wtorek, 31 marca 2015

DO TRZECH RAZY ... OGRÓD

Nie odpuścił. Męczył mnie, chodził za mną. Dwa pierwsze podejścia nie przywiodły mnie do celu. Raz pomyliłam ten ogród z pobliskim Bardini Peyron.
Za drugim razem, po jeździe szalonymi wąwozami wśród murów, przeczytałam kartkę, że akurat tego dnia wyjątkowo jest zamknięty.
O nie!
Ubiegłej niedzieli najpierw upewniłam się, zadzwoniłam.
Pogoda była wyjątkowo niedzielnie łaskawa, dodatkowe towarzystwo amatora ogrodów, czyli Taty, zachęcało: nic, tylko jechać.

Bohaterką wpisu będzie położona nieopodal Settignano Villa Gamberaia, a właściwie "jedynie" ogród, bo dom jest zwiedzalny za wcześniejszą rezerwacją.
Miejsce znałam z wielu zdjęć, z programu o włoskich ogrodach, z albumów z toskańskimi willami i ich otoczeniem.
Posiadłość w dokumentach pojawia się w XIV wieku, stał tu wtedy zwyczajny wiejski dom, którego mury prawdopodobnie wchłonęła limonaia, kilka godzin przed naszym przyjazdem opróżniona. Wszystkie cytrusy, z dojrzałymi owocami, ustawiono już na zewnątrz. My, farciarze!


zdjęcie sferyczne, można się po nim poruszać na wszystkie strony.


Ale wróćmy przed bramę.
Po zadzwonieniu domofonem, otwiera się furtka i wpuszcza chętnych do środka.
Zanim dotrzemy do miejsca zakupu biletów (cena niebagatelna 15 €), wita nas przycięta aleja, a zza niej wyłania się rząd najwyższych cyprysów, jakie widziałam w życiu.
Tną przestrzeń, wydają się mieć bezpośredni dostęp do nieba.
Idącego przywołuje widziana fragmentarycznie na końcu alei willa.

W XVII wieku zbudowano jej prostą bryłę oraz ogród, powiększany w ciągu następnych lat.



Najbardziej egzotyczną właścicielką była księżniczka Giovanna Ghykha, siostra królowej Serbii - Natalii. Mężatka, ale jej mąż nigdy nie pojawił sie w Gamberaia.
Na początku XX wieku, za jej przyczyną, powstał niezwykle ciekawy ogród. Na pierwszy rzut oka zdaje się być typowym włoskim, renesansowym i barokowym, z poprzycinanymi mistrzowsko żywopłotami, z  rzeźbami.

W miejscu, gdzie zazwyczaj możemy się spodziewać kwietnych rabat - parterów - księżniczka kazała wybudować sadzawki.
Nie mieliśmy możliwości obejrzenia założenia z poziomu loggi, a dopiero wtedy ujawnia się piękny i szlechetny rysunek projektu, dodam, że własnego projektu księżczniki.
http://www.lindmanphotography.com/wplindman/wp-content/uploads/2011/12/107-6-1200x879.jpg


zdjęcie sferyczne, można się po nim poruszać na wszystkie strony.

Następni właściciele udoskonalili żywopłoty (arte topiaria) i w ten sposób, mimo wczesnej wiosny i braku kwiatów (podejrzewam, że najbardziej efektowny jest maj), ciszy wydobywającej się z fontann, ogród zachęca do przebywania w nim. Z każdego miejsca tworzą się przestrzenne kompozycje, których formy podkreśla słońce, tworząc kontrasty światła i cienia.

Dodajcie do tego migotanie luster wody i tę ciszę. Pod koniec naszej wizyty pojawili się inni turyści, ale w niczym nie zakłócili spokoju.
Dobrze jest wejść i zajrzeć w każdy kąt, w ten sposób można odkryć naturalną altanę, której sklepieniem jest szalona pinia (chyba?). Szalona, bo szalenie olbrzymia, bo szalenie rozłożysta i szalenie imponująca.

Do jednego boku tej części ogrodu przylega bardzo długi trawnik, właściwie to on jest dłuższy, niż oś posiadłości, bo poniekąd wychodzi poza teren. Służył (a może i nadal służy?) grze w kule.

Zadbany, nawet w niedzielę podlewał do ogrodnik do pasa rozebrany. Przesadził! Aż tak ciepło nie było. Trawnik zaczyna się od owej szalonej pinii, a kończy na nimfeum.

zdjęcie sferyczne, można się po nim poruszać na wszystkie strony.

Jeśli ktoś nie lubi skrępowanej nożycami natury, to może zaszyć się w lasku, który o tej porze fioletem krył barwinek.

Miłośnikom sztucznych grot spodoba się swoisty wąwóz wyłożony muszelkami, na wzór grot zapoczątkowanych przez Giambolognę, tak tutaj popularnych, choć ja nie pałam do nich wielką sympatią.

Jak już wspomniałam, limonaia tego dnia została zwolniona z obowiązku ochrony cytrusów, kusiła i tak, bo promienie słońca wpadające przez okna tworzyły bajkowy klimat.

Można tam bez skrępowania zajrzeć, gdyż z przedsionka limonai dociera się do publicznej toalety.

Tak, jak napisałam, willę zwiedza się wcześniej rezerwując oprowadzanie. Jej pokoje oraz pomieszczenia innych budynków znajdujących się na terenie posiadłości, można wynająć po cenach "odpowiednich".
Mnie wystarczy snucie się po ogrodzie i łuki tworzące ramy dla widoków.

Na koniec zostawiłam coś, co powitałam okrzykiem zachwytu, wzroku oderwać nie mogłam.
Po jednej stronie posiadłości są gaje oliwne i sielsko pofałdowany wzgórzami teren. Właściwie, to po drugiej strone też, na pierwszym planie, ale potem ...

Od strony południowo zachodniej, dzięki wczesno wiosennej porze, więc dosyć przejrzystej perspektywie, rozgrywa się spektakl na kilka kopuł i wież oraz mnóstwo dachów. Na pewno rozpoznajecie aktorkę. Z tym, że nie monologuje, bo na proscenium przysiadły lwy i psy, niekoniecznie zainteresowane miastem u ich stóp, dwa lwy ryczały wycofane pod żywopłot. Mam nadzieję, że nie na nas.
Jednego kamiennego psa, niemal obłaskawiłam, no, przynajmniej łba ode mnie nie odwrócił :)


















Na koniec bardzo Was przepraszam, ale gdy już skończyłam pisać artykuł, dowiedziałam się o okropnej pogodzie w Polsce.
Nie chcę nikogo dręczyć, mam nadzieję, że słońce z tych zdjęć choć trochę Was ogrzeje.




piątek, 27 marca 2015

ANIELSKI ALFABET

Długo czekałam z pokazaniem tych prac. Najpierw miały pójść na wystawę, z której zrezygnowałam. Potem jakoś nie mogłam złapać słońca, by porobić zdjęcia, albo po prostu zapominałam o aparacie.
Zaczynają się ścisłe przygotowania do Wielkanocy, nie wiem, na ile dam radę się odezwać, ale niech anioły nad nami czuwają :)












Akryl na dachówce. 
c.d.n.

środa, 25 marca 2015

LETNIA SZKOŁA KALIGRAFII I SZTUK PIĘKNYCH W PERUGII

Warsztaty rysunku artystcznego, na które zapraszam w kolumnie obok, są częścią oferty Fundacji Sztuka Kaligrafii w ramach IV Letniej Szkoły w Perugii. 
To niezwykła propozycja, miejsca kurczą się w szybkim tempie.
Jeśli macie ochotę na przygodę ze sztuką, 
jeśli chcecie poznać atmosferę starego franciszkańskiego klasztoru, 
jeśli chcecie posmakować Umbrii, nie zwlekajcie! 
Kaligrafia, iluminacja, rysunek artystyczny i architektoniczny - to naprawdę może opanować każdy, wystarczy chcieć.


niedziela, 22 marca 2015

W CIENIU SŁAWY ALBO MOJE PRYWATNE ZAĆMIENIE

Pewnego razu napisała do mnie czytelniczka z pytaniem o podejście do kościoła San Miniato al Monte. Chciała, ze względów zdrowotnych, uniknąć schodów. Poleciłam jej wejście od strony Kościoła San Salvatore al Monte, ale i tam jest jednak chociaż jeden fragment schodów do pokonania, o czym zapomniałam i nie mogę teraz znaleźć, gdzie padło pytanie o to podejście.
Mam nadzieję, że, przygotowując się pilnie do wyjazdu, Pani nie zapomni tu zajrzeć i to przeczyta: Można iść dalej, od Piazzale Michelangelo i trafia się w końcu na podjazd dla samochodów.
To, że zapomniałam o schodach, jest dobrym wstępem do dnia zaćmienia słońca i jednocześnie mojego umysłu, a będę pisać o San Salvatore.
W piątek wybrałam się na zwiedzanie z Città Nascosta i zupełnie nie wiedzieć czemu, dałam się zwieść źle umieszczonemu oznaczeniu na stronie stowarzyszenia. Tym samym ubzdurałam sobie jakiś inny kościół, zupełnie nie wiążąc go z tym, o którym tu wspomniałam.
Pokarało mnie, oj!, pokarało!
Właściwie to pierwsze zaćmienie padło na moment planowania dojazdu. Tym razem miałam jechać pociągiem i wybrałam ten najpóźniejszy możliwy. Nie przewidziałam spóźnienia. W pociągu miałam czas, żeby opracować dojazd, lecz będąc przekonaną o innej świątyni (nawiasem dodam, że w ogóle nie ma takiej) wybrałam opcję autobusiku, który podwiózł mnie dosyć blisko Ponte alle Grazie, wystarczyło wejść żwawo pod górkę za mury i ... z jękiem dojść do wniosku, że przede mną, w słabej kondycji fizycznej, dłuuuugie schody na górę. A mogłam wsiąść w autobus nr 12 i spokojnie podjechać nieopodal. Już parę razy byłam bliska wykończenia własnych gości o słabszym zdrowiu, tym razem padło na mnie samą, w pierwszy tego roku tak pięknie ciepły i słoneczny dzień.

Słońcu na razie podziękujemy, bo wchodzimy w cień. Cień o podwójnym znaczeniu.
Schody wiodące ku kościołowi wiodą pielgrzyma wraz z wysokimi cyprysami tworzącymi cień. Cień niemal wślizguje się przez drzwi do wnętrza i rozlewa się po dolnej jego części.
Jest jeszcze drugi cień, cień sławniejszego, wielkiego sąsiedztwa Bazyliki San Miniato al Monte, z którą losy, chcąc nie chcąc, skrzyżowały się wiele razy, a wobec której i bardziej okazałe świątynie mogłyby stracić na atrakcyjności.
Gdzie jesteśmy?
Kościoł San Salvatore al Monte.
Skąd "monte" - góra? Jesteśmy na "mons florentinus", czyli florenckiej górze. Nazywano ją też "mons regis", gdyż uważano, że San Miniato, który wszedł na tę górę z odciętą głową (doczesne szczątki świętego są w Bazylice pod jego wezwaniem), był nie tylko męczenikiem, ale i synem armeńskiego króla, więc księciem.
Jesteśmy ciut niżej samego szczytu góry.
Prawdopodobnie, przed wybudowaniem San Salvatore (czyli Świętego Zbawiciela), było tu małe franciszkańskie oratorium. Pewien człowiek, o ciekawym imieniu Castello di Piero, pochodzący z bogatego i uznanego florenckiego rodu Quaratesi, postanowił wyburzyć małą świątynię i zbudować tu okazały kościół. Wszyscy uznani, łącznie z Leonardo da Vinci odradzali budowę w tym miejscu, sugerując złe podłoże.
Castello di Piero nie doczekał realizacji pomysłu, zmarł. Ślad po jego rodzie można zobaczyć w postaci płyty nagrobnej tuż przed prezbiterium.
Ideę budowy podjął Wawrzyniec Wspaniały Medyceusz, podjął i od razu dodał do niej rozmach renesansu. Chciał podkreślić swoją dominację w mieście, potraktował wzgórze jak florencki Akropol, więc zamarzyła mu się okazała świątynia. Zatrudnił nadwornego architekta Giuliano di Sangallo, który z kolei powierzył zadanie swojemu zaufanemu współpracownikowi Simone di Pollaiolo zwanemu Cronaca.
Jest przełom XV/XVI wieku. Nieopodal jest romański San Miniato, a tu w swego rodzaju kontraście powstaje pełnia renesansu.
Michał Anioł bardzo polubił ten kościół - nazywał go "Moja piękna wieśniaczka" - nie było to obraźliwe, tylko mówiło o położeniu w bardziej wiejskiej okolicy. Jednak nie zaplanował takiego muru obronnego podczas obrony Florencji, który uchroniłby przed zniszczeniami kościół San Salvatore.
Już sama fasada zapowiada spokój renesansowej konstrukcji, elegancka z ciekawie odwróconym porządkiem. Zazwyczaj spotyka się trzy wejścia i jedno okno, tu jest inaczej.
Ścianę zdobi herb z orłem, ptakiem będącym zarówno symbolem rodu Quaratesi, jak i cechu (gildii) Kalimala.

W środku też prosto, ubogo, wręcz surowo: tynki i pietra forte - lekko cieplejsza od pietra serena, dzięki czemu chłód choć trochę jest przełamany. Pietra forte jest uważana ża mniej wartościowy budulec, więc i tym wyraża charyzmat franciszkańskiego ubóstwa. Podkreśla to też drewniany sufit z odsłoniętą więźbą, niespotykany w renesansowych świątyniach, które sklepiały łuki, albo suifty kasetonowe. W tym przypadku o użyciu takiej konstrukcji zadecydowała także historia, konkretnie śmierć Lorenzo Magnifico, a co za tym idzie prześladowanie Medyceuszy i migracja co lepszych artystów. Giuliano Sangallo oddalił się z Florencji, zostawił Pollaiolo, który, pod wpływem kontaktów z Savonarolą (na jego zamówienie powiększył salę w Palazzo Vecchio, zwaną od wtedy Salonem Cinquecento), decyduje o użyciu drewnianych belek.

Wnętrze buduje jedna nawa, jak to wszędzie w kościołach franciszkańskich. Do nawy przylegają, poniekąd wyłączone z liturgii, boczne kaplice, na wzór starożytnych bazylik rzymskich, tych sprzed chrześcijaństwa. Kiedyś należały do znamienitych florenckich rodów, służyły głównie pochówkom, zdobiły je dzieła sztuki najwyższej klasy, takich malarzy jak Botticelli czy Fra Angelico. Kiedy bracia zostali zaproszeni do prowadzenia Kościoła Ognissanti, zabrali ze sobą większość dzieł z San Salvatore. Te wspaniałości, po kasacjach zakonnych, przejęło młode Państwo Włoskie i żeby zasilić kasę, część sprzedała za granicę.
Jest takie muzeum w Berlinie - Bode Muzeum - które ma wnętrze niemal wiernie odtworzone z kościoła San Salvatore, a w jego "kaplicach" zgromadzono same włoskie dzieła, w tym, o ironio!, niektóre z oryginału.
http://imagene.youropi.com/bodemuseum-berlijn-4(p:activity,2435)(c:0).jpg
We wnętrzu florenckiego San Salvatore pochowane są dwie interesujące osoby, będące zadeklarowanymi wrogami Savonaroli.
Przy wejściu głównym, po prawej stronie, upamiętniono sędziego Marcello di Virgilio Adraniego, który skazał na śmierć słynnego dominikanina.
Natomiast blisko bocznego wejścia jest kaplica, na której podłodze wbudowano okrągłą marmurową płytę informującą o złożeniu pod nią Tanai di Francesco Neri.

Tenże zawziął się na dzwon, którym chciano ostrzec Savonarolę przed aresztowaniem. Wykradł go z klasztoru San Marco, wziął na procesję po Florencji i ukarał biczowaniem. Od tego czasu dzwon nigdy nie zadzwonił. Długo był w ogrodzie San Salvatore, potem trafił do Muzeum Dawnej Florencji, by zostać w nim do końca XX wieku, dopiero w 2000 roku wrócił do klasztoru, a właściwie obecnego Muzeum San Marco.

Z dzieł sztuki, które zostały w kościele możemy zobaczyć kilka:
- Fragment z nieistniejącego już poliptyku. Tylko prawa część jest oryginalna, lewa znajduje się w jednej z prywatnych florenckich kolekcji. Gdzie? Nie wiem :)
- Pietę (Namalowana przez Neri di Bici) i anonimowego (może Giovanniego da Ponte) XVI wiecznego artysty Madonnę z Dzieciątkiem - obydwa namalowane w stylu z poprzedniej epoki.
- Jest jeszcze niemal w Polsce niespotykane przedstawienie Chrystusa jako arcykapłana na Krzyżu. W końcu udało mi się wyjaśnić fenomen takiego ich zagęszczenia, zwłaszcza w północnej Toskanii. Historyk sztuki wyjaśniła mi, że to wszystko inspiracje Volto Santo z Lukki.

Godne uwagi są jeszcze dwa niezwykłe obiekty. Przypomniały mi bolońskie opłakiwania widziane rok temu (pokazałam je we wpisach "Babska Bolonia"). To też terakota, tylko dopiero wychodząca w przestrzeń. Obydwie grupy rzeźbiarskie poświęcone są zmarłemu Chrystusowi, obydwie związane z warsztatem Giovanniego della Robbia. Pierwsza to Opłakiwanie, w jednej z kaplic po lewej stronie, a druga - Złożenie do Grobu - po tej samej stronie, w transepcie.  Trochę trudno mi uwierzyć, że też są szkliwione, daleko im do czystych i mocno świetlistych barw Luca czy Andrea della Robii. Mimo tego, zachwycają zatrzymanymi w wypalonej glinie emocjami.

Na koniec grupa miała rzadką okazję zajrzenia do miejsc za furtą klasztorną. Zbyt wielu zachwytów tam nie usłyszałam, bo sami bracia niezbyt dbają o ogród. Część klasztoru należy do państwa i dopiero od niedawna prowadzi się w nim prace remontowe.
Ciekawostką są odzielone zupełnie od całego kompleksu budynki, przeznaczone dla dwóch rodzin, które straciły mienie podczas powodzi i dotąd je zamieszkują. Tam nie zajrzeliśmy, z oczywistych względów.
Wspaniałe dla oka drzewa zabierają jednocześnie oczom wspaniałą panoramę Florencji, z ledwością można wśród gałęzi wypatrzeć charakterystyczne dla niej budynki.

W nagrodę za wysiłek poniesiony, by dotrzeć jak najmniej spóźnioną do kościoła San Salvatore, drogę powrotną nazwałam trawestując Tuwima: "dzień był taki piękny, że poszłam piechotą".
Szukałam rzadszych ujęć Florencji, niestety, robiąc je telefonem, bo do wszystkich zaćmień umysłu, mogłam tego dnia dołożyć jeszcze trzymaną w rękach zapasową baterię, która w końcu nie trafiła do torebki i została w domu.
Baterii w telefonie też już było niewiele, gdyż zawsze nagrywam spotkania, ale na parę zdjęć, łącznie ze sferycznym zrobionym na moście, na szczęście, jeszcze wystarczyło prądu :)