piątek, 30 września 2011

U ANI NA TARASIE ...

... wyrosły winogrona. Dwa popołudnia, trochę malowane, trochę przegadane i Ania uśmiechnięta od ucha do ucha :)
Zdjęcia zamieszczam ze specjalnym pozdrowieniem dla jej siostry w Polsce :)

czwartek, 29 września 2011

OBFITOŚCI W SAN GIMIGNANO

A to ci zaległości!
Wracam do niedzieli 18 września, która zaczęła się dla mnie nietypowo Mszą św.o 8 rano, bo zaraz po niej wyruszyłam w drogę do San Gimignano. Pomyślałam, żeby zrobić niespodziankę moim forumowiczom i czytelnikom, którzy skrzyknęli się tam na spotkanie, a którym podczas wstępnych ustaleń, gdy nie była określona data, powiedziałam, że nie dam rady się pojawić. Spotkanie ustalono na 16.00, więc do tego czasu postanowiłam najpierw odwiedzić Kościół św. Augustyna.
Zainspirowało mnie czytane podczas wakacji opowiadanie Iwaszkiewicza "Anna Grazzi" umieszczone we wznowionych w 1994 roku "Nowelach włoskich". Rzecz dzieje się we Florencji i San Quirico, ale pod tą drugą nazwą pisarz czytelnie schował San Gimignano. Po tej lekturze inaczej patrzę na pamiątkową tablicę umieszczoną na prostopadłej do kościoła pierzei. Jej miejsce zapewne nie było wybrane przypadkowo. Kościół Sant'Agostino bardzo barwnie wdziera się w treść opowiadania, czułam się przymuszona skonfrontować fabułę z rzeczywistością.
Na szczęście nie pamiętałam dokładnie słów autora, dzięki czemu mogłam poczynić własne obserwacje. W świątyni nie można robić zdjęć, więc posłużyłam się analogową pamięcią zewnętrzną w postaci zeszyciku i długopisu. Powstały w ten sposób krótkie notki, często bez koncentracji na ogóle. Ostrzegam, że będzie to mało czytelne bez bezpośredniego spotkania z miejscem. Musiałam to jednak sobie tutaj zanotować, a co udało się znaleźć w sieci, to wspieram obrazem.
Kościół św. Augustyna to dość rzadki przypadek w Toskanii realizacji architektonicznej z cegieł. Z zewnątrz ma niezwykle prostą bryłę, niemal bez zdobień. Główne (zazwyczaj nieczynne) wejście oraz małe okrągłe okno to jedyne otwory fasady. Prawa ściana w połowie tylko urozmaicona oknami kryje w sobie wejście do świątyni. Reszta ścian jest niedostępna oglądowi, między innymi dlatego, że przyrasta do klasztoru.
Krok po kroku zrobiłam obchód zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Zaraz po lewej stronie zatrzymuje mnie obraz Pier Francesco Fiorentino, malarza z kręgu Benozza Gozzoli.
Stoję przed "Madonną z Dzieciątkiem i świętymi".
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/43/Sant%27agostino%2C_cappella_s.g..jpg
Sprawia mi wielką przyjemność obcowanie z takimi obrazami. Lubię perspektywę hierarchiczną, taka kawa na ławę, kto jest kim, kto jest najważniejszy. Przestrzeń nieokreślona przez niebiańskie złoto w tle skupia uwagę na bohaterach. Mnie rozprasza jednak predella. Malutkie obrazki u podstawy żyją własnym życiem, wydają się, zwłaszcza stylem, zupełnie nie mieć związku z tym, co jest ponad nimi. Tematy poważne, a mnie się chce śmiać na widok Chrystusa wstającego z grobu. To nie posągowa kompozycja słynnego Piero della Francesca. Jezus wydaje się tańczyć radośnie. Co za układ! Żołnierz leżący pod grobem ma wyrazistą żółtą bluzę w skorpiony.  Na miniaturce ze św.Katarzyną ciekawie napisane jej imię - S. Chaterina.
Krok dalej za kratami  umieszczono kaplicę nazwaną San Bartolo, od imienia otoczonego specjalną czcią mieszkańca San Gmignano.  Miejsce ciekawe z kilku powodów. Po pierwsze piękne freski wykonał szwagier Ghirlandaia. Jest tam postać świętego trzymającego w rękach miniaturę San Gimignano. Spotkałam już wiele takich przedstawień, stąd właśnie pomysł na Anioła Stróża dla gospodarzy naszego wakacyjnego domu. Tym, co zatrzymuje ludzi przy tej kaplicy nie są jednak freski, tylko XV wieczny  marmurowy ołtarz, swoją bielą odcinający się od niezwykłego błękitu na ścianie. Mimo, że to kamień, materia ciężka, w kontraście wybielającym go staje się lżejszy, niczym subtelnie uformowany puch.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/71/Sant%27agostino%2C_interno_7_s.g..jpg
Trzeba bardzo uważnie rozglądać się po kaplicy, łącznie z jej podłogą, bo tam rzadkość wielka - płytki majolikowe Andrei della Robbia. Że też taka delikatność 600 lat przetrwała! Pewnie dzięki temu, że w XIX wieku postawiono kratę. Ktoś mocno zapobiegliwy przewidział najazdy turystów w następnych wiekach?
Po drugiej stronie głównego wejścia zauważam monochromatyczny fresk z podkolorowanymi aureolami. Intryguje mnie, bo pierwszy raz spotykam scenę kąpieli Dzieciątka Jezus. To przedstawienie zobaczę w tym kościele jeszcze dwa razy. Jakoś nie przypominam sobie, bym się kiedykolwiek spotkała z takim ujęciem Bożego Narodzenia. A może po prostu nie zwróciłam na to uwagi?
Przechodzę koło fresku stanowiącego tło dla Chrystusa na krzyżu, ale bez Chrystusa. Musiał gdzieś przepaść w oparach dziejów.
I oto obraz "Madonna na tronie z Dzieciątkiem i świętymi" Ridolfa Ghirlandaio, syna Domenico
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/it/0/00/Madonna_in_trono_con_bambino_e_Santi_%28san_gimignano%29.JPG
W stosunku do malarstwa ojca, to wydaje się być bardziej wygładzone, niemal porcelanowe. Na tej reprodukcji nie widać, że czerń habitu Św. Katarzyny jest tak głęboka, że z daleka zionie niczym dziura jednolitą plamą. Trochę równoważą ją habity z lewej strony. Zastanawia mnie św. Łucja. To, że wydłubała sobie oczy, by  nie skończyć jako prostytutka, to wiedziałam. Dlatego od razu jest rozpoznawalna po atrybucie gałek ocznych leżących na naczyniu trzymanym w ręku. Ale co robi sztylet w szyi? Po powrocie znalazłam wyjaśnienie, Otóż według legendy wóz wiodący ją do domu publicznego przymarzł do ziemi. Zezłoszczeni oprawcy bezskutecznie polewali Łucję olejowym wrzątkiem, jeden tak się rozsierdził widocznym cudem, że wbił jej sztylet w szyję. Umarła dopiero, gdy pojawił się ktoś, kto udzielił jej namaszczenia.
Tuż nad obrazem są resztki jakiegoś fresku z aniołami, które zwróciły moją uwagę, lecz ledwo pamiętam, o co mi chodziło, gdy sobie zapisałam, że są szałowe. Zdjęcie niestety nie pomaga odzyskać pamięci, zbyt niewyraźne.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/it/9/94/Madonna_in_trono_col_Bambino_e_Santi_-_lunetta_%28san_gimignano%29.JPG
Dochodzimy do fresku, który zawsze mnie zwodzi swoją kompozycją.
http://vitruvio.imss.fi.it/foto/benozzogozzoli/38035_001.jpg
Nieodmiennie jestem przekonana, że to Chrystus w błękitnej szacie jest centralną postacią kompozycji. Fresk na zamówienie augustianów namalował Benozzo Gozzoli jako przebłagalne wotum mające chronić od zarazy z 1464 roku. Przedstawia św. Sebastiana Orędownika. O tym, że jest to św. Sebastian świadczy nie tylko napis, ale i połamane strzały pieczołowicie zbierane przez anioły. Przedstawienie jest nietypowe dla ikonografii św. Sebastiana, bo zazwyczaj ubrane tylko w przepaskę na biodrach stoi pod kolumną, a strzały tkwią w jego ciele, albo jest opatrywany przez św. Irenę. Tutaj w pełni ubrany ma na sobie płaszcz, który aniołowie rozpościerają nad całym ludem. Ciekawe, że całe strzały są tym razem w rękach istot niebieskich oraz Boga. Te same strzały, które przebiły świętego z rąk gniewnych oprawców tutaj są symbolem gniewu Bożego. Za ludźmi wstawia się Chrystus pokazując rany odniesione w celu zbawienia oraz Maryja, która odsłania swoje piersi, nie mam pojęcia dlaczego. Gest dla mnie nieczytelny. Czy to ma oznaczać: " Te piersi Go wykarmiły!". W języku polskim mówi się o Jezusie jako owocu żywota albo łona, a np. we włoskiej wersji "Zdrowaś Maryjo" jest "owoc piersi". Może to stąd?
W przedziwny sposób umieszczone są dzieła w jednonawowym kościele św. Augustyna. Wydają się być ulokowane bez pomysłu, każde żyje swoim odrębnym życiem. Jeszcze wzrok błądzi po fresku ze św. Sebastianem a już do kąta oka wpycha się ambona z rewelacyjnie wymalowanym iluzjonistycznym tłem.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/it/7/7a/Pulpito_della_chiesa_di_sant%27agostino_a_san_gimignano.JPG
Przyznam się po cichu, że nigdy do końca nie jestem przekonana, czy owa muszlowa nisza jest namalowana na płaskiej ścianie, czy też pomalowano realne wgłębienie. I chyba niech tak pozostanie :)
O freskach w prezbiterium nie będę się wielce rozpisywać, akurat te są dobrze opisane w literaturze, bo to jedno ze sztandarowych dzieł Benozzo Gozzolego. Oglądam wnikliwie świadectwo czasów współczesnych malarzowi, mimo że historia dotyczy wszak św. Augustyna. Każdy fascynat kostiumu może czerpać pełni garściami inspiracje z tych malowideł. Odzywa się we mnie miłośniczka psów i wiedzie wzrok ku mało istotnym szczegółom na prawej ścianie prezbiterium.
Aż trzykrotnie pojawia się tu pies. Po lewej stronie na dole, w scenie "Nauczania św. Augustyna w Rzymie" pies rozsiadł się na samym środku podłogi.
http://www.cassiciaco.it/navigazione/iconografia/cicli/quattrocento/gimignano/images/insegna.jpg
Zaraz obok "Św. Augustyn opuszcza Rzym" a wraz z nim biały pies przedziwnie wygolony na grzbiecie. Psia tonsura?
http://www.cassiciaco.it/navigazione/iconografia/cicli/quattrocento/gimignano/images/partenza.jpg
A zaraz ponad pies gryzie gołego berbecia w łydkę.
http://www.cassiciaco.it/navigazione/iconografia/cicli/quattrocento/gimignano/images/africa.jpg
Nie będę rozpisywać się o całym cyklu. Może kiedyś? Musiałabym pojechać i obejrzeć tylko i wyłącznie te freski.
W kaplicy po prawej stronie prezbiterium widać resztki dużo wcześniejszych fresków, znowu pojawia się scena kąpieli Dzieciątka Jeuzs. Odchodzę w kierunku drzwi i zupełnie zapominam o obrazie z głównego ołtarza. Zapisuję jako "do obejrzenia".
Na tej ścianie już niewiele mnie zatrzymuje. Jest mocno zniszczony fresk, a szkoda, bo widać na nim Marię Magdalenę ze "Złotej legendy", ten sam rodzaj przedstawienia, jak dzieło Donatella z florenckiego Museo Opera del Duomo, czyli nagą okrytą jedynie długimi włosami.
Ostatnie malowidło wciśnięte niepozornie, acz piękne, to rodzaj "Vir dolorum" pokazujący Chrystusa Boleściwego, jeszcze nie w chwale, lecz okazującego ślady męki. Często podtrzymują Go anioły. Tutaj mamy pełen "zestaw" Męki Pańskiej, Bohatera wydarzenia, oprawców i narzędzia. Niestety zdjęcia nie znalazłam, więc tylko zapisuję, by nie zapomnieć o tym obiekcie.
Tym razem świadomie pominęłam krużganki Sant'Agostino. Chyba robię się coraz mniej odporna na zbyt dużą ilość bodźców wzrokowych, a wszak to była dopiero połowa z mojego pobytu w San Gimignano.
W opisie kościoła nie zrobiłam przerwy, ale w rzeczywistości musiałam na chwilę wyjść, bo zapomniałam wyłączyć telefon, który oczywiście akurat zadzwonił. Nie ma tego złego... bo po raz pierwszy w życiu podszedł ktoś do mnie i zapytał czy jestem autorką tego bloga. Hmm, gdy tak sobie pomyślę, to skąd ja wiedziałam, że o mnie pytają. Ale w końcu autorką jakiegoś bloga jestem, więc odpowiedziałam twierdząco. Było to młode małżeństwo, które chciało mi podziękować za inspirację podróży. Pierwszy raz w życiu byli w Toskanii, po wysłuchaniu mojego audiobooka ulegli ciekawości tego regionu. Chyba wyobrażacie sobie, jak bardzo było mi miło?
Nadszedł czas na obiad, polecano mi pewien lokal położony przy głównym trakcie, lecz dzień był tak tłumny, że postanowiłam zostać na placu przed kościołem, gdzie cisza hulała po opuszczeniu miejsca przez samochody nie byle jakie.
Zamówiłam sobie bruschettę z gorgonzolą i prosciutto oraz makaron z szafranem i cukinią. Tę drugą potrawę wybrałam pod wpływem ostatnio usłyszanej informacji, że właśnie w tych okolicach uprawia się krokusy na szafran. Jednej rzeczy nie przewidziałam, że bruschetta pobije wszelkie rekordy wielkości. Takiego giganta jeszcze nigdy  nie jadłam. Porównajcie ją z długością standardowego noża!
Bruschetta sama w sobie rewelacja, ale poległam. Zostawiłam tylko odrobinę miejsca na makaron, który jeno tknęłam. Gdyby nie Vernaccia di San Gimignano chyba nie byłabym w stanie odejść od stołu. O makaronie więc niewiele mogę napisać, bo wyrazisty smak bruschetty wybił się na pierwsze miejsce, ale chyba nie zachwyciłam się zestawem szafranu z cukinią.
Ubawiłam się swoją decyzją wyboru lokalu ze względu na ciszę na placu. W pewnym momencie nie pozostało mi nic, tylko zatykać szczelnie uszy. Otóż na placu zgromadziły się karetki z różnych Misericordii (przedsiębiorstw zajmujących się opieką nad chorymi, pochówkami itp.). Napisałam różnych, bo Misericordia mimo nazwy jest ściśle powiązana z danym miastem, bywa że jest bardzo szacowną starą instytucją (pistojska ma 500 lat) o korzeniach kościelnych, obecnie prowadzona przez osoby niezwiązane z kościołem.Misericordia di San Gimignano świętowała wzbogacenie taboru o nową karetkę i zaprosiła okoliczne pokrewne na festę.
Skąd hałas? Otóż wszyscy zajechali na plac z fasonem używając sygnału karetki. Nie wiedziałam czy zadbać o uszy, jak  zrobili to turyści w przypadku swojego potomstwa, czy też filmować istne szaleństwo!
Na razie nie mogę coś podczepić filmu więc odsyłam na youtube.
Najbardziej ubawił mnie jeden z pasażerów karetki - zatykał uszy. Zabawnie było też oglądać policjantki, piękne eleganckie kobiety, które robiły wszystko, tylko nie kierowały ruchem karetek. Może miały się jedynie pojawić na placu? Zrobiły to bardzo pięknie :)
Potem poszłam porysować, usiadłam na schodach przed kolegiatą, lecz go nie skończyłam, gdyż usłyszałam: "Możemy przerwać ci plener Małgosiu?" Zawsze podziwiam ludzi, że są w stanie kogoś rozpoznać ze zdjęć. Ja mam fatalną pamięć do twarzy. Z chęcią przerwałam pracę, rysunek może poczekać, ludzie nie.
Godzinę spędziliśmy na rozmowie, a potem równo o 16.00 miało odbyć się spotkanie z pozostałymi  forumowiczami, tylko że przyszła burza. Ludzie oczywiście nie przestraszyli się i zbici w grupkę pod jakimś restauracyjnym parasolem byli wyraźnie rozpoznawalni jako rodacy. Usiedliśmy w loggi naprzeciw kolegiaty, w ten sposób wszystkie nitki ubrań pozostały suche. Miło się rozmawiało, ale ja miałam niedosyt bardziej zindywidualizowanych kontaktów. Trudno o takie w 13 osobowej grupie.
Równo z przejściem burzy przyszedł czas na pożegnanie się, wszyscy rozjechali się w różnych kierunkach.
Ciekawe, że na kilku zdjęciach samego San Gimignano nie znalazłam potwierdzenia na oblężenie, na długie poszukiwanie miejsca parkingowego, na przeciskanie się w tłumie. Uwierzcie, to co widzicie to tylko iluzja :)

sobota, 24 września 2011

POCZTÓWKI Z WAKACJI - Sant'Antimo



Zapewne lepiej ten film będzie się oglądało klikając na wyjście do youtube i tam pełny ekran.
Wszelkie informacje o miejscu:

POCZTÓWKI Z WAKACJI - W końcu turyści

A może byśmy gdzieś pojechali?
Właściwie to czemu nie, sporo już namalowałam, a szkoda nie wykorzystać tego, że jesteśmy dużo bliżej południowych krańców Toskanii.
Ta myśl od razu wytyczyła mi szlak. Od dawna marzyłam o sprawdzeniu, co też kryje nazwa Pitigliano. Nie da się tego sprawdzić podczas jednodniowej wycieczki mieszkając w Pistoi. To znaczy się da, ale to dość męczące, by oprócz zwiedzania, poświęcić 6 godzin na podróż? Może do Rzymu tak, ale do Pitigliano?
Teraz byliśmy "tylko" 100 minut od celu. 
Jechaliśmy, a ja się cały czas dziwiłam, jak rozległym regionem jest Toskania, jak zróżnicowanym krajobrazowo. Jakoś na początku człowiek widzi ją bardziej spójnie, a potem się dziwi, że jeden łańcuch górski porastają świerki, inny kasztany, że architektura tworzona z dostępnego w okolicy budulca zmienia swoje zabarwienie i potem po jej wyglądzie możemy z grubsza określić, gdzie się znajdujemy.
Pitigliano i okolice powstały na i z tufu wulkanicznego. Wydaje się, że to góra zrodziła domy, że wypiętrzyły się ze skały, a potem ktoś je ociosał do brył budynków.
Każdego przybywającego do miasta wita akwedukt zaprojektowany w XVI wieku przez Antonio da Sangallo Młodszego, rozbudowany za Habsurgów.
Stoi na skraju przepaści i jest tak imponujący, że skutecznie konkuruje z bramą, odciągając od niej moją uwagę.
Z punktu informacji turystycznej biorę plan miasta i ruszamy.
Zaczynamy od razu od Pałacu Orsinich i diecezjalnego muzeum.
Pogawędka z kasjerką uświadamia nam, że budowla w dalszym ciągu jest siedzibą biskupa diecezji Pitigliano, Sovany i Orbetello (ponoć terytorialnie największej we Włoszech). A że pałac olbrzymi, to spokojnie część pomieszczeń można było przeznaczyć na wystawę. Niestety z zakazem fotografowania. Za to z radością kluczenia po komnatach. Nie pomyślałam o zapiskach z oglądania eksponatów, niektórych bardzo ciekawych. Pod powiekami zostały rzeźby, jak np.misternie rzeźbione popiersie rycerza, czy figura jakiegoś biskupa, ze śmiesznie przytwierdzoną mitrą biskupią. Trudno jednak pisać, gdy i w internecie skąpo w fotografie. Zachęcam jednak do odwiedzenia tego muzeum, obejrzenia wielu ciekawie udekorowanych freskami sufitów, malutkiej biblioteki, czy sypialni. Zawsze lubiłam zakamarki, a w pałacu biskupim jest ich wielka obfitość - żer dla ciekawskiego nosa - pławiłam się więc w różnicach poziomów, w malutkich klatkach schodowych, w gorącu strychu z ukrytą w jego wnętrzu starą wieżą, w chłodzie i wilgoci małej tłoczarni oliwy w piwnicznych pomieszczeniach.
A gdzie w ogóle byliśmy.
Budowla powstała na murach starego klasztoru z IX wieku. Pierwsze duże przebudowy przeprowadzono w XIII wieku dla rodu Aldobrandeschi, którego ostatnia przedstawicielka wyszła za mąż za członka rodu Orsini, czyli po naszemu można by napisać, że jej mężem został Niedźwiedzi. A może nawet lepiej brzmiałoby Niedźwiedzki? Wspominam o tym, bo w Pitigliano w wielu miejscach zobaczymy niedźwiedzie akcenty. Wystarczy się tylko trochę rozejrzeć. Sztandarowy stał nieopodal katedry.
Choć bywają i lwy, nawet etruskie :)
Pałac Orsinich kryje jeszcze Muzeum Archeologiczne, które pominęliśmy zgodnie z zasadą "jedno muzeum na jeden dzień wystarczy".
Po zwiedzeniu muzeum przyszedł czas na spacer po Pitigliano. Słynny polski kawosz zniknął w głębinach jakiegoś baru, a ja przyjrzałam się fontannie Siedmiu Kranów "pożywiającej się" z akweduktu, ulokowanej na Piazza della Repubblica.
Tuż przed nią, na środku placu stoi druga, barokizująca, ale z XIX wieku, a dopiero w drodze powrotnej odkryłam, że na odległym skraju zbudowano jej siostrę bliźniaczkę.
A zaraz za nią przy wejściu na punkt widokowy powitał nas pomnik osła z wieśniakiem.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na Piazza Repubblica. Z "butkiem rybnym" jeszcze w życiu się nie spotkałam, rozumiem, że tu ciągle jeszcze działa handel obwoźny. Sama tak kupuję kwiaty, ale ta nazwa!
Część historyczna miasta jest bardzo charakterystyczna ze względu na średniowieczne upakowanie domów na szczycie wzgórza.  Każda piędź ziemi wykorzystana. Ciasno okrutnie. Trzy główne trakty dają początek niezliczonym zaułkom.
Na planie miasto wygląda jak liść z uliczkami niczym unerwienie.
http://www.carbonaio.net/Immagini/piantina%20pitigliano.jpg
A może bardziej głowę gada to przypomina?
To właśnie na jednej z tych uliczek przejechał rozpędzony i uchachany traktorzysta z cenną zawartością, która zapewne zamieni się w lokalne wino o nazwie Bianco di Pitigliano.
Smaku nie znam, nie spróbowałam.
W tak zwartej zabudowie trudno o place, jednym z nielicznych jest ten, przy którym stoi katedra. Przedziwna budowla, barokowa fasada, starsza przysadzista dzwonnica, a wewnątrz jakoś tak ponuro i mało reprezentacyjnie jak na główną świątynię diecezji przystało.
Trochę ukojenia przynosi kościół św. Rocha, usytuowany w widełkach dwóch ulic. Lepiej zawierzyć małemu ornamentowi romańskiemu z boku budynku i nie bacząc na dziwaczną fasadę wejść do środka, by zobaczyć prosty i zachwycający wystrój.
Od zaułku do zaułku i przyszła pora na obiad. Wymigaliśmy się od długiego oczekiwania i skorzystaliśmy z samoobsługowej jadłodajni umieszczonej przy Piazza Repubblica naprzeciw Palazzo Orsini. Mimo standardu wcale nie było źle, wręcz przeciwnie, smacznie i pożywnie.
Po obiedzie wymyśliliśmy sobie zwiedzenie części żydowskiej, bo Pitigliano było kiedyś ostoją dla tego narodu. Najpierw zajrzeliśmy do żydowskiej tłoczarni oliwy, koszernej, cokolwiek miałoby to oznaczać. Zaraz obok niej było otwarte wejście do domu. Raczej nieużytkowanego obecnie, ale też i nie jakiegoś zabytkowego, sądząc po wyposażeniu kuchni. Niestety kontakty nie dostarczały światła i tylko przy użyciu lampy błyskowej odkryliśmy położone niżej, wykute w skale pomieszczenia, które odstraszały odgłosem kapiącej wody.
I tłoczarnia i dom są chyba cały czas dostępne, przez co zwiodły nas bardzo, że i tak będzie z gettem oraz synagogą. A tu nic z tego! Katoliku pamiętaj, sobota to dzień wolny dla Żydów! A myśmy właśnie w sobotę wymyślili wycieczkę do Pitigliano. No ładnie! Cmentarza widocznego w oddali też już nie próbowaliśmy odwiedzić, niech mają spokój zmarli choć jeden dzień w tygodniu.
Za to spokoju nie miały z nami koty. Cudnie reprezentowały miasto.
Miłe akcenty barwne w dość ciemnym tufie dodawały lekkości przyciężkiemu odbiorowi ogółu.
Przyznam, że czułam jakiś niedosyt samym Pitigliano. Po lekturze przewodników miałam wrażenie jakiejś większej jego atrakcyjności. Niby ciekawe, ale jakieś "ale" właśnie pozostało.
Namówiłam więc Krzysztofa na pobliską Sovanę, bo widziałam przyjemne zdjęcia na pocztówkach.
I to był strzał w dziesiątkę, jak haust świeżego powietrza po lekkim podduszeniu. Sovana także jest tufowym miasteczkiem, mieścinką, kruszynką, cukiereczkiem. Roztkliwiłam się zupełnie.Czy już domyślacie się, dlaczego?
Droga z parkingu wyprowadziła nas wprost na główną Piazza del Pretorio.
Wprost z niej wchodzi się do kościoła Santa Maria Maggiore.
Hulaj duszo romańska! Cyborium  prowadzi ją do źródeł, do czasów, gdy romanizm dopiero się wykluwał. Proste, toporne z delikatną ornamentyką.
Jakże odmienne w charakterze od słynnej konfesji Berniniego z Rzymu, obydwa obiekty miały za zadanie stworzyć baldachim nad ołtarzem. Chyba wolę ten niepozorny, kamienny. Siłą odrywam się od niego, by rozejrzeć się po kościele, wspaniałych freskach i rzeźbach.
Jedna z rzeźb portretuje najsłynniejszego mieszkańca Sovany - Hildebranda Aldobrandeschi, który został papieżem i przyjął imię Grzegorza VII.
W kościele akurat trwały przygotowania dekoracji ślubnych, warto podejrzeć, nigdy nie wiadomo, czy to mi się nie przyda :)
Zaglądamy do punktu informacji turystycznej prowadzonego przez Brytyjczyka, ale ładnie mówiącego po włosku. Na pocztówkach spostrzegam stanowcze różnice między wnętrzem dopiero co zobaczonym, a tym na fotografii. Pytam się więc pana, gdzie mogę je zobaczyć. Okazuje się, że w Sovanie jest jeszcze katedra! Ale gdzie? Przedziwne ułożenie na skraju miasteczka grozi ominięciem niezwykłego miejsca. A strata byłaby to ogromna nie zobaczyć romańskiej, a jakże!, świątyni.
Budowla została dziwnie zabudowana dodatkami, że nie ma w niej głównego wejścia, za takie może robić boczne wyróżnione białym chyba trawertynowym ornamentem.
Gdy przymierzam się z obiektywem do detali i ogółu,  babcia siedząca na schodach i wsparta na kuli prosi bawiących się tam chłopców, by zrobili mi miejsce. Chłopcy z widocznym defektem słuchu wywołanym dobrą zabawą ani myślą posłuchać babci. Kobieta zaczyna podnosić głos i ostrzegawczo krzyczy, by nie wiedli jej na pokuszenie (ale co to ma oznaczać?). Ci jakoś nie wystraszyli się. Przecież mogłam odejść i wracając zrobić zdjęcia, ale stałam jak zahipnotyzowana obserwując rozwój akcji. Babcia, mocno już rozjuszona nieposłuszeństwem wnuków i ich koleżków, wstała i zaczęła okładać chłopaków kulą. Działalność jej przyniosła pożądany skutek, portal opustoszał, a ja zdębiała podziękowałam pani za przysługę, z lekka obawiając się okrutnej zemsty ofiar jej gniewu.
Wynikiem tej historii straciłam z oczu Krzysztofa i nie wiedziałam, czy wykupił bilet dla mnie, czy sama mam sobie go nabyć. Obsługujący pan chyba nie do końca rozumiał moje rozterki, wyszłam więc na zewnątrz i pytałam się stojącej tam kobiety, czy widziała wchodzącego mężczyznę tak i tak wyglądającego. A wszedł, i owszem. Tylko okazało się, że wejście jest bezpłatne, a sklepik to zupełnie inna historia. Jednak bardzo zachęcam do zrobienia w nim jakiegoś zakupu, gdyż prowadzony jest przez wolontariuszy opiekujących się katedrą. Gdyby nie oni, świątynia popadłaby w ruinę i zapomnienie. Dzięki zarobionym pieniądzom można się pławić w romańskich rarytasach. Kupiliśmy płyty ze śpiewami gregoriańskimi, a sprzedający rozpłynął się w podziękowaniach.
Katedra.
Co tu pisać? Słów mi zabrakło, buzię otworzyłam i Boga błogosławiłam, że coś mnie ciągnęło do Sovany. Który to Anioł Stróż? Chyba średniowieczny tak mnie poprowadził.
Gdybym miała stworzyć listę przebojów tego miejsca to bezapelacyjnie wygrałby kapitel ze sceną grzechu pierworodnego. Tak pokraczny, że aż cudny.
Pisząc te słowa już się biję w piersi, bo przecież całe wnętrze świątyni to jeden wielki przebój.
Na co się więc zdecydować? Skazana jestem na porażkę, wszystko mnie zachwyca, wszystko zatrzymuje na długie chwile, i krypta i chrzcielnica, i światło.
Trudno było opuścić potężne mury katedry.
Zaraz po drugiej stronie ulicy, która prowadzi do katedry, widać niezwykły ogród.
Aż chciałoby się w nim usiąść i zastanowić nad tym, ile piękna może człowiek wytrzymać?
Wracamy jednak na główny plac bo chcę podpatrzeć przyjazd Panny Młodej. Obok mnie przysiedli gapie i komentują kreacje. A ta od takiego, a tamta od innego projektanta. Ludzie! Skąd Wy to wiecie?
Młoda tak długo siedziała w aucie, aż niemal wszyscy goście weszli do środka i mogła spektakularnie im się objawić.
Tak się zapatrzyłam na przyjazd bohaterki uroczystości, że znowu straciłam Krzysztofa z oczu. Tym razem prościej było go znaleźć, bo wszedł do enoteki położonej tuż koło kościoła. Gdy go wypatrzyłam degustacja trwała już w najlepsze, ale nie tylko degustacja, bo i rozmowa po polsku z bardzo miłą panią Beatą, którą pozdrawiam bardzo serdecznie. Trudno byłoby wyjść bez zakupu wina, a że dobre było, to przyjemne z przyjemnym połączyliśmy i z winem Ripa do domu wróciliśmy.
To jeszcze nie koniec atrakcji Sovany, bo i kościołów w niej więcej, a na drugim krańcu ulokowała się forteca.
Wszystko pozostałe jednak tylko wzrokiem omietliśmy, gdyż należało wracać do smoków cały dzień w obcym domu z wytęsknieniem czekających.