sobota, 28 kwietnia 2012

ZACZYNAMY WARSZTATY

O 20.30 kolacją przygotowaną przez właścicieli agriturismo, gdzie zostały ulokowane uczestniczki warsztatów wraz z ich rodzinami.
Dokładnie tez na tę godzinę zaplanowałam publikację tego wpisu, żeby mieć pewność zrobienia niespodzianki w postaci szkicowników i piórników. Obiecałam wszak profesjonalne wyposażenie :)

Zróżnicowałam okładki i wieczka , żeby uczestniczki nie myliły się co do własności. Są więc trzy szkicowniki: pistojski, sieneński i florencki. A do tego trzy charakterystyczne rośliny; słonecznik, pelargonia i akant.

Ich przygotowanie zabrało mi trochę czasu, ale nie tylko to jest przyczyną mojego milczenia. Niestety o innych na razie nie mogę wiele napisać, gdyż dotyczy to dość dalekiej przyszłości, pod którą podwaliny właśnie kładłam :)
Pogodę mamy za oknem wyśmienitą, choć prognozy straszą przelotnymi deszczami, oby kłamały! Wszak większość zajęć ma przebiegać w plenerze.
Zdjęcia będę robić na bieżąco, ale nie wiem, czy uda mi się tak szybko wpisywać aktualne relacje. Proszę więc o cierpliwość i czytelników i tych piszących listy. Wrócę :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

DAWNO, DAWNO

Jak na blogowe rytmy, mam spore opóźnienie. Krótkie wpisy da się publikować na bieżąco, ale gdy rzecz dotyczy wycieczki, gdy czasami muszę jeszcze poszperać w źródłach, by uściślić informacje, gdy po drodze jest Wielkanoc, to wtedy tylko nogami przepycham terminy :)
Pierwszą zaległością jest niedzielna wyprawa pod egidą Groupona. To było tak:
Dawno, dawno temu zamówiliśmy jakiś obiad w okolicach San Casciano in Val di Pesa. Oferty gastronomiczne Groupona mają zazwyczaj długi termin do wykorzystania vouchera, więc zostawiliśmy wyjazd na ten rok. Gdy już w końcu postanowiliśmy, że jedziemy, to okazało się, że firma ma lokal zamknięty właśnie do tej daty, kiedy mogliśmy zrealizować zamówienie. Na szczęście nikt z nich nie był drobiazgowy i pozwolono nam przyjechać po terminie, z tym, że na kolację. Dla mnie to gorsza opcja, bo kolacji staram się nie jadać.
Dlatego w niedzielę 25 marca nasz obiad był bardzo skromny, za to pogoda była obficie słoneczna. Mogłam ze spokojem obmyślić jakąś wycieczkę.
Dzień wcześniej, we Florencji, zainaugurowałam sezon na plenerowe rysowanie, chciałam więc pójść za ciosem. Należało tylko znaleźć obiekt, który by mnie na dłużej zatrzymał. Sprawdziliśmy najpierw samo San Casciano. A właściwie to zaczęliśmy od kościoła św. Cecylii w osadzie nieopodal - w Decimo. Dostępny tylko z zewnątrz jakoś mnie nie natchnął do rysowania.
Miałam ochotę na ... zamek!
No, ale skoro już jesteśmy w San Casciano, to przejdźmy się po mieście. Straszyły nas odgłosy burzy, która na szczęście docierała jedynie widokiem skłębionych chmur oraz dalekimi pomrukami.
San Casciano wydało mi się dziwnym, nierównym stylistycznie miastem. To taka składanka współczesności ze starymi, wypielęgnowanymi budynkami (jeden przykład umieściłam w kolażu - to koszmarek przyrośnięty do wieży).
Ani tu przytulnie, kameralne, trochę senne. Fakt, że przyjechaliśmy do niego w porze sjesty, a wisząca w powietrzu burza nie sprzyjała ożywieniu.
Gdzieniegdzie ustawione rzeźby, mniej lub bardziej udane. Klasyczne popiersie Verdiego, a nieopodal jeleń na starym miejskim murze. Kilka rzeź współczesnych, chyba jednego autora.
Skupiłam się więc na detalach. Wyszukałam tak dobrze już mi znane z Florencji otwory na sprzedaż wina czy dziwnie skręconą rurę kanalizacyjną. To znaczy ja rozumiem, że to syfon, ale czemu akurat w tym miejscu? Chwała władzom miejskim za terakotowe kosze na śmieci!
Za miastem wzrok odpoczywa krajobrazami.
Już mieliśmy do nich wrócić, gdy w głębi prostopadłej ulicy zobaczyłam prosty kościółek ciekawie obramowany arkadkowym fryzem.
Podeszłam, przeczytałam, że to Chiesa della Misericordia albo Santa Maria del Prato (co bym przetłumaczyła na Łąkową Marię), kościół zbudowany w XIII wieku, ale w XVI mocno przebudowany. Wewnątrz dostępny tylko po znalezieniu człowieka z kluczem. A gdzie go szukać? No właśnie w Misericordii, której siedziba przyrasta, a nawet wrasta strukturalnie w świątynię. Przed bramą stali pracownicy w charakterystycznych błękitno żółtych uniformach. Zapytani o możliwość zwiedzenia (nadal trwała sjesta) powiedzieli, że ależ oczywiście, że możemy wejść. Zawołali jakiegoś pana, bardziej wyglądającego na pacjenta szacownej instytucji, który poprowadził nas przez pomieszczenia Misericordii. Przeszliśmy przez coś, co wyglądało na mini ośrodek dziennego pobytu, potem przez zagraconą zakrystię,

Weszliśmy do prostej, jednonawowej przestrzeni. Na szczęście (dla dokumentacji fotograficznej) zostaliśmy sami, więc nie bacząc na zakaz robienia zdjęć utrwaliłam skarby tej małej  świątyni. A są to Skarby. Kto by się spodziewał?!
Dla samego Krzyża przypisywanego Simone Martiniemu warto przebić się przez Misericordię. A jeszcze XIV wieczna ambona cudnie rzeźbiona, czy także z tego samego wieku "Madonna z Dzieciątkiem" Ugolino di Nero, naśladowcy Duccia. Wierzyć się nie chce, że taki niepozorny kościółek ma tyle wspaniałości.
Mający go w swojej pieczy pracownicy Misericordii słyną z układania kwiatów do Grobu Pańskiego. Na ścianach nawy wisi kilka fotografii pokazujących na czym polega niezwykłość tych kompozycji. Wyobraźcie sobie dywan złożony głównie z kwiatów doniczkowych ułożonych na niemal całej powierzchni świątyni. Trudno było znaleźć tego przykłady, a zdjęć zdjęciom nie zrobiłam. Mam tylko jedną niepozorną fotografię. Okazuje się, że nie tak dawno wcale, jeszcze kilkadziesiąt lat temu i w naszej parafii kwiaty niemal uniemożliwiały poruszanie się po kościele, zwłaszcza po prezbiterium. Proboszcz wysyłał posłańców do parafian, czasami nawet jeździł sam z towarowym wózkiem, by wypożyczyć od nich kwiaty doniczkowe. Krzysztofa kusi powrót do tradycji.
Na razie wróćmy do wycieczki.
W San Casciano nie znalazłam motywu do rysunku. Nie znalazłam zamku, tylko jego pozostałości, mało widowiskowe.
Ruszyliśmy więc po okolicy, rozglądając się za jakimiś wieżami i krenelażami.
Zaglądaliśmy to tu, to tam, czasami wjeżdżaliśmy do z daleka ciekawie wyglądającego zakątka, robiłam zafrasowaną minę, wycofywaliśmy się i szukaliśmy dalej.
Długą aleją dotarliśmy do Poppiano, niewielkiej osady z górującym nad nią zamkiem. O, to, to, to! O to mi chodziło.
Niestety, zamek (z początkami w XII wieku, ale przebudowany po trzęsieniu ziemi w neogotyckim stylu) okazał się możliwy do obejrzenia jedynie z zewnątrz, a to zewnętrze jest dość mocno obrośnięte, więc trudno było o jakieś sensowne odejście. Z kolei w bramie, do której można było zajrzeć, wiało okrutnie, że nie nadawała się na ostoję rysownika.
Trudno, jedziemy dalej.
Z daleka, na sąsiednim wzgórzu naszym oczom ukazał się dziwnie znajomy kształt. Rozpoznajecie?
Toć to wieża florenckiego Plazzo Vecchio!
Jedziemy tam!
Ręce zaczynają świerzbić. Podjeżdżamy pod zamek ewidentnie składający się z kilku części o różnych czasach powstania. Pierwsze wrażenia  już tak mnie rozanieliły, że szybko zaczęłam szukać recepcji.

Dlaczego recepcji? Otóż Castello di Montegufoni, dokąd trafiliśmy, jest hotelem i nie chciałam wpychać się tam bez pozwolenia.
Weszłam do holu, a z niego do olbrzymiego pomieszczenia będącego recepcją.
Tam trafiłam na panią rozmawiającą przez telefon, z tego, co usłyszałam, z ewidentnie mocno upierdliwym amerykańskim klientem. Czekałam cierpliwie, recepcjonistka równie cierpliwie odpowiadała na pytania padające zza oceanu, czasami tylko porozumiewawczo wywracała oczami. W końcu została uwolniona. Spytałam się, czy mogę tu gdzieś przysiąść i porysować. "Ależ oczywiście!". Dostaliśmy broszurę o miejscu, na pytanie o ogród widziany na zdjęciu, pani zaprowadziła nas na taras, z którego zostaliśmy wypuszczeni na samodzielną eksplorację miejsca.
Gdzie się znaleźliśmy?
Nieopodal Montespertoli, na starym szlaku łączącym Florencję z Volterrą.
Początkowo (czyli tak około XI wieku) budowla należała do rodziny Ormanni wspomnianej potem przez Dantego w "Boskiej Komedii". W XII wieku podczas jakiejś bitwy zamek zostaje zrównany z ziemią i po niemal 150 latach popadania w ruinę przechodzi w ręce rodu Acciaioli. Powstał wtedy pałac otoczony domami. Pod koniec XIV wieku wybudowano wieżę, ale ten charakterystyczny florencki kształt nabudowano dopiero w XVI wieku. W XVII wieku połączono scalono budynki w jedną zwartą strukturę.Na początku XX wieku zamek został zakupiony Anglika Sir George'a Sitwella, który zatrudnił Gino Severiniego (słynnego włoskiego futurystę), by namalował dekoracje ścienne.
Miejsce szczyci się wieloma nadzwyczajnymi wizytami.
Urodził się tu wielki przyjaciel Boccaccia i Petrarki - przyszły kasztelan Królestwa Neapolu, który następnie stał się gospodarzem samego Króla Neapolu, szukającego schronienia w wyniku konfliktu z Królem Węgier.
Medyceusze zjeżdżali tutaj z artystami.
Chyba najbardziej niezwykli goście pojawili się w Zamku Montegufoni podczas II wony światowej, gdyż stał się on schronieniem dla ... tak słynnych dzieł, jak "Pokłon Trzech Króli" Ghirlandaia czy "Primavera" Botticelego.
W latach 70 zamek wraca we włoskie władanie Sergio Posarellego i zostaje przekształcony na hotel oraz miejsce służące przeprowadzaniu wszelkich ceremonii, głównie wesel.
25 marca jeszcze nie wszystkie pomieszczenia tętnił życiem, ale spotkaliśmy kilku anglojęzycznych turystów.
Krzysztof zasiadł do czytania (co zawsze uskutecznia, gdy macham pędzlami, czy ołówkami),  ja jeszcze szperałam po posiadłości.
Szukałam, gdzie by się tu zaczepić rysunkowo.
Dzięki temu odkryłam uroczy dziedziniec o renesansowym charakterze.
Rysunku nie skończyłam. Może kiedyś dokończę. Czas było zwijać majdan i jechać do Villa I Barronci, gdzie z olbrzymią przyjemnością "poświęciłam się" i zjadłam kolację.
To było najlepsze podsumowanie tak niezwykłego dnia. Jedzenie pyszne i pięknie podane.

Ufff! A wszystko to było już dawno, dawno, miesiąc temu.

Pokaż w poszukiwaniu zamku na większej mapie

środa, 18 kwietnia 2012

BYSTRY APARAT

No bo, niestety nie ja.
Zrobiłam kilka zdjęć irysom, które pojawiły się w poprzednim wpisie.
Jeden kwiat zostawiłam sobie na osobny wpis. Tak się skoncentrowałam na gąsienicowatych pręcikach, że nie zobaczyłam lokatora schowanego w kwiecie.
Stereotypowa turystyczna Japonka ze mnie, która dopiero wie, jak jej się udały wakacje, gdy po powrocie z podróży przejrzy zdjęcia.
Zobaczcie, co odkryłam:

sobota, 14 kwietnia 2012

A PO ŚWIĘTACH ...

Wypoczynek.
Często na święta życzymy sobie wzajemnie spokoju i wypoczynku, ale wszyscy "organizujący" w jakikolwiek sposób święta wiedzą, że jeśli w ogóle, to wypoczywa się po nich. Z takiego założenia wyszłam i ja.
Szczęśliwie udało nam się wbić w wolny termin Krzysztofa (możliwość zorganizowania zastępstw), w obecność Taty i gościnny dom do wyłącznej dyspozycji.
Tym razem niewiele czasu poświęciłam na obserwacje zewnętrzne, bo malowałam medaliony w jednym z łóżek wyszperanych przez gospodarzy na starociach. Gdy do lakierowania wyniosłam elementy łóżka na zewnątrz i tak mi się ten widok spodobał, że przetworzyłam scenę z "Dwóch ludzi z szafą" na "Dwoje z łóżkiem". Nie pomyślałam tylko, żeby Tata uwiecznił nas ganiających z metalową ramą po terenie posiadłości. Pozostały efekty pracy z samym modelem:
Pogoda w ostatnim tygodniu bywała różna, iście kwietniowa. Raz nawet uciekałam ze słońca, bo grzało niemiłosiernie, innym razem zza szyby, przy rozpalonym kominku, oglądaliśmy burzę z gradem i wichurę.
Nie przeszkodziło to przyrodzie bujnie obdarować nas nadzieją. Zapewne i Wy doświadczacie tego ciekawego wiosennego przebudzenia, gdy sam widok pąków otwierających się na kwiat dodaje skrzydeł i każe dzielnie iść dalej. A niech jeszcze człowiek odkryje, że bzy kwitną, to nawet wszędobylskie nasionka wiązu nie psują mu humoru.
Gdy skończyłam malowanie, uznałam że zasłużyłam na krótki spacer w Sienie, więc choć na kilka godzin wymknęliśmy się psom i otworzyliśmy sezon na lody siedząc na Il Campo.
Gdyby nie umówione spotkanie z Fabio, pewnie przytrzymałabym panów jeszcze kilka godzin, by obserwować ludzi na placu. W głowie już mi się układał jakiś scenariusz.
Jak by tu połączyć ze sobą:
- psa, który nie może patrzeć na swoich właścicieli,
- uroczą dziewczynkę w blado niebieskiej sukience, bardzo dobrym aparatem robiącą zdjęcia gołębiom,
- dzieciaki, na które przestrzeń placu i ptaki podziałały jak zapłon biegania,
- małego rowerzystę, którego drewniany pojazd przypominał dzieło Leonardo da Vinci,
- córkę rowerzystów strojącą fochy, mimo, że rodzice nic sobie z tego nie robili,
- dwóch podstarzałym bluesmanów,
- starszą parę naprzemiennie rozmawiającą przez jeden telefon,
- panią sprzątającą, mimo braku zagrożenia ze strony pojazdów mechanicznych w odblaskowym mundurku,
- no i stada szkolnych wycieczek w tym dniu wypełniające każdy zakamarek Sieny?
Spacer wydłużyliśmy po Bazylikę San Domenico, żeby Tata (i my oczywiście też) mógł nawiedzić relikwie św. Katarzyny.
Wracając zahaczyliśmy jeszcze o sanktuarium dedykowane tej świętej. Zbudowano je w miejscu rodzinnego domu, nic dziwnego, że bardzo poruszył mnie widok kamienia, na którym kładła głowę, zamiast na poduszce. Zawsze, gdy czytam o św. Katarzynie, mam wrażenie osobowości na pograniczu szaleństwa, oczywiście świętego szaleństwa. Chciałabym tak prosto iść w wytyczonym kierunku ku Bogu, być tak pewną tego, co chcę robić i nie bać się krzywdzących opinii ludzkich, odrzucić wszelką truciznę osłabiającą wolę. To zresztą cecha większości świętych, nie wszyscy jednak mają tak pociągającą mnie biografię.
Łagodność krużganków powoduje, że czuję się tam dobrze i bezpiecznie. Może tak powinno działać to miejsce? Wszak tu był jej rodzinny dom.
Jeszcze kilka migawek. Wieża widoczna od południowej strony. Widok zapewne mniej znany, ale równie spektakularny, zwłaszcza z tą olbrzymią loggią. Tę loggię już widywałam. Za to inna zaraz nieopodal Il Campo bardzo mnie zaskoczyła. Miałam wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy. Nie ja jedna miałam takie wrażenie, i wcale nie myślę o Tacie :)
A teraz detale, a wśród nich absolutnie najpiękniejsza, jaką dotąd w życiu widziałam, reklama dentysty z dwoma pulchnymi bobasami (puttami?). Te obcęgi budzą grozę nawet w tak sielskim przedstawieniu. Zresztą wykręcenie ręki pacjenta i napięcie całego ciała mówi samo za siebie.
A potem mieliśmy ucztę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Podana prosto, ale w niezwykłym miejscu - odremontowanym młynie. Już o nim wspominałam, gdyż widziałam go 2,5 roku temu. Z chęcią obejrzałam zmiany.
Fabio przygotował kilka pokoi pod wynajem. Jeszcze trochę charakteru im brakuje, a i gospodarzowi spuszczenia z tonu, bo cenę na razie ma dosyć zaporową. Chyba że znajdzie kogoś, kto za wszelką cenę chce zamieszkać na końcu świata, kogoś pragnącego medytować nad wędką moczoną w rzece Mestre. Na wszelki wypadek przekazałam Joannie namiary na młyn, by dogadała możliwości wynajmu.
Tymczasem zapraszam na merenda czyli podwieczorek zaserwowany nam przez Fabio. Zimna porchetta, pyszne prosciutto, niesamowite lardo oraz ... przebój - surowy młody bób. Jakoś dotąd nie skusiłam się na jego zakupienie, więc w pamięci smakowej miałam tylko nasz polski, dojrzały, ugotowany i podany z masłem, albo jeszcze natką pietruszki. A tutaj? Fabio prosto na obrus wysypał koło naszych talerzy małe kopczyki soli, na środku stołu postawił talerz ze strąkami bobu, polecił wyłuskać nasiona, zanurzyć w soli i zjeść. Mniam! Nawet nie myślałam o polewaniu oliwą, co też się praktykuje, albo np., zagryza serem, o którym zapomniałam wspomnieć.
Sery to w ogóle był lejtmotyw tego pobytu, gdyż pierwszego dnia Krzysztof wyruszył, jak zwykle, na poszukiwanie Mszy św. W drodze powrotnej trafił na festę strzyżenia owiec, na którą niektórzy goście zajechali pociągiem ciągniętym przez parową lokomotywę. Jeśli owce, to nie mogło obyć się bez pecorino. Prosto od lokalnego producenta zakupił kilka kawałków o różnej długości i sposobie sezonowania. Wszystkie sery, razem ze świeżutką ricottą ważyły chyba 1 kilogram i kosztowały tylko 15€. W życiu tu u nas nie kupiłabym serów za tak niską cenę. Zaoszczędził na serach, zaszalał z winem.
O 10€ więcej wydał na Pigna Rossa, wyborne, polecane nam przez naszych gospodarzy. Warte ceny! Jakoś trzeba było uhonorować otaczające nas piękno i wspólny świąteczny jeszcze czas. Smakoszom win podaję namiary na szczegółową charakterystykę.
Ja malowałam, a czym się zajmowała reszta towarzystwa? Panowie czytali.
Psy buszowały w terenie,
albo łapały promienie słońca.
Bywało, że się mocno rozpędzały, co wygląda pięknie w wykonaniu Bogusia, a pociesznie w wykonaniu Druso. Mały nie lubi biegać po prostej, śmiga szybko zataczając koła, więc trudno go schwytać w kadr. Jedyne, co podczas jego biegu dąży do wyprostowania to ogon, zazwyczaj skręcony jak u świni.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Bagni di Petriolo, by wygrzać kości w gorących termach. Temperatura wypływającej wody ma 43 stopnie, ale miałam wrażenie dużo wyższej.Parzyła, więc długo nie wysiedziałam, za to mój Tata mógłby chyba tam zostać do późnego wieczora.
Kąpiel odrobinę pomogła mi znieść ból kręgosłupa prześladujący mnie od czasu malowania ołtarza i wzmocniony malowaniem medalionów. Ta moja część ciała coś nie lubi być artystą. Trudno mi wysiedzieć, lecz postaram się w końcu opisać zaległe wyprawy.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

UCHWYCONE W PRZELOCIE

Faktycznie, można nazwać to przelotem, przelotem między przygotowaniami, Wielkanocą a wypoczynkiem w powiększonym o Tatę składzie, ale w miejscu już Wam dobrze znanym. Siedzimy już w ciszy, a mój kochany Rodzic na razie nawet po książkę nie sięga, tylko napawa się atmosferą gościnnego nam domu.
Wróćmy jednak do parafii San Pantaleo.
W kościele w tym roku osoby strojące wybrały delikatne barwy. Świecom na ołtarz nadałam też niezbyt mocne odcienie, więc nie stały się dominującym elementem, tylko wpisały się w pastelowe tonacje kwiatów.
Krzysztof jeżdżąc na wycieczki pilnie obserwuje wnętrza kościołów, wychwytuje tradycje wpisane w dane święta. Już w kilku świątyniach spotkaliśmy w okresie wielkanocnym wystawione małe buteleczki z wodą święconą. Pomysł proboszcz wykorzystał,  w tym roku zakupił podobne i podarował parafianom. Ależ z chęcią brali do domów.
Przypomniała mi się z dzieciństwa mała specjalna metalowa miseczka na święconą wodę. Była przystosowana do powieszenia na  ścianie, tuż przy drzwiach wyjściowych. Kto wchodził, bądź wychodził, wykonywał ręką znak krzyża, z zamoczonymi uprzednio w tej wodzie palcami. Tutaj w sklepach z pamiątkami, albo artykułami do domu, lub w dewocjonaliach, można nabyć podobną wersję, ale ceramiczną. Czasami są to piękne obiekty same w sobie. Może dobrze byłoby wrócić do sakramentale błogosławieństwa przekraczania progu domu?
W domu naszło mnie na folkowe klimaty. Już zimą naścinałam derenia i żarnowca i, póki były świeże, uplotłam wieńce i upięłam z nich ptaszyska. Te z derenia obsiadły jadalnię, te z żarnowca, albo przyfrunęły do sieni, albo ukryły się pod oknami, ale mój przelot był tak szybki, że tych ostatnich nie sfotografowałam.
Pisanki niemal klasyczne, barwione rozwodnionymi tuszami. Tkaniny z lekka przerobione, odprute oryginalne kieszonki z wydrukowanymi serduszkami, zastąpiłam tymi kwietnymi. Wykorzystałam różne ręczniki kuchenne w tonacji i wzorach komponujących się z obrusem. Pojemnik na chleb już od razu był w takiej postaci.
A że zaległości w pisaniu mam spore, więc nie czekam już na powrót do domu, tylko pokazuję, jak to z jajem bywało :)

piątek, 6 kwietnia 2012

WIELKANOC 2012

Mnie żyje się lżej, gdy Ktoś za mnie dźwiga ciężar,
więc i Wam życzę, 
byście nie byli w problemach samotni 
i korzystali z tego pełnią dobrego, pięknego i radosnego życia.

czwartek, 5 kwietnia 2012

PREZENT NA WIELKI CZWARTEK

Dzisiaj właśnie jest ten dzień, kiedy dobrze jest pamiętać o ustanowieniu Kapłaństwa. 
Wszystkim księżom życzę wszelkich łask płynących 
ze Zmartwychwstania Pańskiego.
A dla mego pryncypała dodatkowo przygotowałam prezent,  także dla bardziej uroczystego sprawowania sakramentu Eucharystii, którego ustanowienie również przypada na Wielki Czwartek.
Pomysł wziął się z niefortunnego ołtarza posoborowego oraz także niefortunnej próby przyciemnienia drewna. Ołtarz ponoć nie mógł być z kamienia, bo musiałby być murowany, na co nie chciał zgodzić się konserwator zabytków. Tak mi przynajmniej wyjaśniała pomysłodawczyni pojawienia się nieszczęsnej formy kloca. Nawet jeśli drewniany, to mógł choć trochę nawiązać, do tego, co wokoło.
Kolor jasnego orzecha jeszcze bardziej wyróżniał mocną i toporną formę. Kiedyś więc Krzysztof kupił bejcę i sam ambitnie wziął się za przemalowanie na ciemniejszy kolor. Wyglądało to lepiej, ale nie dopilnowałam, jakiego rodzaju była ta bejca. Po pomalowaniu wyglądała mi na lakierobejcę, więc się lekko zdziwiłam, że powierzchnia złapie każdą kroplę wody, każde dotknięcie ręki. Nie przyszło to też do głowy dwóm sprzątającym kościół paniom, które chciały ładnie umyć ołtarz. W trakcie mycia wystraszyły się maziajów i zostawiły to w takim stanie nic nikomu nie mówiąc. No i wyszła gustowna plama.
Zaproponowałam w ramach prezentu pomalowanie przedniej ściany ołtarza. Czatowałam na jakieś dni, kiedy nabożeństwa będą odbywały się poza kościołem parafialnym. I tak się złożyło w zeszłym tygodniu. Miałam na to tylko trzy dni, więc gnałam z malowaniem. Robiłam przerwy na ugotowanie szybkich obiadków i wracałam do pędzli. Towarzystwa dotrzymywał mi Druso, chrapiąc słodko w zakrystii i czasami tylko kontrolując, gdzie jest aktualnie jego pani. Miał o tyle dogodny punkt obserwacyjny, że drzwi zakrystii prowadzą wprost do prezbiterium, gdzie tworzyłam marmoryzację i iluzję trzeciego wymiaru. Czasu trochę za mało, dwa dni malowałam w poziomie, więc nie mając dobrego odejścia nie wszystkie błędy od razu wyłapałam, a trzeciego dnia, gdy ołtarz wrócił do pionu, już nie było czasu na wszystkie poprawki. Chociażby za długiej ręki San Pantaleo. No trudno. Może kiedyś to poprawię?
Kręgosłup dostał w kość, ale jeszcze do niedzieli musi mi posłużyć, potem dostanie wolne :)


wtorek, 3 kwietnia 2012

MODELLO "MARIANNA"

Kochana Marianko!
Robiąc te świece myślałam o Tobie. 
Wiem, że lubisz tulipany, więc postanowiłam z okazji Twoich urodzin nadać świecom Twoje imię.
Mam nadzieję, że kiedyś wręczę Ci osobiście tego typu świecę.
Dla ożywienia i kontrastu w bukiecie prawdziwa magnolia.
Wszystkiego najlepszego, uśmiechaj się aż do Toskanii!

Dodaję dowód na to, że tulipany są świecami i to takimi, które się zapala. 
Na zdjęciu płonie jedna świeca :)



poniedziałek, 2 kwietnia 2012

NARCYZ CZY ŻONKIL?

Zupełnie nie po kolei, nie bacząc na chronologię, za to chcąc zapamiętać woń wczorajszego niedzielnego popołudnia, szybko wrzucam fotki z wycieczki. A właściwie jej drugiej części.
Jak co roku przyleciał na Wielkanoc Tato. Tradycyjnie staram się zabrać go do jakiegoś ogrodu. Tym razem miałam upatrzone miejsce dość dalekie od domu,  na zachodnio-północnych kresach Toskanii w Fivizzano.
Wybraliśmy się we troje na Festiwal Narcyzów organizowany przez Villa La Pescigola.
Dojechaliśmy tam około 17.30, po pierwszym punkcie wycieczki. Słońce cudnie łożyło się po kwiatach. Zapach narcyzów w takiej liczbie jest reprezentacyjny dla ich nazwy, był narkotyzujący. A liczba to niewąska, bo mniej więcej, z grubsza biorąc, sto pięćdziesiąt tysięcy roślin. Do tego dodajcie szalony świat tulipanów i obłęd gotowy. Wyjeżdżaliśmy chyba ostatni, więc dane nam było cieszyć się spokojem miejsca i wszechobecnym brzęczeniem nektarożerców.
Dużo gadać nie będę, bez obaw.
Wolę sobie popatrzeć :)
Mogę nawet powąchać, bo kupiliśmy do domu  mieszany bukiet narcyzów. A jak dobrze pójdzie, to doczekamy się też i własnej uprawy, gdyż kupiliśmy trochę cebulek  Żałuję, że w sprzedaży nie było żonkila który zachwycił mnie bielusieńką trąbką i delikatnie żółtymi płatkami. Zresztą zupełnie białym żonkilem też bym nie pogardziła. W ogóle nie było czym gardzić. Wszystko powinno być moje! Życzę przyjemnego oglądania i oczopląsu, którego i ja zaznałam :)

Czy narcyz, czy żonkil?
Wszystko narcyzy, część żonkile :)
A te tulipany to tak dla towarzystwa?

Widoki ogólnoogrodowe:

Wybrańcy:



I jeszcze dowód na obecność Taty :)

Brakujące wpisy pojawią się raczej już po Wielkanocy. Chyba że jakimś cudem czas przystopuje a doba się rozszerzy, czego i Wam w przedświątecznych przygotowaniach życzę :)