poniedziałek, 30 listopada 2009

TRUFLOWE POPOŁUDNIE

UWAGA! NIE CZYTAĆ NA CZCZO!
Tym razem nie zamiłowanie do zwiedzania, sztuki, czy pięknych widoków kierowało wyborem celu jazdy. W niedalekim (50 minut jazdy) San Miniato kończyły się XIX Krajowe Targi Trufli Białej. Zwabiona dobrą pamięcią o trufli czarnej w Nursji no musiałam pojechać.
Mimo straszących na północy zawiesistych chmur pogoda ułatwiła miłą wyprawę. Z internetu zrozumiałam, że owe targi to taka większa sagra czyli festa kręcąca się wokół jedzenia, wyruszyliśmy więc  zaraz po Mszy św.  z zamiarem zjedzenia truflowego obiadu.
Droga mija spokojnie, pięknymi wzgórzami Montalbano, nieopodal Vinci. Już nam na horyzoncie zamajaczyła wyniosła wieża z San Miniato a tu niespodzianka - w miejscowości położonej niemal u podnóża naszego celu zatrzymuje nas zakaz wjazdu. Krzysztof, jak to przystało na każdego człowieka płci męskiej, nie chciał wysiąść i się zapytać policjanta, w czym rzecz. No to skręcamy na czuja w prawo, jedziemy kawałek i gdy już nam zamajaczyła droga ku San Miniato... znowu zakaz. No coś tu nie tak. Trzeba się coś wymyślić. Przy trzecim znaku w końcu kierowca daje za wygraną i pokornie idzie się dowiedzieć, co mamy robić. Zagadka się rozwiązała! Należało zostawić auto na jednym z parkingów, wykupić bilet w cenie 2,50€ wsiąść do "navetty" czyli autobusu wahadłowo kursującego na trasie parkingi - miejsce targów.
Byliśmy już nieźle wygłodniali, gdy zajechaliśmy 120 metrów wyżej. Gdzież nam były targi w głowie? Na szczęście w pobliżu przystanku rozłożyła się gastronomiczna inicjatywa o wdzięcznej nazwie "Lo Chalet" (czyt. lo kalet - co oznacza domek z kamienia i drewna o spadzistym dachu, typowy dla górskich lokali turystycznych)
Inicjatywa nie tylko gastronomiczna, ale i społeczna. Pewne stowarzyszenie uszykowało menu, zwołało wolontariuszy do obsługi, dwóch muzyków w wieku słusznym do grania i atmosferka iście festynowa się zrobiła. Nabyte doświadczenie mówiło, że tu musi się dobrze i tanio zjeść. I była to najprawdziwsza prawda. Krzysztof zamówił makaron wstążki z sosem prawdziwkowym o nucie truflowej a ja odważnie spróbowałam ciaccini. Jest to ciasto pizzowe smażone na głębokim oleju, składane w pół i nadziewane wedle smaku. Moje nadzienie to była surowa kiełbaska (salsicia) z nutą, a jakże, truflową. Smaczne to było, ale budziło moje zastanowienie, bo ten smak w niczym nie przypominał potraw okraszanych czarną truflą. I nie chodziło o salsicię, którą już znałam. Do tego nowe wino, niemal sok owocowy i urocza muzyczka w wykonaniu "starszych panów".
Ruszyliśmy między kramy.
Na początek zaatakowały nas kramy z  tzw. tandetą oraz panie z białymi kokardkami oznaczającymi, że jestem wrogiem przemocy wobec kobiet. Zdziwiona powiedziałam pani, że mnie ten problem nie dotyczy, spoglądając na Krzysztofa. Pani więc przypięła jemu kokardkę. No ładnie! Nie pomyślcie, że jestem za przemocą, ale śmieszy mnie taka akcja, bo czy taka kokardka komuś pomoże? Jak?
Dalej przed nami rozłożył się tor przeszkód, a raczej tortur. Jednym ciągiem, jedna przy drugiej, rozłożyły się budy z łakociami. Ech! Te orzeszki! W polewie karmelowej, prażone! Te kandyzowane owoce o jaskrawej kolorystyce! Kasztany! Cukierasy, świeże pączki. Ratunku!
San Miniato jest bardzo rozciągniętą miejscowością, długim spokojnym spacerem szliśmy więc od placu do placu i przyglądaliśmy się wyrobom rzemieślniczym, znowu tandecie, cudeńkom antykwarycznym i znowu jadłu z różnych stron Toskanii i nie tylko.
Żeby wzrok odciążyć wystarczy spojrzeć na boki i do góry, co chwilę ciekawe pomysły na architekturę, słodkie kapliczki
i piękne od niechcenia elementy dekoracyjne, amfory, odbojnik przy murze.
Ponoć wzrok najlepiej jednak odpoczywa, gdy skieruje się go na coś zielonego.
Proszę bardzo!
Za San Miniato rozpostarły się wzgórza żywcem modelowe na tła do obrazów. Tylko chwycić za pędzel!
No dobrze, ale co z białą truflą? Na razie przemyka się w potrawach serwowanych przez okazjonalny wyszynk albo szacowne restauracje. Zatruflować można wszystko: mortadelę, olej, masło, miód, kiełbasy, ocet balsamiczny a nawet ... popcorn. Wow!
Ale oto i sama bohaterka wydarzenia.
Na Piazza Duomo rozłożono wielki namiot a w nim wydzielono dwie strefy: winną i zgrzybiałą. Winna oczywiście oferowała wina z różnych winnic, zwłaszcza położonych na wzgórzach wokół San Miniato. Za to zgrzybiała strefa to był ostry zapach, niemal odór. W końcu do mnie dotarło, że ten dziwny smak w salsicii to właśnie była biała trufla. Coś zbliżonego do bardzo ostrej woni i smaku czosnku. To jednak nie moje klimaty. Popróbowaliśmy różnych mieszanek truflowych. Sosów, past. Wybraliśmy najbardziej "jadalne" czyli sos grzybowy nasączony truflami oraz smalec truflowy - te tworzyły udany mariaż smakowy. Ja jeszcze skusiłam się na czekoladki. W domu okazało się, że popełniłam błąd, bo w niczym nie przypominały cukierków o nazwie trufle z mieszanki wedlowskiej. Jednak pozostanę przy trufli czarnej.  Dobrze, że nie skusiłam się na malutkie okazy po "przystępnych" cenach.
Na pocieszenie zatrzymałam się przy kramie łakociowym, wybitnie czekoladowym, kupiłam sobie do picia ciepłą  pomarańczową czekoladę. Ledwie się oparłam pozostałej ofercie:
 
Leonardo cierpliwie czekał na wieczór, by bielą olśnić przechodniów.
Poczucie pewnej ciągłości w czasie dawał też pasjonat starych samochodów. Zgrzytem więc byłoby cokolwiek nowoczesnego.
 
Kataryniarz przywrócił bajkowość. Nie tylko truflą człowiek żyje.

Im bliżej wieczoru ulice zagęszczały się Włochami. Mało tu obcych języków. To faktycznie krajowe targi :)
Smacznego!

niedziela, 29 listopada 2009

O SUSZENIU CYTRUSÓW

Parę osób pytało się mnie, jak suszę cytryny i pomarańcze. Otóż kroję w plastry i układam na folii aluminiowej na kaloryferach. Co pewien czas odwracam, żeby się za mocno z folią nie skleiły. Ot i tyle!

I jeszcze chciałam się pochwalić, że około 7 grudnia ukaże się moja książka w wersji audio z tą samą okładką, którą widać na blogu książki.

sobota, 28 listopada 2009

WIŁA WIANKI I WRZUCAŁA JE DO ... INTERNETU...

Niemal cały piątek przebiegł pod znakiem nadchodzącego adwentu. Najpierw pojechaliśmy po ostrokrzew. Miejsce, do którego się wybraliśmy jest pełne wspomnień. To wiejska posiadłość znajomych Krzysztofa, gdzie wraz z przyjaciółmi spędziłam moje pierwsze letnie wakacje w Toskanii. Co tu pisać, stary kilkusetletni dom, gaje oliwne wkoło, spokój, i ciepłe wieczory na małym balkoniku z widokiem na olbrzymią dolinę, w której położona jest Pistoia.

  

Wtedy nawet nie śmiałam marzyć o mieszkaniu w Toskanii, za to dom tego typu jest ciągle na liście marzeń niespełnionych. Dobrze, że mogłam wtedy tam pomieszkać. 

Ciekawe, że obeszłam wtedy wiele kątów terenu położonego wokół domu a jednak okazało się, że nie znalazłam całego muru chróściny (bądź chruściny) jagodnej, czyli drzewa poziomkowego.

Jej owoce są przecudne, w smaku może mniej powalające, delikatnie słodkie, bez wyrazistej nuty smakowej.

 

Na pewno nie znajduję w nich śladów aromatycznej poziomki. Latem nie mogłam zobaczyć nawet kwiatów tej rośliny, gdyż... one teraz gęsto obsiadły gałęzie. Wyglądają jak dalekie kuzynki konwalii, która skupiła się w grona i oderwała się od ziemi.

No, ale myśmy przyjechali po ostrokrzew. Hm! Dziwne, właścicielka przecież wie co rośnie na terenie jej rodzinnej posiadłości. A może nie?

Oliwki raczej nie nadają się do wieńców adwentowych, raczej do dziobka gołębia, co by pokój głosił. Ale najpierw trzeba ogłosić adwent. 

Oj! Czy ktoś zapomniał o tym drzewie? Całe w owocach. Wszystkie inne już dawno dostarczyły właścicielom oliwy.

 

No nic, na wszelki wypadek naścinaliśmy gałęzi chróściny. Już mieliśmy wracać, gdy mój wzrok padł na wielki ostrokrzew. Uff! 

 

Psy chyba spiskowały, jak by tu zostać na stałe, tyle miejsca do biegania i rzeczy do wąchania. 

Nie dziwię im się. Krzysztof też napawał się ciszą miejsca i nie chciał wracać do przedświątecznego kołowrotu. Ale przecież to dobrze, że ten kołowrót jest. Bo potem będzie Boże Narodzenie.

Nie tylko my zajmowaliśmy się cięciem. Po drodze zobaczyliśmy strzyżenie cyprysów.

Oraz efekt strzyżenia innych roślin. Mam do takowych słabość.

 

Słabość też mam do róż, ale pod koniec listopada? 

 

Do obiadu kończyłam naprawianie anioła. Ciekawie to brzmi "naprawiać anioła" - przecież to doskonałe istoty. Mój jednak to tylko wiklina, papier i farba, więc do doskonałości mu daleko. W końcu jednak doszedł do formy i może czekać wraz z nami na nadejście Pana. 

Szybki obiad w postaci malutkich racuszków naleśnikowych z jabłkami i cynamonem i dalej do pracy. I tu pojawiają się słowa biesiadnej piosenki. Siedziałam i wiłam. Tylko co mnie podkusiło, żeby oszczędzić zwykłe gumowe rękawiczki kosztem własnych dłoni? Dzień zakończyłam więc szpetnie pokłuta. Dzisiaj już nie dałam się zwieść poznańskim nawykom i użyłam rękawiczek, a mój wspaniały chlebodawca litością zdjęty i zadowolony z efektów moich działań kupił mi specjalny krem do rąk. A co! Oto więc efekty wicia. Byłam tak zakręcona, że zapomniałam o asymetryczności drzwi wejściowych na plebanię i przygotowałam dwa wieńce. Drugi więc zawisł nad wejściem do mieszkania.