zrobiłam. Szybko trzeba znaleźć basen!!!
No i tak spokojnie mija czas. Jakieś minusy? No dobra! Przyznam się - komary!!! Powoli uczę się jak ich unikać. Ale i tak mocno pokąsana jestem. Moskitiera to genialny i romantyczny pomysł. Chemia w gniazdku także i do tego czasami Off, zwłaszcza przy wychodzeniu wieczornym z psami. Dobrze, że wstręciuchy uaktywniają się tylko wieczorami. Strach pomyśleć, gdyby tak polowały całymi dniami.
Omal nie wspomniałabym, a przecież zachwycił i wzruszył mnie mail od Arety. Gdybym kiedykolwiek chciała zwątpić w to, że tu przyjechałam porzuciwszy dotychczasowe swoje życie to wtedy szybko chwycę za lekturę listu - dziękuję Aretko 

poniedziałek, 23 lipca 2007

W MNIEJ TURYSTYCZNE ZAKĄTKI

Mam się zabrać za opisanie niedzieli, ale ciągle po głowie chodzą mi słowa " tam to zupełnie inna Toskania". Jakoś tak mi się dziwnie zrobiło. Właściwie to poczułam się obwiniona, że nie w tę część Toskanii "przyciągnęłam" zupełnie obcych mi ludzi. Hmm, mam nauczkę? A może powinnam napisać, że Toskania nie jest jednorodna? A może niektórym wystarczą tylko jej wiejskie klimaty i nie trzeba ludziom bliskości cudów tutejszych miast? Także tu gajów oliwnych, także tutaj winnic - no! może nie ma tu pól ze słonecznikami i zbożami. Ale co ja będę się wywnętrzniać ze swoimi smuteczkami, gdy tutaj nic im nie sprzyja, bo ...
Oto północna Toskania podczas niedzielnej wizyty u Alberty i Marco w Gavinianie (La Montagna Pistoiese - Góry Pistojskie), a potem jeszcze wycieczka na porażający ludzi z lękiem wysokości (czytaj: Małgorzata Matyjaszczyk) "Ponte Sospeso" (precyzyjniej jest to zawieszona nad przełęczą metalowa kładka o długości 210 m) oraz zupełnie po drodze malusia miejscowość Mammiano, taka przytulna. Spotkaliśmy w niej dziadka, który ucieszył się bardzo na nasz widok mówiąc, że tu już nikt nie zagląda a on sam mieszka pod bardzo zindustrializowanym Prato i tylko na dwa miesiące wakacji przyjeżdża, by odpocząć wśród bajecznych widoków.
GAVINANA:


  

:
         

MAMMIANO:
"Garaż z widokiem"


   

  

  
  
Jeśli się chce, to wszędzie napotka się piękno. 
No! może z małymi wyjątkami, ale w końcu ta kobieta pod araukarią to nie jest rodowita Toskanka, tylko niemal miesięczny nabytek 

sobota, 21 lipca 2007

KAWAŁKI TOSKANII

Piątek?? hmm?? Źle nie pisać na bieżąco, trudno potem nawet jeden dzień w tył sobie przypomnieć, bo ciągle się wiele dzieje.
Ale ad rem!
Rano wyjazd samodzielny do Florencji - na tyle samodzielny, że nawet sobie sama bilety kupiłam na pociąg. Pojechałam zobaczyć pokaz "marmurkowania" według "Il Papiro" i kupić zeszycik na przepisy z toskańskiej kuchni. Udało mi się i to i to, i jeszcze spotkałam się z ekipką Dorotki. Jak zwykle smaczne i tanie jedzonko "U Leonarda", równie tanie zakupy w sklepie obok - dwie sukienki hihihihi  Potem wykańczający powrót w nieklimatyzowanym pociągu.
Spóźniona siesta i wyjazd do Iano z wizytą do Dorotki.


Ależ miło mieszkały przez ten tydzień. Krajobrazy zapierające dech w piersiach, zwłaszcza gdy się pływa w basenie z widokiem, co oczywiście uczyniłam. Tak nam się dobrze u nich siedziało, że już wyjazd na teatry uliczne do Certaldo odpuściliśmy sobie. W końcu ten festiwal mają co rok. A nie wiadomo, kiedy będziemy mogli odwiedzić kogoś w wiejskiej części Toskanii.
A więc proszę Państwa! Prezentuję Wam widoki z wilii Salamandra :
     
      

Wiem, wiem - zachody słońca są piękne w naturze, ale nie mogłam się oprzeć. Cisza, potem bardzo mocno rozgwieżdżone niebo i 20 stopni Celsjusza o północy. Jak dobrze mieć to na wyciągnięcie ręki. Coraz niecierpliwiej czekam na przyjazd mojej pracowni, bo ręce świerzbią do malowania.
A teraz proza soboty - dalszy ciąg przejaśniania domu. Sprzątanie i pranie, pranie i sprzątanie, wizyta Tomka (bez komentarza). I dalej sprzątanie i pranie ...
I już na sam koniec dzisiejszych zapisków specjalne pozdrowienia dla Asi Cz. - mojej wiernej czytelniczki 
I jeszcze jedno - dotąd nie przyznałam się, że na początku zaraz po przyjeździe umyłam sobie włosy w szamponie dla psów. Spostrzegłam to nie po napisie, tylko przypomniałam sobie, że Krzysiek myje włosy w innym szamponie, zaintrygowało więc mnie, ciekawską babę, skąd tu drugi szampon? No i patrzę a tu: "per cani". Na szczęście nie zaczęłam jeszcze szczekać 

czwartek, 19 lipca 2007

POLSKO - WŁOSKO - ANGIELSKO

Pierwsza połowa dnia pod znakiem wizyty Chiary - prześlicznej pani adwokat. Zaprosiliśmy ją na obiad po polsku. Był więc barszcz czysty, do tego obok na talerzyku ziemniaki puree, a na drugie pierogi z kapustą i grzybami. Surówki dwie, z surowej kapusty z kminkiem, solą i majonezem oraz marchewka z jabłkiem, cytryną i cukrem. Do tego nieśmiertelny kompot a na deser budyń z syropem truskawkowym. Wszystkim była zachwycona oprócz marchewkowej surówki. Nie jest przyzwyczajona do łączenia warzyw i mięs ze słodkimi smakami. Za to zupa i pierogi oraz kapuściana surówka ją powaliła - użyła nie znanego nam w Polsce gestu określającego coś przepysznego - wiercenie wskazującym palcem w policzku. Rozmowa podczas obiadu arcyciekawa. Kobieta po przejściach, niezwykle atrakcyjna, moja rówieśniczka i do tego inteligentna - aż żal, że jeszcze nie znam języka! Niestety nie mogła posiedzieć za długo, bo wracała do pracy. Popołudnie przeszło spokojnie a wieczorem długa rozmowa przy lodach ze Stefanią, bez tłumaczenia Krzysztofa!, bo po angielsku. Stefania, następna interesująca kobieta. Także piękna, ale o wiele bardziej stonowana, być może przez to, że jest buddystką. Miałam okazję zobaczyć jej pokoik z ołtarzykiem do modlitwy. Ciekawe spojrzenie, duża refleksyjność, a zarazem twarda kobieta. 

środa, 18 lipca 2007

SPOTKANIE Z ...

... upalną Florencją i chłodnymi zieleniami Cezanne'a. 
Chcieliśmy posłuchać koncertu na Piazzale degli Uffizi a skończyło się w Palazzo Strozzi na malarstwie Cezanne'a oraz obrazach powstałych pod wpływem jego twórczości, albo z kręgu artysty. Był nawet jeden Van Gogh, Mattise i parę obrazów Pissarro. Muszę sobie jeszcze poukładać w głowie tę wystawę, porobiłam sobie zapiski, gdy się uleżą, coś napiszę pewnie i tutaj. samo palazzo wielkie z ciensitym wewnętrznym dziedzińcem. Niebywałe były w nim wielkie oddrzwia prowadzące z dziedzińca wprost na ulicę na trzy strony świata. Ciekawe, czy ta czwarta też kiedyś funkcjonowała, czy to palazzo stało samo a budynki obok przyrosły do już gotowej formy? Może znajdę to w książce o architekturze renesansu, ale muszę poczekać, aż zajedzie do mnie mój główny bagaż. Kiedy to nastąpi, nie wie nikt.
Potem w końcu zobaczyłam Orsanmichele od środka - ależ perełka!!! Detal i piękno wykonania, prześliczna "Madonna z Dzieciątkiem" Doddiego, delikatnie przyblakłe freski, stare witraże, a wszystko to okraszone gotykiem, rzadkim w Italii. Zdjęcia nie są moje, znalezione gdzieś w necie:
  
   

Jeszcze tylko poszukiwania ładnego zeszyciku do zapisywania przepisów z kuchni włoskiej. Pewna znajoma parfianka, Franca, obiecała mi po powrocie z wakacji podać przepisy na tutejszą kuchnię. Bardzo się cieszę, zwłaszcza że sama coś nie mam odwagi zabrać się np. za owoce morza. Niestety jeden ze znanych mi, uroczych sklepików papierniczych był zamknięty, ale może to i dobrze, bo jest okazja by samej wybrać się raz jeszcze w tym tygodniu, poszukać czegoś ciekawego, tym bardziej, że inny sklep "Il Papiro" zapowiedział na piątek pokaz marmurkowania papieru. Z chęcią się temu przyjrzę.
Popołudnie zakupy, gotowanie polskich specjałow na jutrzejszy obiad, Msza i teraz zapamiętywanie zapiśnikowe.

wtorek, 17 lipca 2007

ODKRYWCA W TOSKANII

Dni płyną w jakiś szalony sposób, mimo że staramy się nie szarżować z ilością zajęć.
Poniedziałek? Co było w poniedziałek? Na pewno pół dnia walczyłam z bólem kręgosłupa, na szczęście skutecznie. Nosa z domu nie wychyliłam (poza wieczorną Mszą i wyjściem z psami), upał solidny za oknem.
Dziś jednak już powrót do starań o tutejszą codzienność. Najpierw wizyta w urzędzie meldunkowym i zgłoszenie chęci zameldowania się na plebanii. Ciekawy jest ich proceder. Idzie delikwent z chęcią zamieszkania pod wskazanym adresem. Pokazuje np. umowę o pracę, jakiś dowód tożsamości i potem czeka w domu aż przyjdą strażnicy miejscy (chyba?) i sprawdzą, czy autentycznie tam mieszka. Niepotrzebna jest zgoda właściciela. Domniemuje się ją na podstawie braku sprzeciwu. Prowadzi to podobno do nadużyć, że ktoś podczas dłuższej nieobecności właściciela może zupełnie legalnie zameldować się pod wskazanym urzędowi adresem. Po otrzymaniu residency (meldunku) przysługuje mi możliwość starania się o dowód tożsamości oraz legitymację ubezpieczeniową. a za dziesięc lat o obywatelstwo 
Przy okazji wizyty w urzędzie odkryłam dwa ciekawe sklepiki - pierwszy z artykułami plastycznymi, dużo lepiej zaopatrzony, niż ten, w którym byłam poprzednio. Oraz sklep papierniczy - ech!!! Cudowne rzeczy, mogłabym tam siedzieć godzinami i wydać fortunę!
No i następne odkrycie to pewne artykuły nie do dostania w Italii poza siecią Lidla - np. seler korzeniowy, kapusta kiszona oraz mieszanka do pieczenia chleba. Z kapusty kiszonej bardzo się ucieszyłam, bo na czwartkowy obiad zaprosiliśmy Chiarę z obietnicą polskiego menu. Myślę o pierogach z kapustą i grzybami.
Popołudnie w domu. Dalszy ciąg prac nad szafkami kuchennymi. Została mi jedna, pod zlewem. Upiekłam też już chleb na nowo zakupionej mieszance. Na razie stygnie i odparowuje. Jeśli będzie smaczny, to odkrycie wejdzie do historii mojej kuchni złotymi zgłoskami. Ważność tego faktu jest o tyle doniosła, że chleb toskański jest niesłony. Jedna z legend głosi, iż wieki temu któryś z papieży nałożył zbyt duży podatek na sól, Toskańczycy zbuntowali się, przestali solić pieczywo i trzymają się tego wiernie po dziś dzień. Inny problem z wypiekiem samodzielnym pieczywa to brak mąki żytniej, ja przynajmniej na razie takiej nie spotkałam. Szczytem doskonałości, miała być mąka pszenna z pełnego przemiału, a teraz hulaj dusza po mieszankach - przyuważyłam chyba z cztery rodzaje. Trzeba będzie polubić Lidla (właściwie to już go lubię!) - dzięki temu, że to niemiecka sieć, spotyka się w niej mało regionalne potrawy, bliższe naszej rodzimej kuchni. Nie żebym wielce za nią na razie tęskniła, ale bigos (no może nie teraz, za to na święta jak znalazł), ale kapucha z grzybami (choćby do pierogów), ale surówka z selera i ale ... chleb.

poniedziałek, 16 lipca 2007

DALEJ GOŚCINNIE

Sobota ciąg dalszy. Dosyć leniwe popołudnie, zaczynają się upały. Krzysztof pojechał odprawiać msze i na jakąś kolację, na której było około 100 ludzi. Włosi mają taki zwyczaj zbierania pieniędzy - szykują w miarę tanim sumptem posiłek i zapraszają nań ze wstępem np. 15 euro, co jest mniej więcej porównywalne do naszych 15 zł, a nawet ma większą moc nabywczą.
Ja znowu szykowałam kwiaty na chrzest. Kupiłam więc u obwoźnego kwiaciarza pełno białych różności, czym załamałam Dorotkę, że za tak niską kwotę można było nabyć takie ilości piekności. Przy okazji do domu kupiłam prześliczne słoneczniki. No i okazało się po mszy pogrzebowej, że zostawiono dla parafii dwie olbrzymie wiązanki pełne kwiatów. Miałam więc nadmiar tworzywa, który z radością zaanektowałam do domu.

    
   
Ostatnie zdjęcie to kącik jadalny w kuchni.
A oto i trochę kuchni. Jeszcze będę ją pieścić, ale w końcu są wakacje, nieprawdaż? I nie można cały czas tylko w kuchni siedzieć 
  
   

Niedziela mszalny ranek, a potem oczekiwanie na Izę z Mrzeżyna, którą wraz z rodziną ulokowaliśmy za niewielkie pieniądze w budynkach seminaryjnych w "La Foresteria" - czyli czymś jakby schronisku. Iza jest osobą, która poprzez tę stronkę znalazła mnie i poprosiła o pomoc w znalezieniu jakiegoś taniego noclegu, by spełnić toskańskie marzenie. Oczywiście bez Krzysztofa i jego znajomości środowiska byłoby to niemożliwe. Popołudnie spędziliśmy razem z nimi, najpierw spacerując po Pistoi a potem zaprosiliśmy ich do Nievole na kolację z toskańskimi potrawami. Po odwiezieniu ich do Pistoi poszliśmy z psami na spacer, żeby Bojangles się wybiegał. Jest to niezywkły i przepiękny widok.  Za to małego cykora, mopsa, trzeba było wziąć na ręce, bo nie wolno mu tyle chodzić, okazało się, poczytałam w necie o tej rasie.

sobota, 14 lipca 2007

MÓW MI PERPETUA

Z samego rana byliśmy w biurze prawnym zajmującym sie pracą, by podpisać umowę o pracę, z tym pojechaliśmy zgłosić tenże fakt do urzędu pracy. I niewiele więcej udało się zrobić a już trzeba było jechać pod bramkę przy autostradzie. W na wpół odświeżoną kuchnię weszli mi goście. Dorotka z Żórawicy (moja koleżanka ze studiów podyplomowych) z jej koleżankami. Było przesympatycznie. Uwielbiam takich gości, co to chłoną wszystko, co im się pokaże. Czują cuda Toskanii. Najpierw zabrałam je na lody (podane na ananasie) do Montecatini Alto.
 
Trochę połaziłyśmy, pośmiałyśmy się, czym wkurzyłyśmy jakiegoś dziadka, bo za głośno się zachowywałyśmy a była już święta siesta. Lody zjadłyśmy na tarasie z uroczym widokiem na wzgórza pełne oliwek i winnic.
     
     


Obiad w domu. Przygotowałam sos pomidorowo-oliwkowy, do tego oczywiście pasta (makaron) no i świeża bazylia z parmezanem. Potem zaczęliśmy się raczyć przepysznymi trunkami. Do obiadu było wino podarowane przez kobietki, po obiedzie na deser słodkie, smakowite sycilijskie Grecale. A potem co kto chciał, czyli limoncello, albo creme di limoncetta (taki mleczny likier na bazie limoncello), albo rosolio przygotowane według pilnie strzeżonej przez mniszki receptury (coś różanego chyba z goździkami i cynamonem, ale tylko chyba). Potem trzy baby wraz z Krzysiem udały się do oratorium Aietta, a ja w tym czasie trochę ogarnęłam dom. A wieczorkiem wybyliśmy połazić po Pistoi. Niestety to nie ten klimat, bo akurat trwa coroczny Międzynarodowy Festiwal Bluesowy i pełno w mieście kramów z niezbyt regionalnymi wyrobami, królują trendy Afrykańskie, koraliczki, biżuteria, ciuchy bardziej hippisowskie. Wszystko poprzetykane wyszynkiem (ze smakowicie pachnąca porchettą) i ludźmi "pokrętnego" widoku. Wykończeni dotarliśmy do domu, ale dziewczyny jeszcze poszły na pobliski cmentarz, by zobaczyć jego niezywkłą odmienność od polskich cmentarzy. Niezwykłość (oprócz ściennych pochówków trumiennych) obrazuje np. ten oto nagrobek młodego chłopaka:

Późnym wieczorem jeszcze z Krzysiem szykowaliśmy kuchnię.
Poranek znacznie spokojniejszy. Zaczęłam od upieczenia chleba cebulowego. Krzysztof miał do odprawienia uroczystości pogrzebowe, więc znowu zajęlam się włączeniem dzwonów. W tym czasie miło sobie gadałyśmy z babami.
Irena pokazała swój rysunek wykonany pod wpływem zauroczenia oknami w pracowni. Oto on:


Potem pożegnanie. Odprowadziliśmy ich na wyjazd do Empoli, gdyż tam i jeszcze dalej do Montaione jechały na tydzień w Toskanii. Wynajęły jakiś domek i bedą się raczyć Italią w najlepszym wydaniu.