Cały czas męczę się, z czym "ugryźć" niedzielną wycieczkę, jest tyle do przekazania, że nie wiem, jak to w miarę jasno zapisać. Pewnie wyjdzie mi z tego nieskładna dłubanina, ale lepiej tak, niż nic, bo jest o czym :)
Na północnym skraju Florencji miasto otulają idylliczne wzgórza. Piękna nastawa południowa aż się prosiła o zasiedlenie w dawnych czasach. Czyniło to wielu notabli, zostawiając po sobie arcyciekawe posiadłości. Wśród nich znajduje się bodajże najsłynniejsza willa medycejska "La Petraia".
Nie od początku jednak była willą i nie od początku medycejską. Średniowieczny zamek obronny, zbudowany na tym miejscu, posiadała rodzina o skądinąd także sławnym nazwisku - Brunelleschi, lecz wcale nie krewni Filippa, twórcy m.in kopuły. W XV wieku przejął go Palla Strozzi - bankier, polityk, filozof, literat. W końcu zabudowania trafiły do... Medyceuszy. Jakże inaczej! No i ci nie zdzierżyli, posiadłość rozbudowali nadając jej obecny wygląd. To, co wystaje ponad budynek, jest właśnie średniowieczną wieżą z czasów rodziny Brunelleschi.
Ale zanim weszliśmy do środka...
W książkach o willach medycejskich, czy toskańskich ogrodach, informacje dla zwiedzających podają cenę wstępu 2€. Jest ona atrakcyjnie nieaktualna, bo zredukowano ją do zera. Ale zredukowano też chyba stan obsługi, gdyż weszliśmy sobie przez bramę, a tam cisza, pustki. Pozostałości po odliczaniu gości na bramce. Nas ciągnęła i willa i przylegające do niej ogrody. Tylko którędy wejść?
Mała dziewczynka, która przycupnęła na schodach, nieświadomie wskazała nam miejsce.
Poczułam się najpierw, jak bym weszła do Tajemniczego Ogrodu.
Jendak nastrój zamienił się z tajemnicy w panowanie geometrii żywopłotów.
Zielony tunel wyprowadził nas na otwartą przestrzeń ogrodu, która z kolei płynnie zamieniała się w panoramę miasta. Dech nam zaparło! Tata z wrażenia i radości, chwycił za telefon i zadzwonił do mojej siostry, by podzielić się tym szczęściem.
Faktycznie - na początku nie wiadomo gdzie patrzeć, czy na ogród, na willę, a może na Florencję? Niewielu zwiedzających szybko zniknęło nam z oczu i staliśmy się panami na włościach. Jak dobrze nie celebrować sjesty!
Póki Tata rozmawia spójrzmy na Florencję.
Wjeżdżając w miasto pociągiem, czy autem tracimy skalę. Zainteresowani głównie zabytkami, nie widzimy, że stolicę Toskanii zasiedlają także wieżowce. Ale i tak wszystko staje się małe, i znaczeniem i formą, wobec historycznego centrum z dominującą nad nim katedralną kopułą. Wzrok wyszukuje znane sobie sylwetki budynków, a to kościół Santa Croce - w panoramie po lewej stronie katedry, a to daleko w tle na wzgórzu San Miniato al Monte. Jestem tak zauroczona Florencją, że z każdego punktu ogrodu śledzę jej profil. Swoisty rodzaj zakochania w mieście.
Ale też i nietrudno porzucić jej widok, gdy się kluczy pomiędzy żywopłotami z bukszpanu,pomiędzy którymi nieśmiało wyglądają kwiaty. Każdy zakręt, każdy zakamarek, choćby nie wiem jak pokrętnie i tak prowadzi do budynku.
A że ciągle jesteśmy na etapie zakładania ogrodu ...
Tu powinnam przerwać, jako i nam przerwano zapraszając do zwiedzania wnętrz, ale nie będę teraz Was odciągać od kwiecia wszelkiego, od róż pachnących i od... No właśnie, od czego? Ze mnie to taki amator-ogrodnik, że w konfrontacji z roślinami stoję na przegranej pozycji. Bo mało kto nie rozpozna tulipanów, choćby nie wiem, jak fikuśnych chcących przypodobać się hibiskusowi, albo bratków filetowymi akcentami znaczących mur tarasu.
Ale czy to białe cudo w glinianej donicy to azalia? Zawsze widziałam je dużo mniejszymi, więc ten olbrzymi krzak burzy moją pewność. Albo to zielone? Liście widziane wiele razy, a nazwa uciekła i wrócić do mnie nie chce, chyba się skryła w ciemnych kuleczkach owoców. To wcale nie koniec moich problemów. Srebrzyście zielone kule, trącone dłonią, wydają zapach zbliżony do tymianku, ale czy są tymiankiem? Na tyłach willi wzrok bzem mami krzew wcale bzem niebędący. Co za męczarnia! Tak się nie znać na roślinach!
Niech mnie utulą cytrusy w limonai. Ktoś odsłonił grodzącą barierkę z zakazem, więc skrzętnie skorzystaliśmy. A tam uczta światła i cienia. Gotowe obrazy w ramach pootwieranych okien.
Krzewy potulnie stłoczone w pomieszczeniu czekają, by je łaskawie ustawiono na pustych kamiennych bazach w ogrodzie. Czyżby jeszcze groziły im i nam jakieś chłody?
Nastrojowe detale, wycinki i zaraz obok nich całe połacie ogrodu.
Brać, nie wybierać - wszystko, jak leci.
Powoli przybliżamy się do budynku, najpierw jednak jeszcze jeden taras, zwany Tarasem Figurki, od rzeźby Giambologny zdobiącej fontannę. Jest to ponoć jedyna Wenus rzeźbiarza, której nadano imię - Fiorenza (stare brzmienie nazwy Florencji). Woda wydostawała się z warkocza Fiorenzy.
W samym rogu zbudowano mały domek z racji oczywistych zwany belvedere. Widoku, którego dostarczają jego ona nie widać, bo strzegą go okna, ale samo wnętrze wystarczy, nieprawdaż?
Skromne, w porównaniu z tym, co kryje willa. Kryje na tyle zazdrośnie, że obowiązuje w niej zakaz robienia zdjęć. Są tam głównie pomieszczenia z wystrojem XIX wiecznym, gdy Villa Petraia stała się letnią rezydencją króla. Król nie za bardzo przepadał za pełnieniem obowiązków. Używał więc ukrytego wyjścia, by wymknąć się małymi drzwiczkami na ulubione polowanie. To te małe drzwiczki, do których z zewnątrz podchodzi Tata. Te, przy których stoi Krzysztof, albo ja na zdjęciu profilowym, są symetrycznie z drugiej strony budynku.
Wnętrza możliwe do obejrzenia są tylko w towarzystwie przewodnika. Ale nie martwcie się brakiem znajomości włoskiego. Warto wejść i zwiedzić taki odległy czasowo i mentalnie świat. Na wstępie zdumiewa wewnętrzny dziedziniec. Samo jego istnienie jest czytelne z zewnętrznego widoku budynku, ale żeby był zadaszony? Dla ochrony cennych wiecznych fresków z czasów Medyceuszy, w XIX wieku przykryto cały dziedziniec konstrukcją ze szkła i metalu, co dało dodatkowy, imponującej wielkości salon.
Oprócz zwykłych widoków dziedzińca znalazłam drugi podczas jakiejś renesansowej imprezy. Przyznam, że sama z chęcią wdziałabym takie szmatki na siebie i przeniosła się o kilkaset lat w tył.
Nie będę wielce opisywać wnętrz bez zdjęć. Wspomnę tylko o pokoju służącym spędzaniu wolnego czasu. Nooo! Umieli się bawić ludzie. Tak ogromnych stołów bilardowych to ja nigdy nie widziałam. Mają około 4 metrów długości. Zwróciłam na nie uwagę, bo mam kilku znajomych ze środowiska bilardowców i zapałałam chęcią zobaczenia ich min na widok tego sprzętu. A może ktoś lubi flipery i chciałby zobaczyć ich prototyp?
W sali muzycznej z kolei istnieje hybryda fisharmonii z fortepianem. Osobom rozmiłowanym w wystrojach wnętrz polecam tapety ręcznie malowane, lub ściany wyłożone jedwabnymi tkaninami z fabryki pod Neapolem funkcjonującej po dziś dzień.
Jeszcze tylko jedna fotografia z internetu i piękne popielate błękity.Od razu widać, że to kobieca sypialnia.
Należała do morganatycznej żony króla Wiktora Emanuela, czyli kobiety o niższym pochodzeniu, która zazwyczaj nie zyskiwała przywilejów poprzez zamążpójście. Rosa Vercellana zyskała - została hrabiną Mirafiori i Fontefredda. Zwana La Bella Rosina miała 14 lat gdy poznała władcę, a "niższe pochodzenie" to delikatne określenie na pochodzącą z chłopstwa analfabetkę. Najpierw była jego kochanką, potem została osobliwą królową, właściwie nią nie będąc.
Była szczupłą i wysoką kobietą, więc na zdjęciach lekko uginała nogi, by nie przewyższać króla. Jej sylwetka w tamtych czasach uchodziła za niezdrową i Wiktor Emanuel wysłał ją w Piemont, by przytyła. Cel został osiągnięty. Decyzja o ślubie zapadła, gdyż król czuł, że zbliża się jego śmierć. Religijna ceremonia odbyła się w 1864 roku, a cywilny związek małżeński został zawarty osiem lat później, na trzy miesiące przed zgonem Wiktora Emanuela.
Rozgadałam się o Pięknej Rosinie, ale w samej Villa Petraia już niewiele zobaczymy. Tzn. myśmy już więcej nie chodzili po terenie, który jest nazywany parkiem i zajmuje obszar kilkakrotnie większy od dotąd zwiedzonego. Wystarczy tego, jak na jedno niedzielne popołudnie. Jeszcze tylko zajrzeliśmy do widocznego nieopodal kościoła San MIchele a Castello.
Sprawdziliśmy skąd dochodziły psie ujadania - z ośrodka szkolenia czworonogów na potrzeby carabinieri. I potem zupełnie na węchowy azymut jechaliśmy gdzie nas oczy poniosą. Zaniosły obok klasztoru karmelitanów, więc zajrzeliśmy do nich i trafiliśmy na barwną (dosłownie) Drogę Krzyżową.
Nie wzięliśmy w niej udziału, tylko poszliśmy zwiedzić kościół o niespotykanym wejściu. To znaczy ja dotąd nie spotkałam gaju oliwnego,który niemal wchodził do środka paczworkowo wyglądającej świątyni. Dlaczego paczworkowo? Bo w niektórych miejscach tak mi się jawiły zlepki różnych malowideł, materiałów itp.
I to byłoby na tyle, gdyby nie tytuł wpisu. Otóż na północ od Florencji nie tylko leży La Petraia, ale ulokowane jest tam lotnisko. Strach pomyśleć, co to będzie, gdy nastanie planowana rozbudowa pasu startowego. Na razie jednak przeważa sielskość z odrobiną huku :)