sobota, 29 września 2012

JESIENNY ŻART

W oczekiwaniu na nowy wpis, którego ukazanie się jest zależne nie tylko ode mnie, postanowiłam zabawić się w swego rodzaju wyzwanie rzucone na FB przez zaprzyjaźnioną świeczkową stronę.
Tym samym wróciłam do świec:

czwartek, 27 września 2012

A KARAWANA IDZIE DALEJ

Bardzo proszę Czytelników o zrozumienie, ale ponieważ nie wszyscy zaglądają, bądź wracają, do komentarzy pod wcześniejszymi wpisami, postanowiłam osobno tutaj odpowiedzieć Pani   podpisanej (w końcu!) jako Violetta Radecka, co pozwoli wyjaśnić moją postawę szerszemu kręgowi odbiorców.
Jej uwagi są pod notką pt. "Zmassowany atak drapieżników".

No cóż Pani Violetto, podpisała się Pani, więc postaram się grzecznie Pani odpisać.
Po pierwsze, to że ludzie się lubią, wcale nie oznacza, że mają te same poglądy. Wyciąga Pani dalekosiężne wnioski. Obie z Kingą wiemy, na ile prawdziwe. Każdą znajomość i przyjaźń można spostponować nazwaniem jej klubem wzajemnej adoracji. Nie wiem, co myślą inni czytelnicy o Pani wypowiedziach, ale cenię sobie, że Kinga staje w mojej obronie. 
Po drugie, pisze Pani, że poczuła się Pani zlinczowana. Rozumiem, że tylko Pani ma prawo do krytyki, a każda forma wyjaśnienia, czy obrony, będzie nazwana linczem. Ale wara Pani od łączenia tego z przymiotnikiem chrześcijański! Cóż za demagogia!
Po trzecie, nigdzie nie zachwycałam się swoją pracą i nie dyskutowałam z Pani określeniem, że jest słaba. Po prostu taki szkic zrobiłam, a jeśli się podoba Kindze, to się cieszę, bo najgorsze to dać komuś coś, co będzie chował głęboko za książkami. 
Po czwarte, o pozostałych moich pracach Pani się nie wypowiadała, choć mogę się spodziewać, jaka byłaby ich ocena. Przewidując więc opinię o mojej działalności, chcę Panią zapewnić, że nie zabierze to mi radości tworzenia i ciągłego doskonalenia warsztatu, że nie z braku pokory pokazuję te prace, lecz z chęci dzielenia się moim postrzeganiem świata. Uznaję swoją ograniczoność i nie porównuję się na tym polu z nikim innym, zwłaszcza w celu wywyższania się. Gdyby tak było, wtedy mogłaby Pani zarzucać mi pychę. Szafuje Pani agumentami, jak wytrawny populista. 
Po piąte, ma Pani problem z czytaniem ze zrozumieniem - Kinga napisała o 11 (słownie: jedenastu) procentach - to są cyfry arabskie. Od kiedy to o mocy alkoholu pisze się cyframi rzymskimi? 
I po szóste, ostatnie, mogłam Panią zignorować, skasować komentarz, lecz podjęłam się wyjaśnień z szacunku dla Pani, jako człowieka, nie dla słów, bo te  są jakoby "brzęczenie muchy", że tak strawestuję słowa z "Egipcjanina Sinuhe".  Jednak będzie to ostatnia moja odpowiedź, bo szkoda mi czasu, który mogę spędzić w o wiele bardziej twórczy sposób. Nie obawiam się Pani zarzutów, nie chowam głowy w piasek, bo wiem, czego chcę w życiu i co jest w nim nadrzędną wartością. Mam wrażenie, że przychodzi Pani na mój blog z misją dokuczenia mi,  więc usiłuję zrozumieć, jaką Pani znajduje w tym przyjemność. Zastanawiam się, co gryzie człowieka, który katuje się oglądaniem prac, które mu się nie podobają, dlaczego w ogóle tu zagląda? To wywołuje we mnie odruch współczucia, bo chyba musi być Pani bardzo źle na tym "łez padole"?

Na koniec ponawiam chrześcijańskie zaproszenie do San Pantaleo. Chociaż odnoszę wrażenie, że to moje chrześcijańśtwo bardzo Panią boli. Porozmawiamy sobie o cnotach kardynalnych, teologalnych oraz grzechach głównych :) 

wtorek, 25 września 2012

KRAJOBRAZ POD PATRONATEM

Poniższe zdjęcia miałam dodać do poprzedniego wpisu, ale nawet najpiękniejszy nadmiar zawsze pozostanie nadmiarem. Poza tym chciałam dać tym zdjęciom własne miejsce.

Nie mam problemu z tym, że jakieś miejsce jest bardzo popularne, wręcz oklepane. Staram się zobaczyć je na własny sposób, nie przejmuję się, że główny bohater tego wpisu króluje na pocztówkach.
Najpierw układanka z mniej czytelnych fragmentów, o jakie miejsce chodzi.
A teraz galeria, bo co tu po słowach? Właściwie to i o niej można powiedzieć, że to nadmiar. Chciałam jednak pokazać, jak czasami troszkę inny kadr, inna barwa ramki, zmiana światła zmienia  wymowę obrazu. Niestety nie umiem umieścić małych zdjęć koło siebie w jednej linii, dałam więc duże w jednej kolumnie, bo nie chciałam z nich robić kolaży.

Zapraszam na spacer w okolice Capella di Vitaleta. 
Będzie dłuuuuugi:




 



































 

niedziela, 23 września 2012

OSTATNI DZIEŃ WAKACJI

To było dwa tygodnie temu, ale siedzę nad dużym projektem i nie wyrabiam się z pisaniem. Nowe wpisy pojawiają się raczej w ramach przerwy, żeby zająć się czymś innym. O projekcie na razie nic nie napiszę, ale z chęcią wrócę do niedzieli 9 września.
Zaczęliśmy od Mszy św. - po Bożemu! Najlepiej tam, gdzie można zatopić się w mistycyzmie, czyli w Sant'Antimo.
Podczas Mszy św. jedna para z pobliskiego Castelnuovo dell'Abate po 50 latach odnowiła śluby małżeńskie. Gdy podczas ślubowania Niemłodej Pani zaczął drżeć głos ze wzruszenia, ludzie zgotowali jej głośne owacje.
Miłe, ale do Sant'Antimo pasuje mi raczej wyciszenie, zapach kadzidła, wstęgi światła, obraz mnichów składających obrus na ołtarzu.
Do poczucia szczęścia wystarczy mi wpatrywanie się w kapitele kolumn.
Jak zwykle, miałam problemy z wyjściem.
Ale dzień czekał.
A zaraz za drzwiami czekała na mnie ... moja imienniczka, która poprosiła mnie o autograf. Ajajaj! Co za spotkanie!
Pani Małgorzato! Serdecznie pozdrawiam Panią i Męża, oraz, oczywiście, koleżankę, także Małgorzatę, którą zacytowałam na okładce książki.
Po Sant'Antimo wróciliśmy do Montalcino, by tam spróbować obiadu w lokalu, który poprzednio zastaliśmy zamknięty. Zapowiadało się, że i tym razem odejdziemy głodni, bo lokal przeżywał oblężenie. Na szczęście rodzina obsługująca gości uwijała się jak w ukropie i szybko zwolnił się jeden stolik. Mój obiad okazał się wyglądać niemal jak polska potrawa, były to smażone pulpety z gotowanymi ziemniakami i sałatą. Za to Krzysztof zaszalał, ze skutkiem go bardzo zadowalającym - zamówił flaki w szafranie. Jeśli flaki, to ja uciekam! On wręcz przeciwnie.
Obiad smaczny, bez zbędnego oczekiwania na potrawy, obsługa przemiła, lokal przytulny, wręcz ciasny. Szczerze polecam więc:
Mimo pięknej pogody, nie pozostaliśmy w Montalcino, bo na ten dzień wymyśliłam wgryzienie się w Val d'Orcię.
Jedno miejsce na razie specjalnie pominę, bo chcę mu poświęcić osobny wpis.
Dojedźmy więc od razu do Pienzy. Tam miałam w planie zwiedzenie Pałacu Piccolominich oraz Pieve di Corsignano.
XV wieczny Palazzo Piccolomini z jednej strony uwodzi autentyzmem, wieloma zachowanymi rodowymi pamiątkami, a z drugiej budzi pewien rodzaj smutku. Jakoś tak w nim ciemno, wyraźnie dom zakończył swój żywot wraz ze śmiercią ostatniego właściciela. Miejsce zwiedza się ze słuchawką, z której odtwarzany jest opis obiektów, po pomieszczeniach chodzi się w grupie, a pan z obsługi pokazuje kartki z odpowiednim numerem pokoju, do którego wchodzą zwiedzający. Ambitne zajęcie! Widać, że nie bawi go ta funkcja.
Za to potem zaczepiony przez Krzysztofa rozgadał się z chęcią wytrawnego plotkarza. Ale o kim plotkował? O Piccolominich!
Dowiedzieliśmy się, że ostatni mieszkaniec pałacu Piccolomini, już i tak z bocznej gałęzi, jeszcze przed wojną stracił żonę, z powodu choroby. Podczas wojny w wypadku lotniczym pod Neapolem zginął jego jedyny syn. Został sam w ponurym budynku i zamiast przekazać go w testamencie swoim krewnym, postanowił powierzyć pod zarząd  Società di Esecutori di Pie Disposizioni (towarzystwu wykonywania testamentów działającemu od kilkuset lat), co nastąpiło w 1962 roku.
Wnętrz nie można fotografować, oprócz dziedzińca i ogrodu.
Z aparatem mogłam też pobuszować po ogrodzie, który niestety ucierpiał po ostatniej mroźnej zimie, a także został zapuszczony. Chodzi o żywopłoty, które według kryteriów włoskiego ogrodu są za wysokie. Ale i tak miło było wejść pomiędzy rośliny, kluczyć i dojść do ażurowego muru. Ażur w nim dość prosty, ale celowy, to trzy łukowe otwory łączące ogród ze słynną panoramą wokół Pienzy.
Drugi w planach, jak już wspomniałam, był tylko jeden kościół w Pienzy, a właściwie to na jej obrzeżach - Pieve di Corsignano. Drugi, po Sant'Antimo, romański kościół tego dnia, zupełnie inny w charakterze. Mniejszy, przysadzisty, ciemniejszy, bo z tufu wulkanicznego, o wiele bardziej zapomniany przez świat. Skromniejszy też w dekorację rzeźbioną, ale i tu znajdzie się coś dla miłośników stylu.
Najpierw oglądam główny portal z przedziwnymi i tajemniczymi stworami w nadprożu, łącznie z syreną o podwójnym ogonie oraz kariatydą w biforium (podwójnym oknie). Potem obeszłam świątynię i znalazłam drugie, boczne wejście.
Trudno nam współczesnym odczytać ten przekaz. Znalazłam tłumaczenia o płodności, nie tylko tej ludzkiej, ale i tej mnożącej wiernych, o kwiatach symbolizujących Chrystusowy kielich, o roślinności wiecznie zielonej oddającej charakter Raju, o węzłach odnoszących się do stabilizacji, o Lwie - Chrystusie, wężu - Szatanie. A taka niby skromna ta dekoracja.
Jedynie dwa splecione węże na kapitelu kolumny z wnętrza dołączają do programu rzeźbiarskiego z portali, dlatego umieściłam je razem z bogatszymi płaskorzeźbami z zewnątrz.
W środku czeka przyjemny półmrok powolnie ujawniający grube filary, skromne wyposażenie, prostą chrzcielnicę, przy której ochrzczono dwóch przyszłych papieży, wejście do zupełnie ciemnej krypty (buu, tym razem nie miałam latarki). Nad prostym ołtarzem z prezbiterium w szklanej klatce  wisi piękny krucyfiks. Nie lubię takich zabezpieczeń. Na szczęście to niewielki "zgrzyt", reszta bez zarzutu romańska.
Miałam jeszcze w tym wpisie umieścić zdjęcia z zakończenia wycieczki, ale stwierdziłam, że za dużo tego. Muszę je dokładniej przejrzeć, bo na razie mam problem z wyborem, dostaję kociokwiku, więc chociaż Wam go oszczędzę. Tak więc z tego dnia przygotuję jeszcze dwie notatki. Miłe przeciągnięcie wakacji, nieprawdaż?