sobota, 31 maja 2008

~ TAKA SOBOTA

Jaka? Porządkowa przedkomunijna. Akurat wypadł dyżur Marisy, której zawsze pomagamy sprzątać kościół. Matki komunijne nie wpadły na pomysł skrzyknięcia się i posprzątania świątyni. Już widzę w Polsce jakiegoś proboszcza sprzatającego, hi hi hi.
Po Mszy dla dzieci i zakończeniu roku katechetycznego jechałam szybko z Krzysiem do Masotii, gdzie odprawiał Mszę w zastępstwie za kolegę, a potem razem jechaliśmy na Mszę do sióstr w Casore del Monte. Oczekując na niego w Masotti, wstąpiłam do rigattiere - sklepu z rzeczami używanymi i nie tylko. Mają tam mydło i powidło, ale można też trafić ładne przedmioty, meble, albo ubrania, i w dodatku niedrogo. Dzisiaj ułowiłam naprawdziwszą brytfankę emaliowaną, o co tutaj było trudno, przynajmniej ja nie znalazłam, a do gołąbków jak znalazł. Następnie po linii kuchennej kupiłam urządzenie do robienia przecieru - połączenie durszlaka z młynkiem ( być może odkrywam lądy już dawno odkryte, ale w Polsce tego nie spotkałam).



Wynalazłam też miskę, dokładne taką samą, jaką wcześniej stłukłam, a jest wyborna na co dzień do sałaty. No i żeby nie było, żem tylko w kuchnię zapatrzona, nabyłam drogą kupna spódniczkę za jedyne 3 euro. Ot łowy! Siostry bardzo się ucieszyły, gdy mnie zobaczyły, dawno mnie u nich nie było. Niestety nie mogliśmy dzisiaj dłużej u nich posiedzieć, bo Krzysztof miał jeszcze parę spraw do przygotowania, no i o 20.45 był ostatni majowy Różaniec. A teraz mykam obejrzeć film, coś tam znowu wypożyczyliśmy z biblioteki.
Ach! Zapomniałam dodać! Dzisiaj nie padało, było słonecznie i duszno - brawo!

piątek, 30 maja 2008

~ TURYSTÓW ŻAL

Bardzo mi faktycznie szkoda wszystkich, którzy w te dni są w Toskanii. Może nie w całej, ale u nas dzisiaj równo cały dzień lało. W domu inaczej to się odczuwa, ma się czym człowiek zająć, ale tak będąc na przykład pierwszy raz tutaj, nie chciałabym poświęcać czasu na czytanie książek. No ale szczęśliwie moje turystyczne zapędy mogą poczekać na słońce. A oczekując nań najpierw przygotowywałam do druku dyplomy dla dzieci katechetycznych a potem znowu wywędrowałam do pracowni. Ukończyłam świecę dla zaprzyjaźnionego małżeństwa, które niebawem będzie obchodziło 40 rocznicę ślubu (21 cm wysokości).



Pobawiłam się też czernią i bielą.



Po południu odwiedziłam, mam nadzieję że po raz ostatni, okulistę, który sam miał problem z odgadnięciem, które to oko było operowane. Podziękowałam mu (a jakże!) świeczką. Ależ to miło było wychodzić od zadowolonego lekarza, który zadowolił pacjenta :)

czwartek, 29 maja 2008

~ CZASEM ŚWIECE, CZASEM DESZCZ

No to już się robi iście bollywoodzko-melodramatyczna ta pogoda. Dzisiaj ciągle pada na zmianę z burzami, których boi się Druso.

No to siedziałam sobie w pracowni i kończyłam,albo zaczynałam następne świece. To takie dzisiejsze próby.
Najpierw inspiracja wczorajszym rysunkowym wypadem do starej, zacnej Florencji:


Takie trochę dziecięce klimaty. W końcu zbliża się Dzień Dziecka!


I trochę na spokojnie, tak nostalgicznie-deszczowo:


~ DO MŁ PISZĄCEGO KOMENTARZE

Pojawiły się przed chwilą dwa komentarze do moich postów. Ponieważ są anonimowe, nie mogę inaczej odpowiedzieć, jak tą drogą. Nie wiem MŁ kim jesteś i w jakim wieku jesteś, więc nie wiem o jakie pokolenie pytasz w poście "CO...DZIENNIK". Pozdrawiam serdecznie. MM

środa, 28 maja 2008

~ BABY FLORENCKIE

I wcale nie chodzi o słodkości, choć może można nas zaliczyć do tej kategorii? Rzecz będzie o dwóch paniach w średnim wieku, co to im się zachciało rysować. Umówiłam się z Anią we Florencji na rysowniczą nasiadówkę. Wybrałyśmy Piazza Santissima Annunziata, siadłyśmy pod Szpitalem Niewiniątek i szkicowałyśmy, co nam w oko weszło.





Nieopodal nas było miejsce, gdzie podrzucano niechciane niemowlęta.



Stąd nazwa budowli ozdobionej majolikowymi rzeźbami małych dzieciaczków. Ania pierwszy raz w życiu chyba rysowała w plenerze. Pojętna z niej uczennica.



Gdy jeszcze zawzięcie machała ołówkiem, porozglądałam się trochę z aparatem po placu. A niektórzy oglądali plac bez aparatu:




W tym czasie zacny florencki gołąb uznał, że mojemu szkicownikowi należy się szczęście. Na szczęście (sic!) nie było mnie w tym miejscu a i blok był już zamknięty. Potem udałyśmy się na posiłek i babskie pogaduchy do domku Ani.
Spacerując ulicami Florencji trochę pozaglądałyśmy w zakamarki, porozglądałyśmy się po, jak zawsze, cudnym mieście.



Nie sposób było też nie zauważyć, że piłkarze Fiorentiny czymś się zasłużyli swoim fanom. Mój niezawodny siostrzeniec uświadomił mnie potem, że awansowali do Ligii Mistrzów. Ci to potrafią się cieszyć!



Ach! Kto się pisze na obiad z widokiem na Duomo?





Mnie się nawet udało spożyć go bez dodatkowych opłat za panoramę i bajkowy ogród, w którym położone jest mieszkanie.


Nie sposób przekazać całej urody ogrodu, o który dba dwóch ogrodników, bo nie mam możliwości umieszczenia tu zapachów ziół, róż, jaśminu i innych piękności.








Do obiadu Ania podała oliwę z drzew rosnących w tym ogrodzie, dostała ją w prezencie od właścicieli. Od razu więc baczniej przyjrzałam się temu źródłu płynnego dobra i wypatrzyłam kwiaty, a właściwie pąki:


No cóż! Na naszych oliwkach to chyba długo jeszcze nie nastąpi, zbyt były zaniedbane.
Tak nasycona estetycznie i podniebiennie usiłowałam zdążyć na pociąg. Zdradzę w sekrecie, że pół godziny na pieszo z Piazzale Michelangelo do Dworca Santa Maria Novella nie wystarczy, można jedynie zobaczyć tył odjeżdżającego pociągu i cierpliwe łapiąc oddech po szybkim marszu w upale czekać na następny.

niedziela, 25 maja 2008

~ ŁATANIE DZIUR

Ano porobiły się luki w pamięci. Usiadłam, żeby zapisać co nieco a tutaj ostatni wpis z czwartku. Głowa więc mi paruje z wysiłku przypominania sobie.
Piątek?
10 rocznica święceń kapłańskich Krzysztofa. Miałam z tej okazji upiec szarlotkę i zrobić jakiś bardziej uroczysty obiad, ale tak się zawzięliśmy na ogród, że potem to tylko usiłowałam przypomnieć sobie, jak się nazywam i które tabletki są najlepsze na ból głowy. W ogrodzie widać już psy w trawie, wymieniłam kwiaty w doniczkach na nowe, większość to pelargonie, zawiesiliśmy dwie surfinie przy wejściu do domu, wyczyściliśmy chwastownik pod murem od strony ulicy itp, itd. Świetliki nadal okupują przestrzeń powietrzną ogrodu, pogoda powoli i z oporami, ale żegna się z deszczami - idzie lato.
Sobota?
Najpierw sprzątanie sal katechetycznych, układanie kwiatów w kościele. Potem obiad - w końcu bardziej uroczysty. Jeśli dzień przed świętem nazywamy wigilią, to jak nazwać dzień po?
W tym momencie mogę podać jako wypróbowany przepis na krem ze szparagów. Szybka i bardzo pożywna zupa - w dodatku prze...pychotka!
podaję proporcję z książki - porcja dla pułku piechoty!
zupa-krem ze szparagów
1 kg szparagów (używam zielonych, białe jakoś mnie do siebie zraziły, a lekka słodkość zielonych "w to mi graj") - to są dwa dorodne pęczki
60 g masła (czyli około 1/4 kostki)
1/2 szklanki mąki (jakiejś zwykłej)
2 szklanki mleka
2 szklanki bulionu wołowego (w wersji przyśpieszonej uprawianej przeze mnie to bulion z kostki)
3 żółtka
3/4 szklanki startego parmezanu
1/2 szklanki śmietany (nie pytajcie o tłustość - nie mam pojęcia, na pewno nie jakaś chudzina)
sól i świeżo zmielony pieprz
W garnku (najlepiej o grubym dnie, co by mocno się nie przypaliło) roztopić połowę masła i cały czas mieszając dosypać mąkę. Nie zrażajcie się "glutami", wszystko się pięknie potem zmiksuje.
Mieszając dolać mleko a potem bulion i zagotować. Dodać szparagi (z odciętymi uprzednio twardymi końcówkami), można je pokroić na mniejsze kawałki, żeby wygodniej potem miksować. Gotować około 20 minut. Następnie zmiksować i postawić z powrotem na ogniu i dodać wcześniej zmieszane w miseczce żółtka z masłem, parmezanem i śmietaną. Wymieszać do jednolitej masy, doprawić sola i pieprzem. Można podawać np. z grzankami. Pysznie jest wrzucić trochę zielonego, młodziutkiego koperku. Smacznego!
No i odpokutowałam też szarlotką, ale na tę chyba już przepis podawałam? Dzisiaj po Mszy poczęstowałam nią Chiarę, która po coś wdepnęła na chwilę, nie chwaląc się, pochwalę się, że bardzo jej smakowała.
Popołudnie sobotnie, jak zwykłe byłam sama, wiec siedziałam spokojnie w pracowni i kończyłam eksperymenty mozaikowe. Na razie ograniczona kolorami uprzednio stworzonych kosteczek starałam się jakoś je ponalepiać na świeczkach. Oto moje wypociny:





Niedziela?
Na 11 na Mszę. Potem krótka wizyta Chiary przy szarlotce. Następnie obiad organizowany przez Stowarzyszenie TEISD opiekujące się chorymi. Wzruszają mnie niepełnosprawni intelektualnie, i to nawet jakoś bardziej dorośli. To taki niezwykły widok jak cała wymazana czekoladą pani około 40 lat biegnie się umyć, przestraszona tym faktem. Taka nieporadność po prostu mnie onieśmiela i budzi najbardziej tkliwe uczucia. Po dobroczynnej imprezie nie miałam już ochoty iść na następną, na której jest teraz Krzysztof. Znajomi raz w roku spraszają szerokie towarzystwo, według dość niezrozumiałego klucza. Początkiem spotkania, nie wiedzieć czemu, jest Msza. Potem jakiś skromny poczęstunek. Całość ma miejsce na letniej działce. Trochę to wszystko razem dziwnie wygląda, zwłaszcza nabożeństwo jako kulturalny punkt programu. Zostałam więc w domu, porobiłam powyższe zdjęcia i nadrabiam zaległości blogowe. Ot! Spokojna niedziela.

czwartek, 22 maja 2008

~ CORPUS DOMINI

W Italii zwykły dzień pracy - święto przeniesiono na niedzielę, ale w naszej diecezji biskup postanowił jednak, że Msza i procesja odbędzie się dzisiaj. Nie mam zdjęć, bo nie uczestniczę w tych obchodach - jest godzina 23.40 a Krzysztof jeszcze z nich nie wrócił. Ja miałam dzisiaj dyżur na miejscu, gdyż w maju w naszej parafii (i chyba w większości włoskich parafii) wieczorami odmawia się Różaniec.
Tak mnie jednak wzięło na wspominki i wróciłam do Święta Bożego Ciała spędzonego 3 lata temu w Asyżu. I tam była wieczorna procesja w czwartek - od Katedry Św. Rufina do Bazyliki Św. Franciszka. Wiodła przez główny plac miasta, na ten czas oświetlony pochodniami.
Natomiast główne uroczystości przypadły na najbliższą niedzielę. Procesja (po bardzo uroczystej Mszy z udziałem miejscowego chóru, ale na takim poziomie muzycznym, że nie mogłam wyjść z podziwu) wiodła przez część miasta. To, co było w niej najbardziej niezwykłe to to, po czym ludzie starali się nie stąpać, a co pieczołowicie przygotowali mieszkańcy, niektórzy wstawszy bladym świtem. Zasada jest prosta - to mogą być tylko kwiaty - świeże, suszone, mielone bądź w płatkach, ale kwiaty. Często przygotowywane wiele miesięcy wcześniej. A jakie to dało efekty? Spójrzcie sami:








środa, 21 maja 2008

~ ZALEGŁOŚCI

Wczoraj caluśki dzień padał deszcz. Całe szczęście, że w Chorwacji naładowałam swoje baterie słoneczne. Mogłam spokojnie posiedzieć w domu i porobić różne porządki, także te na blogu.
A zalegam z jedną krótką wyprawą, nieopodal Pizy, do San Piero a Grado. Stoi tam niezwykły kościół. Jego osobliwością jest i legenda i sama architektura i „prowadzenie”- zarządzanie.
Sama nie wiem od czego zacząć.
Legenda:
Nie wiedzieć czemu miejsce to wiąże się z przypłynięciem Św. Piotra w podróży do Rzymu. Na pewno kiedyś w tym miejscu był port morski Pizy, który potem się zamulił, przez co brzeg morza przesunął się parę kilometrów na zachód. Nie dotarłam jednak do wyjaśnienia, czemu domniemuje się ten port jako miejsce zejścia ze statku Św. Piotra a nie na przykład w Ostii, wiele kilometrów bliżej Rzymu. Ze Świętym Piotrem kojarzy się też jedną z kolumn umieszczonych w kościele, uważaną za ołtarzową, ale przecież w tamtych czasach nie wytworzyła się jeszcze znana nam liturgia Mszy Świętej. Owszem było takie miejsce, gdzie łamano się chlebem, ale to były tzw. kościoły domowe i zasiadano w nich przy stole a nie ołtarzu.
Architektura
Żeby nie było, że marudzę, to od razu powiem, że zachwyciła mnie dostojność i surowość budynku. Długo i ze spokojem przyglądałam się wszelkim detalom. Jeśli komuś zdarzyłoby się podejść do budynku od strony rozległej łąki, to mógłby mieć problem z odnalezieniem wejścia do świątyni. Jedno z trzech bocznych jest od strony parkingu a główne hmm, jak by to opisać? Kościół zamiast elewacji frontowej ma czwartą apsydę (trzy, jak to zazwyczaj bywa w romańskich budowlach sakralnych, usytuowane są po wschodniej stronie). Po jej zbudowaniu główny portal przeniesiono na boczną ścianę od północy.

Ta czwarta apsyda, zachodnia, wypełnia niemal całą powierzchnię fasady, więc malutkie, frontalne wejście do świątyni jest wtłoczone pomiędzy nią a narożnik. Nieopodal stoją resztki dzwonnicy zburzonej podczas drugiej wojny światowej.
Na zewnątrz północnej nawy widać bardzo ciekawe zdobienie, nigdzie takowego jeszcze nie spotkałam, są to wgłębienia wypełnione majoliką, wygląda to tak jak by ktoś wmontował tam misy ceramiczne. Ponoć jest to element pochodzenia arabskiego.

Ściana z lokalnego surowca (głównie tufu) nosi ślady różnych przeróbek, „wydrapywanek” przybyłych pielgrzymów oraz powodzi spowodowanych przez niedaleką Arno, są na niej także wstawki z ornamentami klasycznymi i romańskimi


Wnętrze kościoła na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie remontowanego.

Blisko zachodniej apsydy w podłodze wielka wyrwa ukazuje wcześniejsze warstwy zabudowy sakralnej. Widać nawet inną orientację poprzedniej świątyni. Tam też stoi owa kolumna ołtarzowa. Nad wykopaliskami wznosi się gotyckie cyborium (czyli kamienny baldachim symbolizujący grób Jezusa).


Gdy już oderwiemy wzrok od tej niezwykłej struktury widzimy, że część nawy północnej zaadaptowano na zakrystię – następna rzecz niespotykana. Wszystko jak na dłoni.


Główna nawa nie prowadzi do czynnego ołtarza, ten umieszczono w nawie południowej. Dzięki zabudowie typu bazylikowego na granicy naw pod oknami ciągnie się cykl ciekawych fresków z około XIV wieku, zainspirowanych „Złota legendą” a przedstawiających sceny z życia Św. Piotra oraz portrety papieży.


I teraz o ostatniej niezwykłości. A mianowicie o zarządzaniu tą niezwykła parafią. Oddalona od Pizy świątynia nie przyciąga takich tłumów, jak Pole Cudów z Krzywą Wieżą na czele. Nikt nie pilnuje wejścia do niej, nie płaci się żadnych biletów. Wszelkie materiały albo są z określoną ceną albo za „Bóg zapłać” . W tej słynnej „watykańskiej walucie” był na przykład kalendarz, w którym umieszczono zdjęcia z kościoła. Wśród różnych ulotek znalazłam list od proboszcza bazyliki, fascynata miejsca, który lubi zachodzić do świątyni i pogadać z turystami. Zobaczyłam go jednak dopiero, gdy już odchodziliśmy z powrotem do auta. Mam nadzieję, że kiedyś coś nam ciekawego jeszcze opowie. Tym razem mogliśmy zanurzyć się w dawne czasy bez towarzystwa, czasami tylko przemknął przez nawy jakiś zagubiony turysta.


Gdyby ktoś chciał zobaczyć usytuowanie bazyliki z lotu ptaka to Google Earth podaje takie namiary: "San Piero a Grado" lat=43.6796056143, lon=10.3467439868, zresztą wystarczy wpisać nazwę miejscowości i chwilę po niej poszperać, trudno nie zauważyć tego arcyciekawego budynku.
Acha! No i więcej zdjęć w albumie Toskania samotnych cudów.