czwartek, 27 lutego 2014

ZACHRZĘŚCIŁO, ZAWIOŚNIŁO

Gdyby nie gość, który się zapowiedział w niedzielę, nie usmażyłabym faworków. Przynajmniej w końcu wypróbowałam toskański przepis podany dwa lata temu. Przypominam go więc teraz z czystym sumieniem, wypróbowany organoleptycznie.

CENCI
300 g mąki
50 g cukru
50 g masła (autor podaje, że niektórzy zamiennie stosują tu oliwę)
2 jajka
1 kieliszek vinsanto (słodkie wino, użyłam dość podłego, szkoda mi było dawać wybitnego przedstawiciela gatunku)
1 łyżeczka skórki z cytryny
szczypta soli
olej do smażenia (najlepiej arachidowy)
cukier puder

Po porządnym wymieszaniu składników w robocie uzyskałam aksamitną strukturę ciasta. Przechowałam przez ponad pól godziny w lodówce a potem wałkowałam na przystawce do makaronu, uzyskałam dzięki temu niezwykle cienkie ciasto. Jak każde ciasto smażone, odsączyłam na papierowym ręczniku. 
Faworkami poczęstowałam gościa, dałam też sąsiadkom (w ramach stałej wymiany słodkości, lub innych wyrobów). Trudno orzec, jak długo pozostałyby kruche, bo ostatni kawałek zniknął po dwóch dniach, ale nadal był kruchutki i wspaniale chrzęścił. 
Nie mogłam się tylko zdecydować w jakiej konfiguracji zrobić zdjęcia, więc dołączam wszystkie naprędce wymyślone układy wraz z kwiatami z ogrodu. 

środa, 26 lutego 2014

SKORO O MALOWANIU BYŁA MOWA ...

Tak jakoś mi się skojarzyło z poprzednim wpisem, że nie pokazałam Wam niebieskiego anioła. Został zamówiony przez klienta z Polski, ale ma być wysłany na terenie Italii. Wymagania: deska, kot i kwiaty hibiskusa oraz delikatność.  Zamawiająca osoba jest bardzo zadowolona na podstawie otrzymanych zdjęć, a odbiorca jeszcze nie otrzymał przesyłki, gdyż musi to być wykonane w odpowiednim czasie.  Mam nadzieję, że anioł zyska zadowolonego właściciela.


wtorek, 25 lutego 2014

ARTYSTA - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Zobaczyłam go przez szybę pewnej galerii-pracowni. Zastanawiam się, czy zabrakło panu na ogrzewanie, czy też wybrał taki sposób malowania jako swoisty marketing.  Przyznacie, że nieźle się ubrał? Zupełne moje przeciwieństwo. Ja bym się nie nadawała do takiej fotografii, zakładam najgorsze ciuchy, poplamione farbami, włosy byle jak upinam, by nie przeszkadzały. No, i przy takim formacie, na pewno maluję na siedząco. A Wy, Drodzy Czytelnicy, którzy pracujecie manualnie, nadawalibyście się do tego typu zdjęcia?


niedziela, 23 lutego 2014

UNA VOLTA NELLA VITA

"Jeden raz w życiu" - to tytuł wystawy zamontowanej w Sali Białej, w Palazzo Pitti - wydaje się być na wyrost, taki bufonowaty, wrażenie jednak mija bezpowrotnie jeszcze przed wejściem na nią.
Città Nascosta poprosiła kuratora wystawy, by oprowadził nas i opowiedział o zebranych na wystawie eksponatach. Staliśmy przed wejściem oczekując na Marco Ferri'ego, organizatorka pytała się, czy ktoś widział twórcę wystawy, a on skromnie stał za plecami ludzi i czekał na przywitanie się, nie chciał przerywać rozmowy. Sama jego postać zdała mi się niezwykle fascynującą. Niski, krępy - to mało powiedziane, w dobrym garniturze, zupełnie łysy, z worami pod oczami i malusieńkim kolczykiem w uchu. Od pierwszych słów wyczułam pasjonata, a takich ludzi darzę wielkim szacunkiem.
Marco Ferri sam się przedstawia głównie jako dziennikarz i historyk. Od dwóch lat odpowiada za aspekty komunikacji z Soprintendenza Speciale per il Patrimonio Storico, Artistico ed Etnoantropologico e per il Polo Museale della città di Firenze. Długa nazwa, myślę że można powiedzieć, iż jest to odpowiednik polskiego Biura Konserwacji Zabytków.

Śpieszę napisać o wystawie, gdyż trwa tylko do 27 kwietnia, by następnie pozwolić pergaminom i papierom na odpoczynek w ciemności. Tego typu obiekty mogą ujrzeć światło dzienne maksymalnie w bloku 90 dni, potem koniecznie należy "zamknąć im oczy".
90 jest też liczbą, w której zamykają się wszelkie publiczne archiwa i florenckie biblioteki. Dodajcie do tego jeszcze prywatne kolekcje (pokazywałam taką przy okazji zwiedzania Palagio Capponi) i macie oszałamiające spektrum archiwalnych materiałów zgromadzonych w jednym mieście.
Z tej olbrzymiej spuścizny kurator wystawy wybrał 33 instytucje, które poprosił o wypożyczenie drogocennych obiektów. Niektóre zrobiły to po raz pierwszy, a więc nie tylko raz, ale i pierwszy raz w życiu. Tylko jedno prywatne archiwum rodu Guicciardini pokazało swoje dokumenty. Ród ten - bagatelka - ma pisemne dokumenty na istnienie już od XII wieku. Nie udało się wypożyczyć wszystkiego, co Marco Ferri chciał pokazać odbiorcom (np. rękopisu dwóch ostatnich rozdziałów "Pinokia"), ale i tak 133 obiekty umieszczone w niebieskich witrynach mogą przyprawić o zawrót głowy i szybsze bicie serca.
Niejednokrotnie już wyrażałam na blogu zachwyt nad miejscami, przedmiotami, które są materialnym świadectwem ludzkiego życia.  Wystawa prezentująca skarby archiwalne i biblioteczne idealnie trafiła w moje upodobania.
Marco Ferri trzy lata chodził od archiwum do archiwum, od biblioteki do biblioteki, kontaktował się z osobami odpowiedzialnymi za dane zbiory, przekonywał, odrzucany zmieniał adresatów swoich próśb, żmudnie nawlekał obietnice wypożyczenia, warunki. Konkretne przygotowanie wystawy trwało rok.
Pierwsze, co zdumiewa, to przedział wiekowy. Najstarszy obiekt pochodzi z mniej więcej czwartego wieku przed naszą erą.  Jest egipskim papirusem. Najmłodszy eksponat powstał w 2009 roku i jest to "Boska Komedia" Dantego w tłumaczeniu na wietnamski.
http://it.notizie.yahoo.com/

Nie dam rady opisać 133 obiektów, wydaje mi się, że byłoby to zbyt nużące, mimo że Marco Ferri właściwie o każdym opowiadał z wielką pasją. Poza tym nie znalazłam wszystkich dokumentów w internecie, a domyślacie się, że zdjęć nie można tam robić. Zresztą czasu by nie starczyło na fotograficzną dokumentację, niemal dwie godziny wpatrywałam się w różne charaktery pisma, pieczęcie, wspaniałe miniatury.
Co zapadło w pamięć?
Jedyny chyba materialny ślad informujący o narodzinach i chrzcie Leonarda da Vinci. Geniusz był dzieckiem z nieprawego łoża, a takich nie zapisywano wtedy w księgach parafialnych.  Zachowały się zapiski jego dziadka, wspomina wydarzenie oraz wypisuje nazwiska wszystkich ojców i matek chrzestnych. Leonardo miał ich ośmioro!
http://www.artribune.com/2014/01/

Akt porozumienia z Medyceuszami po oblężeniu Florencji, m.in. zezwolenie na użycie francuskiej lilii w herbie. Podpisany przez Karola V a przekazany Piero dei Medici.  Z olbrzymią pozłacaną pieczęcią.
http://www.unannoadarte.it/unavoltanellavita/galleria.html

Księga chrztów, to niby zwykły rejestr, mocno monotonny, lecz od razu inaczej wygląda, gdy przy jednym nazwisku ktoś dorysował koronę,a ochrzczonym był jeden z Medyceuszy.
http://it.notizie.yahoo.com/

http://www.unannoadarte.it/unavoltanellavita/galleria.html

A w innej księdze wypatrzono nazwisko twórcy katedralnej kopuły. Tylko nie do końca rozumiem, na jakiej zasadzie obok siebie znalazły się (ponoć) nazwiska Filippo Brunelleschiego i Donatella, wszak daty ich narodzin dzieli 9 lat. Brunelleschiego wypatrzyłam wśród trudnych do rozszyfrowania liter, ale Donatella nie za bardzo.

Zaskoczył mnie list Savonaroli do Fra Angelo Maruffi. Zaskoczył charakterem pisma. Spodziewałabym się mniej okiełznanego kroju.
http://www.artribune.com/2014/01/

Oczywiście, wzroku oderwać nie mogłam od autografów Michała Anioła. Są to trzy kartki.
http://it.notizie.yahoo.com/
Pierwsza jest listem do bratanka Leonardo, w którym rzeźbiarz napomina go, by w końcu się ożenił. Ciekawe, że sam tego nie zrobił :) Właściwie to się nie dziwię, jego wybranką była Sztuka. Druga jest kartką nabazgraną do kierownika budowy, którego informuje, że nie zapłaci ludziom, którzy przyszli plac budowy, a nie byli zawołani ani przez Michała Anioła, ani przez owego kierownika Andreę.
A trzecia kartka to zupełny rarytas, mogący być podstawą do wielu jeszcze badań i poszukiwań. Otóż są to rozrysowane trzy bloki marmuru, z dokładnymi wymiarami - zamówienie złożone w celu wykonania krucyfiksu.
http://www.artribune.com/2014/01/
I teraz rodzi się problem, bo nie jest znany żaden krzyż z marmuru autorstwa Michała Anioła. Nie istnieje też żadna wzmianka o takim dziele. Istnieje kilka możliwości wyjaśnienia zagadki. Jedna, że dzieło nie powstało, w marmurze była skaza, albo wręcz rozpadł się podczas obróbki. Inna możliwość jest taka, że krzyż powstał, ale zaginął. A jeszcze bardziej rozgrzewająca wyobraźnię jest taka, że rzeźba gdzieś istnieje, lecz przypisana innemu autorowi. Czujecie dreszczyk emocji?

A co powiecie na szkic Rafaella a tuż pod nim w witrynie położony komiks z Myszką Miki z 1932?
http://www.artribune.com/2014/01/
http://www.artribune.com/2014/01/
Marco Ferri świadomie zestawia ze sobą niezestawialne z pozoru dokumenty, chcąc pokazać jak największy obszar dziedzictwa kulturowego zamkniętego w ciemnych czeluściach archiwów i bibliotek.
Wyciągnął w światło reflektorów pergaminową księgę z okrągłymi dziurami. Bez wyjaśnienia nie mogłam zrozumieć na, co patrzę. A to jest banalnie proste - pergamin, robiony ze skór, był drogocennym materiałem, nie mogły się zmarnować nawet kawałki, przez które przechodziły nogi zwierzęcia.
http://it.notizie.yahoo.com/

Z wielką uwagą pochylałam się nad wszelkimi manuskryptami ozdobionymi malarstwem miniaturowym. Ta pasja u mnie jest w zalążku, ale nie odpuszczę, chcę się w tym kierunku rozwijać, więc bacznie oglądam detale, staram się rozpoznać środki, jakich używał miniaturzysta.

http://it.notizie.yahoo.com/

http://www.unannoadarte.it/unavoltanellavita/galleria.html


Na wystawie można zobaczyć niezwykłą fotografię. Jej historia opowiada o swoistym umiłowaniu sztuki i patriotyzmie.  Pracujący w Luwrze włoski robotnik dokonał śmiałej kradzieży Mona Lizy. W 1911 roku ukrył się na noc w muzeum i wyniósł wyjęty z ram obraz. Udało mu się zmylić policję, która przyjęła jego wersję alibi. Przez dwa lata ukrywał obraz w swoim paryskim mieszkaniu, po czym wrócił do Florencji. Skontaktował się z właścicielem pewnej galerii, której chciał odpłatnie przekazać obraz, tłumaczył to chęcią zatrzymania dzieła w kraju jego powstania. Właściciel poprosił o potwierdzenie atrybucji dyrektora Uffizi i razem z nim przejął obraz, zawiadamiając o tym policję.
Złodziej (Vincenzo Peruggia) tłumaczył się tym, że chciał zwrócić zagrabioną przez Napoleona spuściznę Florencji, nie wiedział, że sam malarz podarował Giocondę królowi Franciszkowi I.
Zanim obraz wrócił do Paryża, został wystawiony między innymi w Uffizi:
http://www.artribune.com/2014/01/
Zupełnie "z innej bajki" jest malusieńka książka (18 x 10 mm) wydana w 1897 roku. To wydanie listu Galileusza do Krystyny z Lotaryngii, Wielkiej Księżnej Toskańskiej. Zwiedzający oglądają przez lupę okładkę, niestety, bez możliwości kartkowania :)
http://www.unannoadarte.it/unavoltanellavita/galleria.html

Nie umiem skończyć tego wpisu, już mi się wydaje, że co bardziej atrakcyjne dokumenty opisałam, a przypomina mi się jeszcze wiele, wiele innych, każdy z bogatą historią, głównie świadczącą o niezwykłej spuściźnie jaka zachowała się we Florencji.

Na koniec zaprowadzę Was do sali, w której łzy stanęły mi w oczach, naprawdę!
Tego chyba też chciał Marco Ferri. No może nie chciał doprowadzić konkretnie mnie do łez, ale jako dziennikarz postawił kropkę nad "i" poprzez uświadomienie zwiedzającym, czym może być utrata dokumentów.
Osobna mała sala zawiera jedną witrynę, a w niej cztery zniszczone eksponaty - dwa błotem naniesionym przez powódź z 1966 roku (z lewej strony), dwa - wybuchem bomby nieopodal Uffizi, przy Accademia dei Georgofili.  Tutaj nie trzeba wielu słów. Pozostawiam i Was z tym widokiem, ciesząc się równocześnie, że mimo takich nieszczęść udało się zachować do naszych czasów wspaniałe świadectwa historii.

Czas było wyjść z Palazzo Pitii, wszędzie już pogaszono światła, za nami zamknięto olbrzymie drzwi. Muszę wrócić przed zakończeniem wystawy, by ją w swoim tempie obejrzeć i zakupić katalog.

środa, 19 lutego 2014

KLASZTORNY SZKICOWNIK

Ostatnio posty pojawiają się z zapomnianą już częstotliwością. Usiłuję nadrobić zaległości, ale tyle się dzieje, że zamiast wyjść na prostą, dokładam sobie nowe tematy.


W zeszłym roku, w niezwykłym miejscu, poznałam niezwykłych ludzi. Piękne spotkanie – artystyczne, duchowe, towarzyskie. To wspaniały sposób na wakacje – dawka sztuki, dawka turystyki.
Wspominam, oczywiście, warsztaty kaligrafii w Perugii.
Podczas wspólnego przebywania, rozmów długich i głębokich oraz mojego szkicowania zrodził się w Ani J. z Fundacji Sztuka Kaligrafii pomysł, bym poprowadziła warsztaty rysunkowe.
Od pomysłu do zaproszenia:

Mam niewątpliwą przyjemność zaprosić Was na wakacje z ołówkiem w ręku.
Przyjechać może każdy, kogo pociąga rysowanie. Tym, którzy twierdzą, że nie umieją rysować, pokażę, że ołówek nie gryzie. A tym, którzy już trochę oswoili się z narzędziem, będę służyła korektą.
Poprawnego rysunku można nauczyć właściwie każdą osobę, pod jednym warunkiem -  musi ona tego chcieć!
Chcecie rysować?
W Perugii?
Na początku sierpnia?
Przyjedźcie czymkolwiek.
Reszta na mojej głowie.
Materiały wliczone w cenę kursu.
O innych warsztatach w Perugii, o płatnościach, rezerwacji noclegu, itp. znajdziecie informację poprzez stronę

Mimo, że w cenie nie ma wyżywienia, wiedziona doświadczeniem z poprzednich warsztatów, namawiam do wspólnego przygotowywania obiadów.  To radośnie uzupełniało bogaty program warsztatów, no, i zbliżyło uczestników do siebie. Wyraźnie obniżyło też koszty całej imprezy.

Nie musicie pozostawać cały czas zamknięci w klasztorze. Popołudnia i wieczory hulaj dusza bez ołówka. Na samą Perugię jeden tydzień to mało, a przecież niedaleko z niej do Asyżu, Cortony, Deruty czy Gubbio. Uczestnicy poruszali się na miejscu także środkami komunikacji publicznej, nie tylko własnymi pojazdami, można więc przylecieć samolotem.

A więc?

http://fundacjasztukakaligrafii.pl/perugia/


Do zobaczenia w Perugii!

wtorek, 18 lutego 2014

ZIMOWE FERIE W TOSKANII - Florencja i Val d'Orcia

Ostatnia relacja z pobytu naszego gościa.
Wydawać by się mogło, że trudno połączyć Florencję z odległą Doliną Rzeki Orcia, ale ...

W czwartek wybraliśmy się do stolicy Toskanii. Plany były tylko częściowo wspólne. Ojciec Roman, wykorzystując małe zaludnienie, wspiął się i na kopułę i na dzwonnicę katedralną. Przy okazji zobaczyłam nowy punkt zakupu biletów, naprzeciw północnego wejścia do Baptysterium i dlatego o tym wspominam. Może komuś przyda się informacja, że utworzono bilet kumulacyjny. Umożliwia wstęp do katedralnego Muzeum, Baptysterium, na Kopułę i Dzwonnicę oraz do podziemi katedry, czyli Santa Reparata. Nie ma biletu do jednego wybranego obiektu.

Wśród, dosłownie, kilku zdjęć to z odbitym w szybie widokiem na Duomo świadczy o pobycie w Uffizi.


Zapomniałabym, że ten dzień zakończyliśmy na festiwalu czekolady, smakując truskawkowe szaszłyki polane białą czekoladą i posypane laskowymi orzeszkami.

I to jest zimowe zagrożenie - wszędzie czekoladowe imprezy, jedyny sposób, by odeprzeć atak, to ich unikać :)
Od Florencji zaczął się też następny dzień. Roman-dziennikarz chciał odwiedzić grób jednej z najsłynniejszych nieugiętych dziennikarek - Oriany Fallaci. W drodze do Val d'Orcia zajechaliśmy więc na Cimitero degli Allori, a potem ruszyliśmy na południe.

I znowu pojawia się lejtmotyw pustych miasteczek.
Pierwszego jeszcze dotąd nie widziałam. To Montefollonico, leżące na pograniczu dwóch toskańkich krain: Valdichiana i Val d'Orcia.
Obeszliśmy je pobieżnie, gdyż chcieliśmy zobaczyć  inne, zaplanowane miejsca, ale za moją namową skręciliśmy z trasy na Pienzę, w której mieliśmy też nadzieję zjeść obiad.
W Montefollonico kupiłam wspaniałe vinsanto, tak się nim szczycą, że umieszczają informację o  produkcie na drogowskazach, jako główną atrakcję miasteczka - i mają rację. Na pewno warto jednak zajechać dla dobrze zachowanego średniowiecznego charakteru zabudowy.
Stamtąd niedaleko już do Pienzy, spokojnej,  nawet przy niewielu otwartych sklepach owianej smrodkiem owczych serów. Oprócz zwyczajowych kawałków sera, krótko i dłużej sezonowanego, kupiłam bardzo przyjemne połączenie miękkiego z otoczką typu brie. Mniam!
Mniam było też w "Sette di Vino", o tej porze roku dysponującym zaledwie czterema stolikami. Nawet o tej porze roku na jednym stole widniała rezerwacja. Nigdy tu nie jadłam, ale słyszałam wiele dobrego. Nie rozczarowałam się. Zamówiliśmy ciepły chleb z lokalnym lardo (słoniną) i gęstą fasolową zupę z warzywami, a na życzenie z dokrojoną surową cebulką. Obsługiwał nas właściciel i na koniec podarował nam płacenie za coperto. Miły gest.
Przyznam, że miałam lingwistyczną trudność przetłumaczenia nazwy lokalu,  wychodziło mi na to, że jedliśmy w "Winnej siódemce". Gdyby tak skubnąć jedną literę "t" byłoby "pragnienie wina".
Joanna wraz z Andreą zaproponowali jeszcze "O siódmej na wino" i ta wersja bardzo mi się podoba.
Lokal mały, atmosfera niemal familiarna, wiem z różnych źródeł, że pożywią się w nim różni pokarmowi alergicy. Zajrzyjcie tam koniecznie, gdy traficie do Pienzy.
Osteria nie ma ekspresu, więc po kawę wysłano nas do baru znajdującego się naprzeciwko Duomo. Najpierw jednak weszliśmy do akurat otwartego kościoła, a potem raczyliśmy się espresso.
Tak, tak, od kilku tygodni uczę się pić kawę :)
W katedrze poświęciłam uwagę detalom obrazów. Nie starałam się tym razem odczytywać całości, tylko wybierałam interesujące fragmenty, jak św. Łucja, Madonna z niezwykle namalowanym Dzieciątkiem, Opłakiwanie, czy też vir dolorum - rodzaj obrazów ukazujących Chrystusa Boleściwego.

Ciepło przyjemnie wypełniało krajobraz, tylko śnieg na dalekiej Monte Amiata przywracał poczucie czasu, a raczej pory roku.

Po Pienzy przyszła kolej na spełnienie marzenia Romana-kinomaniaka, czyli odwiedziny w Sant'Anna in Camprena.  Dla mnie był to trudny powrót, po dziwnym doświadczeniu z panią zawiadującą tam noclegami, gdy chciałyśmy z Joanną w tym miejscu zorganizować warsztaty. Miejsce jest jednak tak urokliwe, że szkoda truć sobie serce złymi wspomnieniami.
Wszystko było pozamykane. Weszliśmy tylko na cmentarz i rozejrzeliśmy się wokoło. Cisza. Żadnej ludzkiej mowy, kroków.
Nikogo nie spotkaliśmy.
Pomyszkowaliśmy po zapuszczonym ogródku, z którego roztaczały się piękne widoki, a najmocniejszym akcentem barwnym były klamerki.

Domyślacie się, że jeśli spełniać marzenia w Val d'Orcia, to nie może zabraknąć marzenia turysty o zobaczeniu z bliska Capella di Vitaleta?
I wszystko się odwróciło!
Nigdy, ale to nigdy, nie spotkałam pod kapliczką ludzi. Tym razem podjeżdżamy pod bramę, a tu aż dwa samochody.  Parę z jednego samochodu "nakryliśmy" już pod samą kaplicą. Ludzi z drugiego nie zobaczyliśmy. Za to gdy po długiej sesji fotograficznej wracaliśmy do auta, spotkaliśmy jeszcze dwóch rowerzystów. Co za ruch!

Val d'Orcia o tej porze roku zaskakuje przybysza z Północy soczystą zielenią. Zboża ozimie przemogły ciężkie grudy ziemi i zaczynają nasączać krajobraz barwami. Chciałoby się krzyknąć po włosku Che spettacolo!

















Ta soczysta zieleń wypełniała też powierzchnię starego gaju oliwnego pod Sant'Antimo. Tam wyruszyliśmy w następnej kolejności, by zdążyć zobaczyć dolinę w promieniach słońca.





Razem z nami na plac zajechała busem grupka amerykańskiej młodzieży, jakaś dziwnie grzeczna i normalna :)
Zanim Amerykanie dotarli do samego kościoła, my już byliśmy u wejścia. Szłam pierwsza, więc sytuacja w której się znalazłam oderwała mnie zupełnie od rzeczywistości. Pan (nie wiem, czy to jest jeden z braci mieszkających w klasztorze), sprzedający książki i pamiątki, stał obok stoiska i grał różne wprawki na saksofonie. Nie przeszkodzili mu w tym turyści, muzyk nie oderwał się od instrumentu nawet, gdy Roman chciał kupić kartkę, samoobsługa to dobry wynalazek :)
Wybaczcie jakość filmu, ale nie mogłam się oprzeć pourywanym kawałkom i obrazu i muzyki.
Zimowy dzień jest krótki, więc znowu zostaliśmy przyłapani przez zachód słońca, tym razem obserwowany z Montalcino. Miasteczko jest na górze, dzięki temu rzutem na taśmę udało nam się złapać ostatnie promienie, a po krótkim spacerze zobaczyć księżyc w pełni nad Val d'Orcią.






Ta jasna kropka na niebie kazała mi podsumować zimową turystykę trawestacją Gombrowicza:
Koniec i bomba, a kto nie ryzykuje, ten trąba :)