Znacie to uczucie? Najpierw czujecie lekki dreszczyk, szykujecie się, chcecie przedstawić w jak najlepszym świetle, że czas Was nie nadgryzł, że macie się świetnie? Dochodzi do spotkania, a myśli zaprzątnięte są tylko jednym pytaniem: Co ja w nim widziałam?
No i ja tak miałam w Paryżu. To był drugi motyw - spotkanie po latach.
Usiadłam naprzeciw niego i patrzę, mizerny jakiś, wyblakły, sylwetka jakby drewniana.
Ludzie przechodzą koło mnie i chyba się dziwią, czemu tak się jemu przyglądam.
Miejsce akcji: Luwr
On: "Pokutująca Maria Magdalena" Georgesa de La Tour - obraz zanalizowany w części teoretycznej mojego dyplomu.
Już po wejściu do muzeum i wykupieniu biletu podeszłam do punktu informacji dowiedzieć się, gdzie dokładnie w tym olbrzymim labiryncie mam znaleźć rzeczony obraz. Pani rozbrajająco powiedziała mi, że malarstwo francuskie z tego okresu jest niedostępne z powodu remontu, że za rok, że jedynie mogę zobaczyć "Grających w karty" tego artysty.
Jęknęłam, że ja chciałam z Magdaleną się spotkać. A pani wtedy coś tam zaiskrzyło w oczach i powiedziała, żebym jeszcze chwilę zaczekała. Poszperała w komputerze, zawołała na pomoc kolegę i razem z nim ustaliła, że i owszem "Pokutująca Maria Magdalena" jest dostępna.
Hurra!
No i dotarłam na drugie piętro, usiadłam i długo nie mogłam zebrać myśli. Tym spotkaniem dotrzymałam słowa danego przy okazji obrony pacy. W czasie, gdy stawałam się magistrem nie miałam środków, by zobaczyć dzieło de La Tour na żywo. Dziwne teraz wydaje mi się, że dostałam zgodę na analizę reprodukcji, przecież w Poznaniu znalazłoby się wiele cennych dzieł do badania. Minęło 18 lat, a ja dopiero teraz dopełniłam obietnicy.
No i siedziałam, siedziałam i siedziałam.
To faktycznie było spotkanie z dawną miłością, teraz jej miejsce zastąpili starsi panowie - Fra Angelico, Giotto, Cimabue, Duccio ...
Gdy tak gapiłam w obraz, zobaczyłam, że ludzie robią mu zdjęcia. No to było zaskoczenie! W Luwrze można fotografować!
Tylko co, tylko kiedy, tylko skąd wziąć siły na całe muzeum?
Rozmiary Luwru zdumiały mnie jeszcze bardziej, niż Paryża. To miasto w mieście.
Zaczęłam zastanawiać się nad sensem takiego nagromadzenia dzieł, nad taką ich liczbą, że zapewne niewiele osób może poszczycić się dogłębną znajomością zbiorów. Poza tym strasznie one jakieś takie odcięte od swych źródeł. Od razu założyłam, że nie będę starała się zobaczyć całego Luwru, plan był taki: Maria Magdalena i włoskie malarstwo, oczywiście średniowieczne i renesansowe. Bez problemu zachwyciłam się Madonnami i całym mistycznym światem dawnego malarstwa.
Ale przecież jakoś do tych obrazów musiałam dotrzeć. Gdy szłam i rzucałam okiem, coś mnie skusiło, by zajrzeć do pokoiku, pustego, bez zwiedzających. Patrzę, a tam witryna z malutkim obrazem, którego autorem był Bruegel. Zapewne namalowany do jakiegoś mieszczańskiego domu, utonął samotnie wśród dzieł niemal niezliczonych.
Człowiek nie dziwi się obecności jeńców Michała Anioła, stoi z rękami w kieszeni przy jednej z najsłynniejszych kobiet na świecie - Wenus z Milo.
Albo nawet taka Nike z Samotraki, stoi pomiędzy piętrami, przypuszcza się, że dumnie prowadziła kiedyś okręt po morzach. Teraz morze głów przepływa koło niej. Ona smutna, nie dumna.
Też bym straciła głowę.
A olbrzymie płaskorzeźby z Mezopotamii? Gdzie stały, jakie silne słońce je spiekało?
Może gdybym mieszkała w Luwrze, inaczej bym widziała jego zasoby?
Dla mnie już Uffizi za duże. Jaki jest więc sens tak olbrzymich muzeów?
Gdyby nie zdjęcia, połowy z tego, co zdołałam zobaczyć, bym nie zapamiętała. Może dlatego pozwala się je robić w Luwrze :)
Bardzo zadowolona wróciłam do domu. Znowu dowiedziałam się czegoś o sobie, o zmianie gustów, o prowincjonalności, z którą dobrze mi jak z książką czytaną w bujanym fotelu i z filiżanką herbaty.