środa, 25 sierpnia 2021

MAŁE POWROTY

W końcu uporządkowałam zdjęcia! Wyjątkowo nabałaganiłam sama sobie i trudno było mi ogarnąć całość materiału, przypisać fotografie do miejsc. 

Ad rem. 

Niełatwo podjąć decyzję, dokąd pojechać na wycieczkę, gdy tak wiele miejsc jest jeszcze do zwiedzenia, a te już poznane przyciągają, kuszą powrotami. 

Dzisiaj zaproszę Was do tych, które kiedyś opisałam, ale przecież wystarczy trochę inne światło, inna pora dnia, roku, ja inna i już wszystko staje się ucztą poznawania. Poza tym trudno mówić o jakimś miejscu, że się je zna po jednym, a nawet drugim, czy trzecim, pobycie. 

Bolgheri (czyt. bolgeri, akcent na pierwszą sylabę) - zadziwiająco obłożone turystami, zapewne przyjechali na kolację. 


My byliśmy już po i wypad zatytułowaliśmy "na lody". Nie dokonaliśmy dobrego wyboru, bo gelati z lodziarni "Sweet" były zbyt sweet.  Powinna była mnie ostrzec dekoracja wokół, taka melepeciarsko kiczowata. 


Niby poszczególne elementy czasami były ciekawe, ale ogólnie wszystkiego za dużo, jak cukru w lodzie. Ogólnie jakoś Bolgheri wydało mi się przegadane, przesłodzone. Wystarczył jednak widok dziadziunia siedzącego przed posesją i już zapomniałam o złych wrażeniach. Żaden starszy człowiek nie może być przegadany, choćby nie wiem, jak uroczo wyglądał wpisany w zadbane rośliny przed domem. Chyba urządził sobie żywą telewizję, czyniąc z nas, turystów, głównych bohaterów serialu.

Jeszcze jedna starsza pani zwróciła moją uwagę. 


To Nonna Lucia Galleni (Babcia Łucja) poety Carducciego; zmarła w 1842 roku i pochowana jest na cmentarzu, którego z racji pory dnia, a raczej wieczoru, nie mogliśmy odwiedzić. Na razie podrzucam fotki znalezione w internecie:

https://tuttatoscana.files.wordpress.com/2017/11/cimitero.jpg

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/46/Bolgheri_Cimitero_001.JPG

Grób Nonny Luci
https://www.liberospazio.com/wp-content/uploads/2014/06/Davide-bolgheri-tomba-nonna-lucia.jpg

Skłamałabym, że to Bolgheri to takie beeee i w ogóle nic nie warte. Absolutnie nie, tylko te lody jakoś mnie wtedy nastroiły. Teraz, gdy przeglądam zdjęcia, to wcale aż tak nie przynoszą wstydu miasteczku. 





Zapomniałabym! Było coś zupełnie nowego dla mnie. I nie myślę o innym parkingu, wymuszającym potem przejazd autem przez sam środek Bolgheri (nie podejrzewałabym, że jest w nim dozwolony ruch samochodowy, gdyby nie brak miejsca tam, gdzie zawsze parkowaliśmy). Wspomniałam o poecie, a to on osławił pewien obiekt nieopodal Bolgheri. Otóż nigdy jakoś nie udało mi się zatrzymać pod oratorium San Guido, wartego pocztówki, niczym najsłynniejsza kapliczka Vitaleta. 

Niestety nocą jest nieoświetlone, co odczułam po zachodzie słońca, z trudem łapiąc światło. Ulica przy nim ruchliwa, a najlepsze odejście jest po jej drugiej stronie, warto jednak obejrzeć chociaż z zewnątrz utrwaloną w wierszu Carducciego świątynkę. Wybaczcie, że nie przetłumaczę wiersza, ale byłoby to zbrodnią na poezji. Opowiem tylko, że Carducci, w wierszu napisanym około 1874 roku, wspomina oratorium, od którego wiedzie do Bolgheri podwójny szpaler cyprysów. Powiedzmy, prawie wiedzie, bo jednak budynek jest trochę oddalony od wylotu cyprysowej alei, która zawsze robi na mnie kolosalne wrażenie, nawet utrwalona bez statywu, nieostro. 

Wróćmy jeszcze do kapliczki. Powstała w 1703 roku na zamówienie rodu Gherardesca (czyt. gerardeska), wpisanego mocno w historię Pizy. Jest to hołd złożony członkowi rodu - Guido - pustelnikowi żyjącemu na przełomie XI i XII wieku. Fundatorzy oratorium nie przewidzieli budowy kolei i asfaltowych dróg, pomiędzy którymi utknęła pamięć o San Guido. 



Drugim "małym" powrotem była Bibbona, jeszcze bardziej senna, niż ją zapamiętałam. 




Z detalami pieczołowicie wyszukanymi. 




Z pytaniem: które zdjęcie jest poprawne?



Z zadziwiającym nas, że dopiero teraz je odkryliśmy, bezalkoholowym aperitivo, nie będącym crodino, a i smacznym, z lekką goryczką, kolorystycznie mocno zachęcającym. Przed Wami sanbitter:


Konieczną była też wizyta pod młynem na wzgórzu, jakże wdzięcznym obiektem dla fotografów, samotnie prężącym się wśród zbożowych pól. Widok na niego i wokół niego jest wart wyprawy, a przecież to żadna odległość od Bibbony, chyba 1km, kawałek za cmentarzem. Gwarantuję pełnię zadowolenia, lekką głupawkę i oszołomienie, co chyba widać na mojej twarzy?










Z daleka było widać Casale Marittimo, do którego wybraliśmy się pewnego wieczoru. 


Nie zdołałam tym razem wiele sfotografować, bo GPS wyprowadził nas dosłownie w pole, jeśli chodzi o parking, potem więc zdyszani wspinaliśmy się po wielu schodach, by nie być zbyt mocno niepunktualnymi. 


Nowością były same schody, gdyż wiodły z dolnej części miasteczka dokładnie pod dom Państwa M. Zazwyczaj docieraliśmy do centrum Casale z jego górnej części, spod kościoła Św. Andrzeja.  Wcale nie było mi żal, że tym razem Casale było wyłącznie towarzyskie. Nic nie zastąpi zaproszenia na zachód słońca, pyszną kolację i mądre, piękne rozmowy w zacnym towarzystwie Gospodarzy, że nie wspomnę o śpiewach przy gitarze :) I to był najwspanialszy z powrotów, wcale nie taki mały, jakby to sugerował tytuł. Dziękuję za niego z całego serca jeszcze i przez bloga, bo wiem, że mam w Państwu wiernych Czytelników. Dodam, że zachód słońca zamówiliście nam Państwo pierwszorzędny!




Zdjęcia przezornie posegregowałam w trzech albumach:

BOLGHERI

BIBBONA

CASALE MARITTIMO

sobota, 14 sierpnia 2021

PLECIONE PIEROGI

Siedzę i powoli dłubię wpisy z wakacyjnych wycieczek, ale okres nadal wakacyjny, a gości nam nie brakuje, zajęć tym bardziej, więc wrzucam Wam na pocieszenie przepis na pierogi z Sardynii o bardzo dziwnej nazwie "culurgiones". To, co najbardziej mi się w nich podoba, to sposób zamykania, który pozwala na włożenie do środka dużej ilości nadzienia.

Culurgiones (słowo z dialektu sardyńskiego, Paola, urodzona na Sardynii, wymawia culurdżiones) To rodzaj po naszemu pierogów, klasycznie z nadzieniem złożonym z gotowanych ziemniaków, pecorino, mięty, ząbka czosnku, z przyprawami (sól, pieprz). Skąd się wzięło takie słowo? Nie oczekujcie, że znam Sardo, więc mogę opisać tylko na podstawie znalezionych wyjaśnień. Jedno z nich wywodzi culuregiones od "culleus", co oznacza skórzany woreczek. Innym przychodzi na myśl kłos zboża. Coś w tym jest! 


Dodam, że tubylcy z wyspy obruszają się na nazywanie ich ravioli, że nie wspomnę o moich Tobbianowych koleżankach, które w ogóle o nich nie słyszały. 

Co lubię w culurgiones? To, że są wypchane po brzegi nadzieniem, które robię w różnych ziemniaczanych wariacjach, w przyszłości planuję też sprawdzić, jak się ma taki rodzaj zamknięcia do trudniejszych nadzień, tych, które wytwarzają więcej płynu. 

Pozwolę sobie odesłać Was na youtube, żebyście zobaczyli, jak się je lepi. Zapomniałam nakręcić własny filmik. 


Zwróćcie, proszę, uwagę na nadmiar nadzienia, które spokojnie wysuwa się przez zwężenie na końcu, potem ciasto porządnie się zaciska i po strachu, że pierogi rozkleją się podczas gotowania w wodzie. Moje nie są tak perfekcyjnie upięte, ale smaczne na pewno, z dodatkiem sosu z zagęszczonych świeżo zmiksowanych pomidorów, z bazylią. Widziałam też propozycję okrasy z masła i szałwii. 

Aaa i jeszcze ostatnia informacja, trafiłam na różne propozycje ciasta, na pewno jest bez użycia jaj, zaleca się różne mąki, drobno zmieloną semolinę, czasami z domieszką pszennej, ale też i z samą pszenną. Woda letnia, odrobina soli i wystarczy. Nic więcej. 

Smacznego i powodzenia w klejeniu!

czwartek, 5 sierpnia 2021

PLAŻOWANIE

Nie jest to mocna strona mojej aktywności. Ratowałam się wycieczkami po okolicznych miasteczkach, a było po czym. Jednak nie było aż tak źle. Bardzo lubię pływać, na spacery też nie narzekam, więc przynależny mi leżak rzadko był przeze mnie obciążany. 

Domyślacie się, że nie jestem znawcą toskańskich plaż, ale coś tam zobaczyłam, coś mogę opowiedzieć.

Pierwszą zauważalną różnicą między Versilią a Maremmą jest kolor wody, ta na północy Toskanii jest bardziej sina, ta ciągnąca się wzdłuż południowych wybrzeży regionu przyciąga niemal turkusowym kolorem. 



Plaże chyba w większości są piaszczyste, choć akurat nasza była kamienista i szybko traciło się kontakt z dnem. Kamienistość tej plaży jest wynikiem budowy portu jachtowego w Cecinie. 


Ponoć wyrzucono wtedy tony ostrych kamieni, aż ludzie się zbuntowali, i z grubszych kamieni usypano cyple świetnie sprawdzające się jako małe falochrony, a same plaże wysypano łagodnym żwirkiem. 





Dla mnie to duża zaleta, bo nie wróciłam z piachem do domu, a kto nie zna wysypujących się drobinek jeszcze na długo po powrocie z wakacji? Po kamieniach, niestety, ciężko się chodzi, jednak znalazło się i na to rozwiązanie pod postacią piankowych butków zakupionych u Chińczyków. 

Nasz ośrodek ma własne parasole i leżaki, nie jest to może zbyt silna i sformalizowana struktura, jak inne.


 Widać, że sprzęt stanowi zbieraninę z innych ośrodków, lecz czegóż więcej trzeba, jak nie kawałka cienia, gdy słońce pali niemiłosiernie? Brakowało prysznica ze słodką wodą, więc radziłam sobie butelką przynoszoną z ośrodka. Nie wyobrażałam jednak sobie nie spłukiwać się z soli, bo wygryzała mi skórę. Po latach pływania w Bałtyku, nie potrafię przejść na zasolenie Morza Tyrreńskiego. Pływałam tylko w okularach, żeby zachować gałki oczne w stanie jako tako sprawnym. Nie wiem, na jakiej zasadzie radzą sobie tubylcy. Choć przyznam, że niewielu z nich musi sobie w ogóle radzić, gdyż absolutna większość korzysta z morza, jak z brodzika, bądź powierzchni, po której można śmigać jachtami, deskami z żaglem, czy innymi radosnymi jednostkami pływalnymi. 












Przy tych bardziej formalnych kąpieliskach często są bary, a nawet restauracje, a droga dla aut prowadzi samą plażą. Brrrrr. 









Nasze malutkie kąpielisko miało, jak wszystkie inne, swojego opiekuna - ratownika. Widać, że wiele osób zna się z nim od lat i wszyscy serdecznie witają się i żegnają z Jacopo, który w trakcie dyżuru często zagadywał do plażowiczów. 





Poza pływaniem, raczyłam się obserwacjami ludzi, malowaniem, czytaniem i dzierganiem na szydełku. 





Bez zbędnego więc udręczenia, za to z mocnymi filtrami i tak lekko się opaliłam. Wsłuchana w delikatne poszumy fal i wcale nie takie delikatne odgłosy cykad. Prawdziwe lato!



Na południe od Ceciny plaża wygląda zupełnie inaczej, jest dzika, piaszczysta, pełno na niej niesprzątanego drewna wybielonego morską wodą. To na pewno byłby dla mnie raj w dzieciństwie - móc budować wszelkiego rodzaju konstrukcje. Czy tylko w dzieciństwie? Może bym się kiedyś jeszcze pokusiła o drewniany wigwam, jeśli Bóg da powrócić do Ceciny? 




Niedaleko naszej plaży zauważyłam dziwne struktury wokół łóżek i parasoli, były to dość spore płotki. Zdziwiłam się, komu chce się jechać i aż tak odgradzać od świata. Po chwili zobaczyłam oznaczenie, że to plaża płatna dla właścicieli psów. Jeśli ktoś nie był zainteresowany aż taką regularnością wypoczynku, mógł zaraz za ogrodzeniem, już za darmo, rozłożyć się ze swoimi pupilami. 






Czystość wody jest bardzo zachęcająca, dzięki okularkom mogłam oglądać odległe ode mnie dno. A jeśli ktoś chciałby potwierdzenia oficjalnego, to raz w miesiącu gmina Cecina przeprowadza dokładne badania stanu kąpielisk, powiadamiając o poziomie bezpieczeństwa sanitarnego.


Przyznam, że opiekunowie poszczególnych kąpielisk zaimponowali mi szybką reakcją po przejściu mareggiata (czyt. maredżiata, gdzie dż powinno być lekko przeciągnięte). To bardzo intensywny wiatr, który wytwarza silne fale niszczące wybrzeże. Powala konstrukcje na plaży, potrafi zabrać je w morze. Chyba tylko jeden dzień nie można było korzystać z udogodnień, potem wszystko zostało naprawione. 



Spodobała mi się wakacyjna laba w Toskanii. Przez czternaście lat od przeprowadzki nigdy takiej klasycznej tu nie zaznałam. Jeśli oferta pozostanie aktualna, to z chęcią wrócę tam w następnych latach, bo i dobry to odpoczynek i tyle do zwiedzenia w okolicy, która jest zbyt odległa od domu na jednodniowe wycieczki. A te, które odbyłam opiszę, choć nie wiem kiedy, bo jak widzicie, ciągle trudno mi zebrać się do pisania. Ważniejsi są wakacyjni goście, wakacyjne imprezy Pro Loco. Pomidory w tym roku obrodziły, więc jest co robić. Czasu na pracownię mało, a dwa projekty same się nie zakończą, gdy jeszcze po drodze maluję i robię inne rzeczy. Mam nadzieję kiedyś Wam to pokazać. Na razie jednak pozostańmy w wakacyjnym klimacie i w końcu świadomym zaproszeniu nad morze do Toskanii. Jeśli jeszcze zdjęcia z artykułu Was nie przekonały, zajrzyjcie do całego "plażowego" albumu CECINA MARE