piątek, 30 sierpnia 2013

wtorek, 27 sierpnia 2013

LA FOCE - O SŁYNNYM ZYGZAKU I NIE TYLKO

Bodajże w pierwszej połowie lipca na kanale Domo TV emitowano czteroodcinkową serię o włoskich ogrodach. Jeden z odcinków poświęcono toskańskim zakątkom zieleni, z akcentem na Florencję i okolicę. Pokazano też jeden dalej położony ogród, który od dawna planowałam zobaczyć. Być może jeszcze trochę by to potrwało, ale gdy szukałam informacji w internecie, o wstępie, godzinach otwarcia, itp., trafiłam na zapowiedź koncertu wieńczącego 25 rocznicę Muzycznych Spotkań na Sieneńskiej Ziemi.
Zaraz po powrocie z warsztatów kaligrafii, w niedzielę 28 lipca ruszyliśmy na południe Toskanii.
Zwiedziona zajawką na kanale youtube, pomyślałam, że to coś w stylu naszej Grupy MoCarta. 
Taaaa! Nie dość, że byłam w błędzie, to jeszcze namówiłam znajomych na wspólne wysłuchanie koncertu. Nie wiedziałam, gdzie się schować, bo poziom wirtuozerii nie przystawał do poziomu poczucia humoru i japońskiej krzykliwej stylistyki. Tylko jeden moment koncertu dostarczył mi błogiego poczucia piękna, gdy artysta, właściwie w ramach dowcipu, udownodnił, że umie zagrać utwór od początku do końca. Zagrał pięknie! Niestety reszta była na dość żenującym poziomie, a śmiech głównie dzieci świadczy o dość prostych gagach muzyków.

Szkoda!
Przewrotnie zaczęłam od zakończenia dnia, a teraz słów trochę o tym, co było przedtem.

Nie żałuję wyprawy, gdyż miałam w końcu okazję przyjrzeć się posiadłości La Foce, bowiem przed koncertem córka właścicieli - Benedetta Origo - osobiście oprowadziła wszystkich chętnych po ogrodzie, opowiadając przy okazji historię posiadłości.  
O jakim miejscu piszę?
Znacie drogę zygzakowo wiodącą na wzgórze, z rosnącymi wzdłuż niej cyprysami? 
Poajwia się w wielu kalendarzach, widnieje na wielu pocztówkach. 
To fragment tego, co powstało wynikiem zakupu La Foce w 1924 roku przez małżeństwo Origo.
Przedtem na terenie posiadłości była tylko niewielka tawerna, ślad po dawnym szlaku pielgrzymim. Jesteśmy na obrzeżu słynnej Val d'Orcia, obecnie sielska, budząca zachwyty. Przed wojną panowała tam bieda, a wręcz nędza.  
I tak na scenie losów rejonu pojawia się niezwykła para Iris i Antonio. Mieszane małżeństwo. Ona, z domu Cutting, obecnie bardziej znana od męża, Angielka i Amerykanka z pochodzenia, pisarka, głównie specjalizująca się w historii, zwłaszcza życiorysach.  Wychowywała się między innymi w Italii, czerpiąc przykład z filantropijnej postawy swoich rodziców i dziadków. W 1924 roku wychodzi za mąż za 11 lat starszego od siebie Antonio, syna (z nieprawego łoża) markiza Clemente Origo.
Antonio był miłośnikiem życia wiejskiego, wielkim pasjonatem usprawniania pracy na roli, wynalazcą, trafił na żonę o zacięciu dobroczynnym, co zaowocowało rozwojem okolicy. 
http://www.trustandtravel.com/blog/wp-content/uploads/2012/06/Antonio-Origo-.jpg

Wybrali La Foce właściwie z motywów pozytywistycznych, ale także i dla niewątpliwego uroku oraz walorów krajobrazowych.
Iris ściągnęła na miejsce młodego angielskiego architekta Cecila Pinsenta, który stworzył projekt rozbudowy tawerny w okazałą posiadłość oraz przygotował plan zagospodarowania ogrodu, według swojej (z lekka błędnej) wiedzy o renesansowych ogrodach Italii. 
Powstało miejsce niezywkłe, perła wspaniale wpisująca się w krajobraz.
Małżonkowie Origo nie poprzestali na "udoskonaleniu" własnego domu. Nauczyli kilkudziesięciu chłopów efektywnej gospodarki, oddali im ziemię w wieczystą dzierżawę. 
Podczas wojny zajęli się ludnością zmuszoną do opuszczenia własnych domostw, nawet z odległych zakątków Półwyspu. Otoczyli opieką sieroty wojenne, a potem także i żołnierzy.
Przybyło wiele budynków, na których zachowane napisy mówią nam o pierwotnym ich przeznaczeniu, dowiadujemy się z nich o powstaniu amublatorium, szkoły podstawowej, domu dla dzieci, czy też karczmy dla rolników, by mieli gdzie odzyskać siły po pracy. To ostatnie miejsce przechodziło różne koleje losu, by od niedawna stać się bardzo dobrą restauracją, w której zatrzymaliśmy się jedynie na lekki posiłek przed samym koncertem. 

Tak, jak wspomniałam, po ogrodach oprowadzała nas Benedetta, jedna z trojga dzieci Origo. 

http://www.gazzettagastronomica.it/wp-content/uploads/Iris_Origo_Donata.jpg

Oprócz niej urodziło się jeszcze dwoje, córka Donata oraz syn Gianni, który zmarł w wieku ośmiu lat i jest pochowany, wraz z rodzicami, na pobliskim cmentarzu. Jeden ze zwiedzających pytał się Benedettę, czy można tam dojść z ogrodu, Pani Origo wskazała kierunek, ale sama z resztą ludzi wróciła na wystawną kolację, którą można było zamówić przy okazji zakupu biletów na koncert. Nie rezerwowaliśmy sobie tego posiłku, więc wraz z tym panem udaliśmy się na cmentarz. Pan doszedł do furtki, zobaczył ścieżynę wiodącą przez las i zawrócił, lecz my, wraz ze znajomymi, ruszyliśmy dalej i dotarliśmy na krótką modlitwę przy skromnych grobach rodziny Origo. Pochowani są tam też okoliczni mieszkańcy, tak wiele zawdzięczający pozytywistycznym bohaterom La Foce.
Dzięki wizycie w ogrodach i spotakniu z naszymi dobrymi znajomymi, dzielnie przełknęłam gorzką pigułkę w postaci koncertu. Inaczej teraz spoglądam na słynny cyprysowy zygzak stworzony przez Antonio Origo, by łatwo dostać się do jednego z domostw na wzgórzu. 

Obecnie część posiadłości można wynająć na pobyt wakacyjny. Kto chętny? 

PS. Dzięki uprzejmości jednej z osób na moim forum dowiedziałam się, że ogrody można zwiedzać w środy od 15.00 do 19. 00 . Zapewne chodzi tylko o okres letni, bo potem jest już za ciemno.

sobota, 24 sierpnia 2013

NASTĘPNY DO STADA

Gościmy, ciągle jeszcze gościmy, czasami gdzieś jedziemy, bywa, że i my w gościnę. I tak oto zajechaliśmy do mojej ukochanej samotni za Sieną. Ale nie na wakacje, lecz z naszymi goścmi.
Ich córka zobaczyła łóżka, do których malowałam medaliony (wpis tutaj) i poprosiła o coś w tym stylu, od dawna marzył jej się podobny mebel.  Wraz z siostrą wracała samolotem, więc można było wykorzystać wolne miejsca w samochodzie na przewiezienie ramy łóżka oraz czas dzielący wylot od powrotu rodziców. Na wykonanie pozostał mi tydzień, lecz niecały, bo czasami nie umiałam oprzeć się pokusie wspólnych wyjazdów, a dokąd, to w najbliższych wpisach.
Przedmiotem dzisiejszego jest łóżko.
Zaczęliśmy od wizyty u handlarza starzyzną. Wypatrzona rama pochodzi z XVIII wieku, to lokalna produkcja, co fachowiec rozpozna po sposobie łączenia elementów, ale ja fachowcem nie jestem, więc wierzę na słowo.
Niektórych łączeń brakowało, inne zostały uzupełnione przed laty. Widać, że dbano o mebel, naprawiano go. Podczas oczyszczania i zdzierania starych warstw farby, a raczej ich resztek, odkryłam, że zakończenia prętów i złącza były złocone. Jeszcze nie wiedząc o tym też chciałam pozłocić klamry, ale że wiele było już nieoryginalnych - zrezygnowałam z pomysłu. Pozłociłam kule i zakończenia prętów, następnie postarzyłam bitumem. Nie mogły za mocno świecić.
Całość pomalowałam matową farbą o barwie ciemnego kasztanu. Mat o wiele lepiej pasuje do wiekowego metalu.
Krzysztof pomógł mi od strony technicznej, powiększył otwory na śruby, bo poprzeczne listwy nie należały do tej ramy, uzupełnił brakujące klamry. Wyklepał blachę samego medalionu.
Długo nie mogło do mnie dotrzeć, dlaczego niektóre warstwy są oporne na działanie zmywacza do farb. A to była nierówna powierzchnia powstała w wyniku kucia żelaza.
Zgodnie z zamówieniem, nad przyszłą właścicielką będzie czuwał anioł w stylu Fra Angelico z lekko przestrzenną aureolą, a z tyłu zagościło wspomnienie jednej z wypraw - Capella della Madonna di Vitaleta, nieopodal Pienzy.

Słodkich snów Julio!

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

MOTYLE W MONTAGNANIE

Wakacje to niezwykle intensywny czas. Pełen wizyt, odwiedzin, interwencji "technicznych" oraz ludzkich, nawet szpitalnych.  Trudno wyłuskać wolne chwile. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie następny dzień. Nie oznacza to jednak narzekania. Chciałam tylko wskazać na przyczyny mojego nieregularnego pisania i dużych, dużych zaległości.
Są goście, o których nie chcę pisać, by mogli cieszyć się zasłużoną anonimowością, wspaniali, dający podarunek niezwykłych osobowości, są zabłąkani jak dzieci we mgle, bywają wiedzący dokładnie, co chcą zobaczyć,  wyznaczonym planem pobytu, a także snujący się bez żadnego pomysłu, lecz z radością odkrywający uroki Toskanii, tacy przejazdem i na dłużej. Znani, zaprzyjaźnieni i obcy, stający się potem bliskimi sercu. Wspaniała ludzka mozaika.
O jednej grupie z nich chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć. Kiedy tylko postanowiłam o niej napisać, wiedziałam, że do tytułu przyfruną motyle.
Oto, jak to z motylami było:
Gdzieś tutaj na blogu pojawiała się informacja, że Krzysztof ma pod opieką dwie parafie, więc z racji oczywistych, jedna z nich jest niezamieszkała, oczywiście ta druga, którą mu powierzono po kilku latach od objęcia pracy na pierwszej. Stała się nam pomocną w goszczeniu rodziny i przyjaciół.
Miesiąc temu przyjechała do Montagnany 12 osobowa ekipa, której trzon stanowiły kobiety należące do szkoły flamenco z Krakowa. I to właśnie flamenco narzuciło rytm pobytu, któremu musiały się podporządkować osoby towarzyszące, "nietupiące". Wspaniałe i piękne kobiety, na co dzień wykonujące inne ciekawe zawody, skrzyknęły się ze swoimi instruktorami i pod przewodnictwem nieocenionej Kingi zawojowały małą górską Montagnanę.
Wyobraźcie sobie niewielką miejscowość, bez atrakcji turystycznych, dzięki temu właśnie niezwykle atrakcyjną dla wszystkich naszych gości, żyjącą swoim rytmem, lekko senną, przysiadłą na zboczach gór wspinających się nad Pistoią.
Jest tam jeden bar, sklep spożywczy, ze słynną na cały okręg schiacciatą, po którą ustawiają się długie kolejki, no, i pizzeria popularnie zwana "U Diabła", z racji przydomku nadanego właścicielowi kilka lat temu przez moją rodzinę. Diabeł jest dosyć burkliwym restauratorem, ale za to rewelacyjnie gotującym, po bardzo bardzo przystępnych cenach. Dlatego dzielnie znosimy jego humory, warto się poświęcić dla jego potraw.
W takiej atmosferze, pewnego lipcowego poranka na tarasie pod plebanią, bohaterki tego wpisu zaczęły żmudnie ćwiczyć, kroki, obroty, powiewały chustami, wachlarzami, wybijały rytm butami i kastanietami.
Zawirowało, zatrzepotało i uśmiech wywołało.
Ludzie dziękowali Krzysztofowi, że obudził senną Montagnanę.
A największą niespodzianką był Diabeł, nie ten sam człowiek! Rozanielony, upodobał sobie w grupie jedną z pań, uroczą blondynkę, a jakże!
Czym się to zakończyło, o tym za chwilę.
Nasi flamenkowi goście każdego ranka usiłowali scalić swoje umiejętności w jednorodny układ taneczny, a wczesnym popołudniem ruszali na zwiedzanie Toskanii.
Jednego dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie Giaccherino, wiedziałam, że sala przeznaczona na uroczystości weselne, sprowokuje ich do tańca. Poprosiłam więc, by przygotowali się na swojego rodzaju próbę wraz z krótką prezentacją dla tego samego dnia zwiedzającej Giaccherino grupy ks. Tomka z Warszawy.
Zdjęcia z klasztornej próby same w sobie stanowią dla mnie wielką wartość, więc chciałabym się nimi z Wami podzielić. Smaczku dodawała córeczka Asi (pomagającej przy organizacji pobytu Warszawiaków), na poczatku u mamy na kolanach, potem na boku usiłowała naśladować tańczące panie, a potem dała susa w sam środek grupy.  Dodajcie jeszcze do tego czasami tuptającego pomiędzy paniami mopsa i robi się sytuacja cudownie nierealna.












Wszystkie próby w upale i wielki wysiłek tańczących miały swój finał w pokazie dla mieszkańców Montagnany.















Zdjęcia zatrzymały drogocenne chwile, rytmu, śpiewu i przeniknięcia się dwóch światów. Instruktorka Małgosia zaprosiła chętnych z widowni do wspólnej zabawy, najbardziej pojętna dziewczynka okazała się uczestniczką zajęć tanecznych w Pistoi. Mała dziewczynka w różowej sukience niewiele musiała dodać do swojego ubrania, by wyglądać na tancereczkę flamenco. Mąż Ani, Francesco, z chęcią upozował się do zdjęcia.







A już wisienką na torcie okazało się pojawienie mieszkającej od kilkunastu lat we Włoszech Hiszpanki z Sewilli. Wyobraźcie sobie jej reakcję, gdy przejeżdżając zobaczyła grupę tańczących. Natychmiast zaczęła tańczyć. Robiła to tak zapamiętale, że porwała sobie buty, co nie przeszkodziło jej w kontynuowaniu zabawy.




Na koniec wszyscy nasi goście, Krzysztof i ja przeszliśmy do pizzerii po drugiej stronie ulicy, gdzie Diabeł nakarmił nas przesmaczną paellą i napoił sangrią. A Martę, która wpadła mu w oko próbował upoić grappą, lecz ta była dzielna, pamiętająca o czekającym na nią w kraju mężu :)
Co akurat nie speszyło Diabła.

Śmiech, radość i stukot butów, oklaski i egzotyka skrzydeł mantonów pozostawiły tak niezatarte wrażenia, że mimo wielu wydarzeń potem, z łatwością przypomniałam sobie atmosferę tamtych dni.
Z całego serca dziękuję Ci Kingo i wszystkim flamencowym szaleńcom za niezwykłość lipcowego tygodnia!

O pobycie, okiem i słowem uczestniczki, przeczytacie na blogu http://bsobiecka.blogspot.it

wtorek, 13 sierpnia 2013

ANIELSKI CHÓREK

Wszystkie moje anioły nie tworzą zapewne jeszcze chórów, ale ładny chórek już się uzbierał. Dołącza do nich Anioł Od Białych Winogron. Trafi do wytwórcy białego wina.

sobota, 10 sierpnia 2013

ODROBINA UMBRII

To nawet nie odrobina, to odrobinka.
Bo też i czasu nie było za wiele, a do tego chciałam porysować, więc były to raptem trzy spacery po Perugii i jeden wypad do Asyżu. Była jeszcze jedna wycieczka, ale tę opiszę osobno.
Perugia była jedynie spacerowa, wystarczyło, by zobaczyć ją zupełnie inną, piękniejszą, niż zapamiętałam sprzed dziewięciu, bodajże, lat.
Nie weszłam do ani jednego "zwiedzalnego" wnętrza, dwa razy jadłam lody, raz lekki obiad, zrobiłam niezbędne zakupy. Można by pod zwiedzanie podciągnąć Miejską Bibliotekę "Augusta", tę wizytę jednak już opisałam.
Skoro nie zwiedzałam, tylko patrzyłam, zapraszam i Was do patrzenia :)













Drugim umbryjskim miejscem był Asyż. Wybrałam się tam z Anią i jej córką Magdą oraz Ojcem Romanem, którego obecność wyznaczyła pierwszy punkt wyprawy - San Damiano, gdzie w małej kaplicy, specjalnie dla nad odprawił Mszę św.
A potem był znowu spacer, leniwy, wieczornymi uliczkami Asyżu.