czwartek, 31 grudnia 2020

DOBRY ROK?

Już niemal nie robię podsumowań roku, ale że ten był wyjątkowy, postanowiłam usiąść z moim kalendarzem-dziennikiem, by wyszukać dobre momenty 2020. Nie będę się starała upiększać tego słowami, nie zrobię gradacji ważności, po prostu w konkretnych punktach podziękuję Bogu za:
- piękny film o Pinokio zobaczony w kinie z grupą przyjaciół 
- utworzenie drugiej grupy warsztatowej pań
- wizytę Moniki zimą
- babskie zakupy z Moniką i moimi włoskimi przyjaciółkami
- pomysł Krzysztofa na błogosławieństwo zwierząt na koniu
- ostateczny wynik odchudzania 15 kg
- odkrycie Muzeum Katedralnego w Pizie
- wspólne posiłki z różnymi osobami
- zaczęcie nowego cyklu malarskiego, bardzo, bardzo ważnego dla mnie
- odnowienie wielu obiektów parafialnych (krzyża, figur, ołtarza)
- znalezienie wielu pomysłów na wspieranie parafian w trudnych chwilach, w tym założenie grupy dla pań, której jestem administratorką
- uzbieranie 1000 subskrypcji na youtube, w celu transmisji Mszy św. (zasięg akcji szeroki, m.in. Włochy, Polska, USA, Kanada)
- przygotowanie drugiego pomieszczenia pracownianego na plebanii
- powrót do szycia i robienia na drutach
- 20 lat niezwykłej przyjaźni z Krzysztofem
- Florencję i kilka innych toskańskich zakątków niemal bez turystów
- spontaniczne wakacje Kingi i Niny, z noclegiem na parafii
- wizytę księdza Radka z ekipą młodych ludzi
- bardzo rodzinne wakacje w Polsce
- kilka dni z J. i M. - ważne rozmowy
- poukładanie siebie samej, nabranie koniecznego dystansu do sytuacji na świecie
- niekończące się rozmowy z Aneczką, jej ciepło, za niezwykle pomocną korektę prac
- wysłuchane koncerty muzyczne
- łagodną śmierć Taty
- poradzenie sobie z żałobą
- za Mszę św. w intencji Taty zamówioną przez kobiety z Tobbiany
- spełnienie marzenia o zobaczeniu czerwonych winnic w Chianti
- 16 lat życia mojego psa
- dojrzenie do decyzji o zawieszeniu działalności na Facebooku 
- długie rozmowy z Asią
- odczucie bycia potrzebną, za docenienie moich działań
- uzbieranie ponad 5000 zł na rzecz Marcela i związane z tym okazane mi zaufanie tutejszych ofiarodawców
- powrót do malowania (w związku z chorobą i śmiercią Taty długo nie mogłam odnaleźć się w pracowni)
- przebrnięcie przez włoski system urzędniczy wysyłania obrazów zagranicę
- ludzi bez żadnego apelu przychodzących z ofiarą dla potrzebujących i za znajomych szefów restauracji, którzy ofiarowali 50 obiadów na Boże Narodzenie
- siostrzaną miłość
- maluśkiego, nowego człowieka w mojej rodzinie, narodzonego tuż przed Świętami, największy cud nad cudy tego roku

Gdy tak wypisywałam wszystkie dobre chwile, zastanawiałam się, ilu już i tak nie pamiętam. Na pewno było tego dużo, dużo więcej, ale wystarczy to, co wypisałam, by zdać sobie sprawę z tego, jak dobry był to rok. 

Życzę wszystkim,
by następny 2021 rok przyniósł wiele dobrego, 
byśmy sami w nim zrobili wiele dobrego, 
by dobro przeważało w naszym życiu.

Wirtualnie częstuję Was ciastem, które upiekłam na dzisiejszą kolację, którą spędzimy u przyjaciół, za co też bardzo jestem wdzięczna, że mamy do kogo pójść (nie łamiąc nawet surowych przepisów zakazujących przekraczania granic gminy i liczby gości nieprzekraczającej dwóch osób). 


Niech Nowy Rok 2021 
będzie dobry i piękny!




poniedziałek, 28 grudnia 2020

ZAPLĄTANIE

Nie ma zmiłuj, trzeba wziąć się w garść i robić, co się da. Taka myśl wiodła mnie ku Bożemu Narodzeniu. Żałoby i pandemii nie przeskoczę, ale mogę zrobić dużo, by było jak najpiękniejsze. I tego się trzymałam. 

W kościele wykorzystałam powstałe na poprzednie Święta gwiazdy, a do tego postawiłam na mocną, królewską czerwień. 





Tyle dałam radę, nie jadąc na giełdę kwiatową do Pesci. Dziękuję za życzliwe serce kwiaciarki z Montale, która odsprzedała nam gwiazdy betlejemskie po cenie zakupu, w tym dwie cudne w postaci drzewek. Malutkie dokupiłam potem w supermarkecie, intensywną czerwoną taśmę miałam już od kilku lat, podarowaną przez producenta. Na zewnątrz widać było oświetloną dzwonnicę i tuje przed domem i wianek na drzwiach. 


Jeszcze, gdy Tatko był chory, wiedziałam, że przede mną długa droga do Polski, więc przyszykowałam się na zabicie czasu robieniem na drutach i to te włóczkowe smuteczki pomogły mi przejść pierwsze najtrudniejsze tygodnie, a potem jakoś już z rozpędu, gdy ciągle jeszcze nie miałam sił, by wejść do pracowni, brałam druty do rąk i dziergałam, dziergałam, dziergałam ... A to swetry, dla siostry, siebie, kamizelkę dla Krzysztofa, poduchę, koc, który może mi służyć jako ponczo, czapki, szaliki. 







Dziergałam, dziergałam. I tak doszłam do rozwinięcia pomysłu na dziergane ozdoby. Od kilku już lat mam włóczkowe dekoracje na choince i pokrowce na dwa krzesła, teraz "dorobiłam" cały stół. Bieżnik, jako i koc, będzie miał podwójną funkcję, w drugiej owinę go na moich ramionach. W ogóle to wiwat youtube, na którym znalazłam tutoriale i nauczyłam się robić nawet najbardziej skomplikowane plecionki. 









Do tego kilka starszych ozdób w kuchni, w sypialniach, biurze i gdzie tylko się dało. Na choince moje obrazeczki z ptakami. Wszystko, by podkreślić uroczyste i wspaniałe Święta Bożego Narodzenia, mimo, że nie mogliśmy tym razem zaprosić parafian na składanie życzeń. Dzięki Bogu stół kilkakrotnie w te dni był nakrywany dla czterech osób, nawet dla tych, które, wbrew dziwacznym przepisom, nielegalnie przekroczyły granice gminy, by spotkać się z nami. O kilku innych ładnych gestach napiszę w następnym artykule. 





Aj! Zapomniałabym napisać, że staropolski piernik rządził. Wśród prezentów przygotowałam własne likiery (orzechowy i mleczny cytrynowy) oraz ciasta, nasze polskie. 

Na następny rok będę musiała potroić proporcje leżakującego ciasta, bo piernik przebojem szedł przez Tobbianę.  Przełożyłam go powidłami przywiezionymi z Polski oraz masą migdałową z Sycylii, zrobioną tylko z migdałów i cukru, bez zagęszczaczy i innych udziwnień czytanych w składzie marcepanu. Przeczuwając, po reakcjach z poprzednich lat, pokroiłam ciasto na kostki i dopiero wtedy oblałam polewą, by ładnie prezentowało się obdarowanym. Obiecałam znajomym, że powiem krajanom, jak bardzo Włochom smakuje piernik, co niniejszym czynię. 


Z nowinek smakowych opowiem Wam, ze do kompotu dodałam ususzone przez siebie kaki (pyszne!). 



A z kolei moim przebojem prezentowym od przyjaciół było panettone pistacjowe. 

Zdjęcia z tego czasu zobaczycie w albumie:

NATALE 2020


czwartek, 24 grudnia 2020

GLORIA IN EXCELSIS DEO


Bo zawsze jest za co wyśpiewywać chwałę Panu. 

Czego Wam i sobie życzę, by anielskie wołanie nie umilkło w naszych sercach. 

wtorek, 22 grudnia 2020

ŻÓŁTY ZRYW

Na cztery dni zostaliśmy łaskawie obdarowani żółtą strefą, co oznacza konkretnie możliwość poruszania się po całej Toskanii. Cały czas trwałam w blokach startowych, żeby ruszyć do Florencji, wiedząc, że to będzie jedyna okazja zobaczyć ją "świąteczną". Z szalonego wyboru czterech dni mogliśmy jechać tylko w niedzielę, więc nie bacząc na ostrzeżenia znajomych, ruszyliśmy. My pojechaliśmy autem, byli i tacy, co samolotem. 


W planach nie mieliśmy zakupów, może dlatego tłumy przewalające się przez centrum na początku wręcz mnie bardzo ucieszyły. Potem zdałam sobie sprawę z tego, że większość to młodzież, która też usiłowała uszczknąć coś dla siebie, spotkać się choć na chwilę, bo zapewne nie wszyscy z nich mieszkają w granicach florenckiej gminy. Pozostali to byli zakupowicze, cierpliwie stojący w kolejkach do sklepów oraz takie myszki, jak my, spacerujące i usiłujące chłonąć świąteczną atmosferę. Poruszanie się tłumów uregulowano jednokierunkowymi traktami dla pieszych.

Przyznam się, że cały dzień zastanawiałam się, co napisać, bo wróciłam z Florencji z mieszanymi mocno uczuciami, raczej nie pomogła podnieść mnie na duchu. Ale nie poddaję się! Postanowiłam, że nie będę mocno marudzić, pokażę Wam, wszystko, co moim zdaniem ciekawe i odciągało myśli od rzeczywistości.

Zapraszam do albumu (kliknij na zdjęcie):

niedziela, 6 grudnia 2020

PÓŁNOCNE SANT'ANTIMO

To jest takie miejsce do zakochania się od pierwszego spojrzenia, nawet nie na żywo, tylko na fotografię. 


Byłam tam tylko raz i tęskniłam, jak tęsknię ciągle za Sant'Antimo. Wzmiankę o kościele znajdziecie na początku artykułu "Niech żywi nie tracą nadziei". 

Od czasu naszej wizyty zaszły bardzo dobre zmiany, jeśli chodzi o zarządzanie kościołem. Grupa  opiekująca się tym cudem weszła w zasięg poczynań włoskiej fundacji FAI, zajmującem się, między innymi, ratowaniem zabytków Italii. Skutkuje to remontami, dobrą, jak na włoskie realia, stroną internetową, bogatym opisem (po włosku i angielsku) oraz daje każdemu turyście sposobność zabezpieczenia sobie wizyty. 

Nie będę więc rozszerzać opisu, wspomnę może tylko o ludziku znad bocznego portalu, bo przysporzył wiele radości naszym przyjaciołom i stał się motywem przewodnim całej wycieczki. J. orzekła, że to ufoludek, a jego wyciągnięta ręka inspirowała nasze pozy na zdjęciach do końca tego dnia. 



Tym razem trudno było go sfotografować, bo akurat słońce z cieniem cięły kompozycję, a panowie na rusztowaniach nie wykazywali zrozumienia dla naszej chęci przyglądania się szczegółom. Dobrze jednak, że w ogóle są rusztowania, to znak, że jest nadzieja dla tej wspaniałej budowli.

Wiele zdjęć na pewno się powieli z tymi ze wspomnianego artykułu, ale i tak zapraszam do albumu 

PIEVE DI BRANCOLI

niedziela, 29 listopada 2020

POWROTY MILE WIDZIANE

Po ośmiu latach wróciłam do Villi Reale di Marlia. Okazją była chęć pokazania jej polskim przyjaciołom, którzy już niejedno w Toskanii widzieli, ale akurat o północnych jej krańcach mają niewielkie pojęcie. Dotarli maksymalnie do Pistoi, Prato,  czy Lukki. Wycieczkę rozdzielam na mniejsze wpisy, bo szkoda, żeby takie cudeńka, jakie znowu zobaczyłam, umknęły w nagromadzeniu zdjęć. 


Pięć lat temu wszystkie obiekty, wraz z założeniem parkowym, kupiła bogata szwajcarska para. To jest istotne, jeśli pamiętacie obawy sprzed lat, gdy na samym końcu artykułu "Tekstura czasu" wspomniałam o wystawieniu Villi Reale na sprzedaż. Sądząc po tym, co zobaczyliśmy pod koniec tego lata, zakup wiązał się z wieloma warunkami, między innymi, dostępnością dla publiczności, czy odnowieniem tego niezwykłego skarbu. Prace ciągle jeszcze trwają, chociaż i tak te pięć lat zmiany właściciela już daje się odczuć w każdym zakątku posiadłości. Tablice informacyjne na każdym kroku, łącznie z opisami botanicznymi i możliwość zwiedzenia willi, to tylko pierwsze nowe elementy, które się od razu zauważa.

Polecam z całego serca dokupienie biletu na wejście do willi (płaci się osobno), gdyż takiego przykładu wysublimowanego francuskiego empire to chyba długo w Toskanii szukać. Przypomnę, że przyczyniła się do tego jedna z właścicielek willi, czyli siostra Napoleona - Eliza. 

Sam park przechodzi też gruntowne zmiany, nie polegają one jedynie na odchwaszczaniu. Po prostu właściciele nabyli posiadłość po wielkich wiatrach, które przeszły kilka lat temu przez Toskanię, czyniąc wielkie szkody w zadrzewieniu. 

Villa Reale stawia na organizację wielu imprez, muzycznych, festynowych, tematycznych. Wiem, że w zeszłym roku świetnie sprawdził się piknik, który polegał na tym, że wraz z biletem wstępu dostawało się koszyk pełen wiktuałów potrzebnych do kolacji, której towarzyszył koncert, a tło uzupełniały osoby w kostiumach. W tym roku, z oczywistych przyczyn, odbyło się niewiele imprez, zacieram więc łapki i czekam cierpliwie, aż ten okrutny rok i wszystko, co ze sobą przyniósł przejdzie w niebyt.

Tymczasem zapraszam do zdjęć, nie tylko wybranych tutaj, ale i pozostałych w albumie VILLA REALE








poniedziałek, 9 listopada 2020

ZŁOTA WŁOSKA JESIEŃ

Pod koniec kwarantanny zaczęłam powoli odczuwać chęć "łapania życia". Nie za bardzo jeszcze ciągnie mnie do ludzi, tym bardziej, że ludzie teraz mało ciągną do siebie, bojąc się siebie nawzajem.

Gdzieś pojechać, gdzieś nabrać energii na dalsze rozmrażanie serca... Krzysztof wolał jechać do Florencji, ale, chcąc mi pomóc w dochodzeniu do pionu, siadł spokojnie za kierownicą i ruszyliśmy. Większość z Was zna moją fiksację i ciągle niespełnione marzenie o makowych polach w Val d'Orci, miałam jeszcze inne czerwone marzenie - czerwone winnice Chianti. Okazuje się, że i ono nie jest łatwe do spełnienia, bo czerwieni liści nie produkują najbardziej popularne w Toskanii winne szczepy. 

Początek w ogóle zapowiadał się zniechęcająco, zaczęliśmy od gołych winnic. Ale, że jak to? Przecież mała winniczka w pobliżu Tobbiany miała jeszcze liście, żółte, ale liście, a tutaj taka pustka? 


Z początku jechaliśmy wśród oliwnych gajów.

Pierwszy raz zobaczyłam gromadzenie zebranych owoców w jutowych workach, a nie tylko w plastikowych skrzynkach. 



Krajobrazy, krajobrazami, ale, tak na wszelki wypadek, zaznaczyłam sobie na liści wycieczki kilka ewentualnych obiektów do obejrzenia. 





Serce nasyciło się i ciepłem kamienia i soczystą czerwienią winnic. W jednej z nich buszowały dwie dziewczyny, jeszcze bardziej spragnione chyba tej czerwieni. 







Cała wycieczka miała krążyć wokół San Polo in Chianti, lecz w pewnym momencie, tak sobie patrzyłam na zaznaczone na mapie punkty i niedalekie Figline Valdarno i zaproponowałam: a może by tak zobaczyć winnice Stinga i zajrzeć do jego sklepiku? Żebyście widzieli to ożywienie w oczach miłośnika muzyki Stinga (ja też się do nich zaliczam, ale nie o moim wzroku mowa)!

Winnice na terenie posiadłości akurat był żółte, nie czerwone, światło już trudne, bo skończyła się złota godzina zachodzącego słońca. 



Sklepik zostawił we mnie bardzo pozytywne wrażenia. 



Słyszałam od znajomych turystów o zwiędłej sałacie, a tutaj pełna niespodzianka. 


Piękne warzywa, miody, oliwa, ładne pamiątki z nazwą posiadłości Stinga - "Palagio", ceramika ręcznie malowana, fartuchy, płócienne torby, kieliszki o doskonałym kształcie. Wisienką na torcie była Cristina gawędząca z nami o właścicielach, w samych pozytywach, oczywiście. Kupiliśmy kilka pamiątek i "Sister Moon", ale nie dla siebie, tylko dla przyjaciół, którym trudno kupować prezenty, a wiemy, że są miłośnikami Stinga, wróciliśmy więc z butelką z autografem (nie drukowanym) piosenkarza. 


Od ekspedientki dostaliśmy deseczkę ze skrzynki na to wino, długo jej szukała, aż odkryła, że ma jeszcze kilka pod kasą.  Dodam, że jest to wino leżakowane zawsze w nowych beczkach, więc te już zużyte zapełniają otoczenie sklepu.  



I wilk syty i owca cała, wycieczkowa ekipa wróciła z wielkim uśmiechem do domu. 

Jeśli chcecie rozgrzać serca, zapraszam do albumu  CHIANTI