UWAGA! NIE CZYTAĆ NA CZCZO!
Tym razem nie zamiłowanie do zwiedzania, sztuki, czy pięknych widoków kierowało wyborem celu jazdy. W niedalekim (50 minut jazdy) San Miniato kończyły się XIX Krajowe Targi Trufli Białej. Zwabiona dobrą pamięcią o trufli czarnej w Nursji no musiałam pojechać.
Mimo straszących na północy zawiesistych chmur pogoda ułatwiła miłą wyprawę. Z internetu zrozumiałam, że owe targi to taka większa sagra czyli festa kręcąca się wokół jedzenia, wyruszyliśmy więc zaraz po Mszy św. z zamiarem zjedzenia truflowego obiadu.
Droga mija spokojnie, pięknymi wzgórzami Montalbano, nieopodal Vinci. Już nam na horyzoncie zamajaczyła wyniosła wieża z San Miniato a tu niespodzianka - w miejscowości położonej niemal u podnóża naszego celu zatrzymuje nas zakaz wjazdu. Krzysztof, jak to przystało na każdego człowieka płci męskiej, nie chciał wysiąść i się zapytać policjanta, w czym rzecz. No to skręcamy na czuja w prawo, jedziemy kawałek i gdy już nam zamajaczyła droga ku San Miniato... znowu zakaz. No coś tu nie tak. Trzeba się coś wymyślić. Przy trzecim znaku w końcu kierowca daje za wygraną i pokornie idzie się dowiedzieć, co mamy robić. Zagadka się rozwiązała! Należało zostawić auto na jednym z parkingów, wykupić bilet w cenie 2,50€ wsiąść do "navetty" czyli autobusu wahadłowo kursującego na trasie parkingi - miejsce targów.
Byliśmy już nieźle wygłodniali, gdy zajechaliśmy 120 metrów wyżej. Gdzież nam były targi w głowie? Na szczęście w pobliżu przystanku rozłożyła się gastronomiczna inicjatywa o wdzięcznej nazwie "Lo Chalet" (czyt. lo kalet - co oznacza domek z kamienia i drewna o spadzistym dachu, typowy dla górskich lokali turystycznych)
Inicjatywa nie tylko gastronomiczna, ale i społeczna. Pewne stowarzyszenie uszykowało menu, zwołało wolontariuszy do obsługi, dwóch muzyków w wieku słusznym do grania i atmosferka iście festynowa się zrobiła. Nabyte doświadczenie mówiło, że tu musi się dobrze i tanio zjeść. I była to najprawdziwsza prawda. Krzysztof zamówił makaron wstążki z sosem prawdziwkowym o nucie truflowej a ja odważnie spróbowałam
ciaccini. Jest to ciasto pizzowe smażone na głębokim oleju, składane w pół i nadziewane wedle smaku. Moje nadzienie to była surowa kiełbaska (salsicia) z nutą, a jakże, truflową. Smaczne to było, ale budziło moje zastanowienie, bo ten smak w niczym nie przypominał potraw okraszanych czarną truflą. I nie chodziło o salsicię, którą już znałam. Do tego nowe wino, niemal sok owocowy i urocza muzyczka w wykonaniu
"starszych panów".
Ruszyliśmy między kramy.
Na początek zaatakowały nas kramy z tzw. tandetą oraz panie z białymi kokardkami oznaczającymi, że jestem wrogiem przemocy wobec kobiet. Zdziwiona powiedziałam pani, że mnie ten problem nie dotyczy, spoglądając na Krzysztofa. Pani więc przypięła jemu kokardkę. No ładnie! Nie pomyślcie, że jestem za przemocą, ale śmieszy mnie taka akcja, bo czy taka kokardka komuś pomoże? Jak?
Dalej przed nami rozłożył się tor przeszkód, a raczej tortur. Jednym ciągiem, jedna przy drugiej, rozłożyły się budy z łakociami. Ech! Te orzeszki! W polewie karmelowej, prażone! Te kandyzowane owoce o jaskrawej kolorystyce! Kasztany! Cukierasy, świeże pączki. Ratunku!
San Miniato jest bardzo rozciągniętą miejscowością, długim spokojnym spacerem szliśmy więc od placu do placu i przyglądaliśmy się wyrobom rzemieślniczym, znowu tandecie, cudeńkom antykwarycznym i znowu jadłu z różnych stron Toskanii i nie tylko.
Żeby wzrok odciążyć wystarczy spojrzeć na boki i do góry, co chwilę ciekawe pomysły na architekturę, słodkie kapliczki
i piękne od niechcenia elementy dekoracyjne, amfory, odbojnik przy murze.
Ponoć wzrok najlepiej jednak odpoczywa, gdy skieruje się go na coś zielonego.
Proszę bardzo!
Za San Miniato rozpostarły się wzgórza żywcem modelowe na tła do obrazów. Tylko chwycić za pędzel!
No dobrze, ale co z białą truflą? Na razie przemyka się w potrawach serwowanych przez okazjonalny wyszynk albo szacowne restauracje. Zatruflować można wszystko: mortadelę, olej, masło, miód, kiełbasy, ocet balsamiczny a nawet ... popcorn. Wow!
Ale oto i sama bohaterka wydarzenia.
Na Piazza Duomo rozłożono wielki namiot a w nim wydzielono dwie strefy: winną i zgrzybiałą. Winna oczywiście oferowała wina z różnych winnic, zwłaszcza położonych na wzgórzach wokół San Miniato. Za to zgrzybiała strefa to był ostry zapach, niemal odór. W końcu do mnie dotarło, że ten dziwny smak w salsicii to właśnie była biała trufla. Coś zbliżonego do bardzo ostrej woni i smaku czosnku. To jednak nie moje klimaty. Popróbowaliśmy różnych mieszanek truflowych. Sosów, past. Wybraliśmy najbardziej "jadalne" czyli sos grzybowy nasączony truflami oraz smalec truflowy - te tworzyły udany mariaż smakowy. Ja jeszcze skusiłam się na czekoladki. W domu okazało się, że popełniłam błąd, bo w niczym nie przypominały cukierków o nazwie trufle z mieszanki wedlowskiej. Jednak pozostanę przy trufli czarnej. Dobrze, że nie skusiłam się na malutkie okazy po "przystępnych" cenach.
Na pocieszenie zatrzymałam się przy kramie łakociowym, wybitnie czekoladowym, kupiłam sobie do picia ciepłą pomarańczową czekoladę. Ledwie się oparłam pozostałej ofercie:
Leonardo cierpliwie czekał na wieczór, by bielą olśnić przechodniów.
Poczucie pewnej ciągłości w czasie dawał też pasjonat starych samochodów. Zgrzytem więc byłoby cokolwiek nowoczesnego.
Kataryniarz przywrócił bajkowość. Nie tylko truflą człowiek żyje.
Im bliżej wieczoru ulice zagęszczały się Włochami. Mało tu obcych języków. To faktycznie krajowe targi :)
Smacznego!