Jak na blogowe rytmy, mam spore opóźnienie. Krótkie wpisy da się publikować na bieżąco, ale gdy rzecz dotyczy wycieczki, gdy czasami muszę jeszcze poszperać w źródłach, by uściślić informacje, gdy po drodze jest Wielkanoc, to wtedy tylko nogami przepycham terminy :)
Pierwszą zaległością jest niedzielna wyprawa pod egidą Groupona. To było tak:
Dawno, dawno temu zamówiliśmy jakiś obiad w okolicach San Casciano in Val di Pesa. Oferty gastronomiczne Groupona mają zazwyczaj długi termin do wykorzystania vouchera, więc zostawiliśmy wyjazd na ten rok. Gdy już w końcu postanowiliśmy, że jedziemy, to okazało się, że firma ma lokal zamknięty właśnie do tej daty, kiedy mogliśmy zrealizować zamówienie. Na szczęście nikt z nich nie był drobiazgowy i pozwolono nam przyjechać po terminie, z tym, że na kolację. Dla mnie to gorsza opcja, bo kolacji staram się nie jadać.
Dlatego w niedzielę 25 marca nasz obiad był bardzo skromny, za to pogoda była obficie słoneczna. Mogłam ze spokojem obmyślić jakąś wycieczkę.
Dzień wcześniej, we Florencji, zainaugurowałam sezon na plenerowe rysowanie, chciałam więc pójść za ciosem. Należało tylko znaleźć obiekt, który by mnie na dłużej zatrzymał. Sprawdziliśmy najpierw samo San Casciano. A właściwie to zaczęliśmy od kościoła św. Cecylii w osadzie nieopodal - w Decimo. Dostępny tylko z zewnątrz jakoś mnie nie natchnął do rysowania.
Miałam ochotę na ... zamek!
No, ale skoro już jesteśmy w San Casciano, to przejdźmy się po mieście. Straszyły nas odgłosy burzy, która na szczęście docierała jedynie widokiem skłębionych chmur oraz dalekimi pomrukami.
San Casciano wydało mi się dziwnym, nierównym stylistycznie miastem. To taka składanka współczesności ze starymi, wypielęgnowanymi budynkami (jeden przykład umieściłam w kolażu - to koszmarek przyrośnięty do wieży).
Ani tu przytulnie, kameralne, trochę senne. Fakt, że przyjechaliśmy do niego w porze sjesty, a wisząca w powietrzu burza nie sprzyjała ożywieniu.
Gdzieniegdzie ustawione rzeźby, mniej lub bardziej udane. Klasyczne popiersie Verdiego, a nieopodal jeleń na starym miejskim murze. Kilka rzeź współczesnych, chyba jednego autora.
Skupiłam się więc na detalach. Wyszukałam tak dobrze już mi znane z Florencji otwory na sprzedaż wina czy dziwnie skręconą rurę kanalizacyjną. To znaczy ja rozumiem, że to syfon, ale czemu akurat w tym miejscu? Chwała władzom miejskim za terakotowe kosze na śmieci!
Za miastem wzrok odpoczywa krajobrazami.
Już mieliśmy do nich wrócić, gdy w głębi prostopadłej ulicy zobaczyłam prosty kościółek ciekawie obramowany arkadkowym fryzem.
Podeszłam, przeczytałam, że to Chiesa della Misericordia albo Santa Maria del Prato (co bym przetłumaczyła na Łąkową Marię), kościół zbudowany w XIII wieku, ale w XVI mocno przebudowany. Wewnątrz dostępny tylko po znalezieniu człowieka z kluczem. A gdzie go szukać? No właśnie w Misericordii, której siedziba przyrasta, a nawet wrasta strukturalnie w świątynię. Przed bramą stali pracownicy w charakterystycznych błękitno żółtych uniformach. Zapytani o możliwość zwiedzenia (nadal trwała sjesta) powiedzieli, że ależ oczywiście, że możemy wejść. Zawołali jakiegoś pana, bardziej wyglądającego na pacjenta szacownej instytucji, który poprowadził nas przez pomieszczenia Misericordii. Przeszliśmy przez coś, co wyglądało na mini ośrodek dziennego pobytu, potem przez zagraconą zakrystię,
Weszliśmy do prostej, jednonawowej przestrzeni. Na szczęście (dla dokumentacji fotograficznej) zostaliśmy sami, więc nie bacząc na zakaz robienia zdjęć utrwaliłam skarby tej małej świątyni. A są to Skarby. Kto by się spodziewał?!
Dla samego Krzyża przypisywanego Simone Martiniemu warto przebić się przez Misericordię. A jeszcze XIV wieczna ambona cudnie rzeźbiona, czy także z tego samego wieku "Madonna z Dzieciątkiem" Ugolino di Nero, naśladowcy Duccia. Wierzyć się nie chce, że taki niepozorny kościółek ma tyle wspaniałości.
Mający go w swojej pieczy pracownicy Misericordii słyną z układania kwiatów do Grobu Pańskiego. Na ścianach nawy wisi kilka fotografii pokazujących na czym polega niezwykłość tych kompozycji. Wyobraźcie sobie dywan złożony głównie z kwiatów doniczkowych ułożonych na niemal całej powierzchni świątyni. Trudno było znaleźć tego przykłady, a zdjęć zdjęciom nie zrobiłam. Mam tylko jedną niepozorną fotografię. Okazuje się, że nie tak dawno wcale, jeszcze kilkadziesiąt lat temu i w naszej parafii kwiaty niemal uniemożliwiały poruszanie się po kościele, zwłaszcza po prezbiterium. Proboszcz wysyłał posłańców do parafian, czasami nawet jeździł sam z towarowym wózkiem, by wypożyczyć od nich kwiaty doniczkowe. Krzysztofa kusi powrót do tradycji.
Na razie wróćmy do wycieczki.
W San Casciano nie znalazłam motywu do rysunku. Nie znalazłam zamku, tylko jego pozostałości, mało widowiskowe.
Ruszyliśmy więc po okolicy, rozglądając się za jakimiś wieżami i krenelażami.
Zaglądaliśmy to tu, to tam, czasami wjeżdżaliśmy do z daleka ciekawie wyglądającego zakątka, robiłam zafrasowaną minę, wycofywaliśmy się i szukaliśmy dalej.
Długą aleją dotarliśmy do Poppiano, niewielkiej osady z górującym nad nią zamkiem. O, to, to, to! O to mi chodziło.
Niestety, zamek (z początkami w XII wieku, ale przebudowany po trzęsieniu ziemi w neogotyckim stylu) okazał się możliwy do obejrzenia jedynie z zewnątrz, a to zewnętrze jest dość mocno obrośnięte, więc trudno było o jakieś sensowne odejście. Z kolei w bramie, do której można było zajrzeć, wiało okrutnie, że nie nadawała się na ostoję rysownika.
Trudno, jedziemy dalej.
Z daleka, na sąsiednim wzgórzu naszym oczom ukazał się dziwnie znajomy kształt. Rozpoznajecie?
Toć to wieża florenckiego Plazzo Vecchio!
Jedziemy tam!
Ręce zaczynają świerzbić. Podjeżdżamy pod zamek ewidentnie składający się z kilku części o różnych czasach powstania. Pierwsze wrażenia już tak mnie rozanieliły, że szybko zaczęłam szukać recepcji.
Dlaczego recepcji? Otóż Castello di Montegufoni, dokąd trafiliśmy, jest hotelem i nie chciałam wpychać się tam bez pozwolenia.
Weszłam do holu, a z niego do olbrzymiego pomieszczenia będącego recepcją.
Tam trafiłam na panią rozmawiającą przez telefon, z tego, co usłyszałam, z ewidentnie mocno upierdliwym amerykańskim klientem. Czekałam cierpliwie, recepcjonistka równie cierpliwie odpowiadała na pytania padające zza oceanu, czasami tylko porozumiewawczo wywracała oczami. W końcu została uwolniona. Spytałam się, czy mogę tu gdzieś przysiąść i porysować. "Ależ oczywiście!". Dostaliśmy broszurę o miejscu, na pytanie o ogród widziany na zdjęciu, pani zaprowadziła nas na taras, z którego zostaliśmy wypuszczeni na samodzielną eksplorację miejsca.
Gdzie się znaleźliśmy?
Nieopodal Montespertoli, na starym szlaku łączącym Florencję z Volterrą.
Początkowo (czyli tak około XI wieku) budowla należała do rodziny Ormanni wspomnianej potem przez Dantego w "Boskiej Komedii". W XII wieku podczas jakiejś bitwy zamek zostaje zrównany z ziemią i po niemal 150 latach popadania w ruinę przechodzi w ręce rodu Acciaioli. Powstał wtedy pałac otoczony domami. Pod koniec XIV wieku wybudowano wieżę, ale ten charakterystyczny florencki kształt nabudowano dopiero w XVI wieku. W XVII wieku połączono scalono budynki w jedną zwartą strukturę.Na początku XX wieku zamek został zakupiony Anglika Sir George'a Sitwella, który zatrudnił Gino Severiniego (słynnego włoskiego futurystę), by namalował dekoracje ścienne.
Miejsce szczyci się wieloma nadzwyczajnymi wizytami.
Urodził się tu wielki przyjaciel Boccaccia i Petrarki - przyszły kasztelan Królestwa Neapolu, który następnie stał się gospodarzem samego Króla Neapolu, szukającego schronienia w wyniku konfliktu z Królem Węgier.
Medyceusze zjeżdżali tutaj z artystami.
Chyba najbardziej niezwykli goście pojawili się w Zamku Montegufoni podczas II wony światowej, gdyż stał się on schronieniem dla ... tak słynnych dzieł, jak "Pokłon Trzech Króli" Ghirlandaia czy "Primavera" Botticelego.
W latach 70 zamek wraca we włoskie władanie Sergio Posarellego i zostaje przekształcony na hotel oraz miejsce służące przeprowadzaniu wszelkich ceremonii, głównie wesel.
25 marca jeszcze nie wszystkie pomieszczenia tętnił życiem, ale spotkaliśmy kilku anglojęzycznych turystów.
Krzysztof zasiadł do czytania (co zawsze uskutecznia, gdy macham pędzlami, czy ołówkami), ja jeszcze szperałam po posiadłości.
Szukałam, gdzie by się tu zaczepić rysunkowo.
Dzięki temu odkryłam uroczy dziedziniec o renesansowym charakterze.
Rysunku nie skończyłam. Może kiedyś dokończę. Czas było zwijać majdan i jechać do Villa I Barronci, gdzie z olbrzymią przyjemnością "poświęciłam się" i zjadłam kolację.
To było najlepsze podsumowanie tak niezwykłego dnia. Jedzenie pyszne i pięknie podane.
Ufff! A wszystko to było już dawno, dawno, miesiąc temu.
Pokaż w poszukiwaniu zamku na większej mapie