środa, 27 kwietnia 2016

DAWNO NIE ZAPRASZAŁAM WAS DO OGRODU

Po konkursie z kumkwatem w roli głównej przypomniałam sobie, że już dawno nie było zdjęć z ogrodu. Na razie ochłodziło się, a były już dni, że siedziałam na zewnątrz i malowałam. Akurat teraz to mi na rękę, bo mam inne zajęcia, choć i tak czekam na plenerową pogodę.
Parterowy żywopłot na razie wygląda dość dziko, udało nam się uratować dużo krzewów z zarazy niszczącej bukszpan. Teraz odrastają, gdy nabiorą mocy, czeka je wizyta fryzjera :)
Chciałabym, żeby ogród był tak przygotowany, by i parafianie mogli z niego korzystać. Na razie  brakuje w nim chociażby ławek.

Zdjęcia zrobiłam dokładnie tydzień temu:


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

TRUDNY CYTRUS DO ZGRYZIENIA

Oj! Łatwo nie było. I Wam, Drodzy Czytelnicy, bo myślałam, że zaleją mnie przepisy. I mnie też łatwo nie było wybrać spośród tych nadesłanych, gdyż wszystkie chciałabym wypróbować, więc właściwie dobrze się stało, że nie nadeszło więcej przepisów.

Zgodnie z obietnicą, przedstawiam Wasze cytrusowe wariacje, w kolejności nadsyłania:

Kinga podrzuciła przepis na cytrynowe kwadraciki.

Agniecha uraczyła sałatką z fenkułu, czyli kopru włoskiego oraz pomarańczy:
Fenkuł pokroić na cieniutkie plasterki, pół pomarańczy obrać, podzielić na cząstki, pracowici mogą poobcinać białą skórkę, cząstki pokroić na kawałki około centymetrowe. Oliwa, sól, pieprz, sok z cytryny, parę nasion fenkułu i gotowe. Smacznego!

Ewa "odświeżyła sałatką z pomarańczy", z przepisu znalezionego w "Wysokich Obcasach" 16 lat temu:
Składniki:
- 4 pomarańcze
- kilka czarnych oliwek
- 1/2 czerwonej cebuli
- sok z 1 cytryny
- 10 łyżek oliwy
- sól i pieprz
Pomarańcze dokładnie obrać ze skórki i wszystkich białych części. Pokroić w plastry i usunąć pestki.
Polać oliwą zmieszaną z sokiem z cytryny.
Posypać oliwkami i cebulą pokrojoną w cienkie piórka.
Doprawić solą i sporą ilością świeżo zmielonego pieprzu.
Przygotowuję tę sałatkę zwykle na Wielkanoc, choć czasem też przy innych okazjach. Budzi zdziwienie jej wytrawny smak, ale po spróbowaniu (co odważniejsi ;-) ) goście się przekonują. Nam smakuje wybornie.

Hajduczek postanowiła zadbać o zdrowie napojem:
1 grapefruit (najlepiej czerwony) obrany ze skórki i pozbawiony pestek, ale nie błonek

2 marchewki wyszorowane, ale ze skórką
1 jabłko (bez gniazda nasiennego)
1 szklanka jogurtu, kefiru, maślanki lub zsiadłego mleka - oczywiście naturalnego, a nie słodzonego smakowego
ewentualnie 1 łyżka miodu - dla tych, co lubią bardziej słodkie napoje (ja nie dodaję miodu)
Wszystkie składniki proszę wrzucić do miksera kielichowego albo zmiksować blenderem na gładką masę i wypić ze smakiem dla zdrowia. Można (a nawet trzeba) podzielić się z bliźnim:-)))

Kasia zaprezentowała przepis z historią:
fot. Kasia B.
Otóż jak na załączonym obrazku widać zapisała go dla mnie, własnoręcznie moja  znajoma, a nawet więcej niż znajoma, mianowicie Alinka Walczak, świętej pamięci już siostra z naszej wspólnoty. Alinka była repatriantką z Wilna, żoną jeńca z obozu koncenracyjnego Stutthoff i doskonałą polonistką, z nienaganna przedwojenną wymową. Będąc już babuleńką po 80-tce jeszcze pracowała korygując prace znanych trójmiejskich pisarzy i poetów.
Co do samego przepisu to z grubsza postępuję tak jak w notatce. Przetestowałam tylko, że gdy cytryny poczekają dłużej niż 4 tygodnie to jest jeszcze większa moc. Eksperymentowałam też, co zrobić z wyciśniętymi, spirytusowymi cytrynami, np. przesmażając je z cukrem i używając do celów różnych (w tym, dodatek, nadzienie do kaczki i innych mięs). 
fot. Kasia B.
Sam likier niejednego już postawił na nogi, lecząc gardło, np mojej przyjaciółki Petry z Berlina ale też zwalając z nóg, bo ma moc i jest pyszny, więc można się zapędzić. Pity niezależnie od choroby w wietrzne, zimowe wieczory świetnie rozgrzewa stopy przed pójściem do łóżka. polecam!

Malinowa Żyrafa też chce mnie rozpić, ale zacnie.
Ani na słodko, ani na kwaśno, a już na pewno nie na słono :-)

Zacny napój zwany nalewką farmaceutów.
Potrzebujemy:
1 kg cytryn
1 kg cukru
1 l spirytusu
1 l mleka
Cytryny umyć okroić z żółtej skórki oraz albedo (cienko skrojona skórkę z 1 cytryny zostawić) pokroić w plasterki, oczyścić z pestek włożyć do słoja zamykanego na klamerkę. Dodać cukier, mleko i spirytus i skórkę z cytryny.
Słój zamknąć i odstawić w chłodne, ciemne miejsce na miesiąc (wstrząsać słojem co kilka dni).
Następnie nalewkę przefiltrować. Klarowną górną warstwę nalewki należy ostrożnie zlać, albo ściągnąć rurką (my robiłyśmy to rurka od kroplówki :-). Pozostałą zawartość słoja odsączyć na sicie wyłożonym podwójną warstwą ręcznika papierowego. Po tych zabiegach nalewka wymaga jeszcze dalszego filtrowania przez lejek z watą lub filtrem od kawy. Można ją pić po 2 tygodniach.

Kazimierz nadciągnął z szerokim wachlarzem:

1.  Dziś na obiad miałem utartą marchew z cytryną i cukrem.
     Skłamałem bo z braku cytryny utarłem jabłko.
2.  Kapusta - ugotować na miękko - dodać sól, pieprz smalec (może być ze
     skwarkami) cukier i cytrynę do smaku.
3.   Sernik bez sera:
     składniki  
     0,5 litra kwaśnej śmietany,
     litr mleka,biszkopt,
     galaretka,
     bakalie według uznania (ja daję rodzynki)
     jajka szt 5,
     szklanka cukru,
     kostka masła,
     cytryna.
     Mleko zagotować - do gotującego mleka wlać śmietanę z rozmiksowanymi w niej jajkami.  Po  
zwarzeniu wylać na sitko i ostudzić. Utrzeć szklankę cukru z kostką masła następnie dodawać po łyżce ostudzonego sera i ucierać. Wcisnąć sok z cytryny  Dodać bakalie. Na spód tortownicy wyłożyć biszkopt na to wyłożyć utartą masę. Na wierzch owoce, wg  uznania  (kawałki banana, czy pomarańczy) zalać twardniejącą galaretką - wstawić do lodówki.
4.  Sok z aronii:
     składniki:
     kilogram aronii,
     ca 130 g liści z wiśni,
     3 kilogramy cukru,
     2 - 3 cytryny,
     3 litry wody.
     Aronie z liścmi z wiśni gotować pół godziny.  Odcedzić wsypać cukier i sok z cytryn. Zagotować -    
     przelać gorący sok do słoików. Studzić pod przykryciem słoiki dnem do góry.

Mila zaryzykowała i wypróbowała na sobie chłodnik z książki pt."Cuisine Nicoise" Sun-kissed cooking from the French Riviera napisanej przez Hillary Davis.
"Chilled red pepper, orange and yogurt soup with parsley salad"

Składniki na 4 osoby
2 duże czerwone papryki, wypestkowane i pokrojone w plastry
2 pomarańcze
1 szklanka wody
3/4 łyżeczki soli morskiej
3 łyżeczki cukru
125 ml greckiego jogurtu, ja dodałam trochę wiecęj
pęczek zielonej pietruszki
3 łyżeczki oliwy z oliwek

1 1/2 łyżeczki czerwonego octu winnego

fot. Mila



Pokrojone papryki włożyć do malaksera, 1 pomarańczę dobrze umytą zetrzeć na drobnej tarce, skórkę odłożyć do miseczki na bok, obie pomarańcze obrać z białej błonki, pokroić i dodać do malaksera, dolać szklankę dobrej wody, wsypać1/4 łyżeczki soli i cukier, miksować przez minutę, dodać grecki jogurt, miksować aż do polaczenia się składników.
Pęczek pietruszki poszatkować nie za drobno, dołożyć startą skorkę pomarańczową, oliwę, ocet 1/2, łyżeczki morskiej soli, wymieszać wszystko widelcem, doprawić do smaku solą, jeśli potrzeba. Zupę rozlać do miseczek, na środku położyć salatkę z zielonej pietruszki. 
fot. Mila
Tatiana posłodziła sycylisjkim ciastem cytrusowym, na podst. przepisu Penny Stephens "Z kuchennej półeczki - kuchnia włoska"

4 jajka
125 g cukru
1 cytryna
2 pomarańcze
150 g migdałów
25 g mąki
cukier puder do posypania


Rozdzielić żółtka od białek.
Wycisnąć sok z cytrusów po czym zetrzeć skórkę z cytryny i jednej pomarańczy.
Żółtka i cukier ubić na pulchną masę. Następnie dodać do niej startą skórkę z cytrusów i dokładnie wymieszać.
Wyciśnięty sok połączyć ze 125 g zmielonych migdałów i przełożyć do masy z żółtek.
Po uzyskaniu jednolitej, płynnej mieszanki dodać mąkę i wymieszać.
Białka ubić na sztywną pianę i ostrożnie dodać do mieszanki (w trakcie nagrzać piekarnik do 180st C.)
Przygotować okrągłą foremkę bądź tortownicę (ok. 20cm), natłuścić ją i posypać bułką tartą.
Kiedy jest gotowa przełożyć do niej ciasto.
Piec od 35-40 minut (pozostawić ciasto na 10 minut w wyłączonym piekarniku).
Kiedy ciasto ostygnie posypać je prażonymi płatkami migdałów (uprażyć na suchej patelni) i cukrem pudrem.

Justyna rzutem na taśmę (wraz ze zdjęciami) dostarczyła swój sposób na pomarańczowy dżem, wzięty z bloga makagigi.
fot. Justyna K.
1,5 kg pomarańczy
900g cukru (biały lub trzcinowy, ja daję domowy waniliowy)
sok z 1 cytryny
fot. Justyna K.
Wykonanie
Pomarańcze szoruję i obieram. Skórkę z jednej pomarńczy odkładam na bok, resztę wyrzucam.
Obrane pomarńcze kroję w plastry, usuwam pestki. Białe części (farfloszki) zostawiam. Następnie plastry wrzucam do blendera i miksuję na pulpę. Trwa to chwilę.Masę przelewam na patelnię z wysokim rantem i zasypuję cukrem.
Pozostawioną skórkę z 1 pomarańczy zalewam wodą i gotuję 5-8min minut (od momentu zagotowania się wody). Miękkie skórki wyjmuję, studzę a następnie kroję w kostkę. Pokrojone dorzucam do miąższu z cukrem, doprowadzam do wrzenia i gotuję na nie za dużym ogniu dobre 30 - 45 minut. Studzę, wyciskam sok z cytryny prosto na dżem i ponownie zagotowuję.
Gorącą konfiturę przekładam do dużego słoika (można oczywiście do kilku mniejszych).
I gotowe!
fot. Justyna K. 

Taką konfiturę polecam do wszystkiego. Do serów, wędlin, antipasti, do wina czy zwykłej kanapki. Cudownie wygląda przygotowana z sycylijskich pomarańczy odmiany moro.

Bądź tu mądry i wybierz! Wszystko inspirujące. Dobrze, że nie podałam żadnych konkretnych warunków, bo przepisy są z różnych dziedzin i brzmią niezwykle kusząco. Na pewno je wypróbuję, ale pierwszy, jaki od razu chciałabym wykonać, to sposób na sałatkę od Ewy. 

Tym samym drzewko ze zdjęcia powędruje do Ewy,
której serdecznie gratuluję, w imieniu swoim i sponsora cytrusowego konkursu.
A Wam, Drodzy Czytelnicy, baaaaardzo dziękuję za tyle inspiracji. 

piątek, 22 kwietnia 2016

TURYSTYCZNE TRICKI

Czasami aż mi głupio opisywać jakieś miejsce, które jest trudno dostępne dla turystów. Myślę jednak, że chociaż w ten sposób mogę przybliżyć Wam bogactwo dziedzictwa kulturowego Toskanii.
To trochę tak, gdy nie wolno robić zdjęć, ale potem idąc, chociażby przez Piazza Santa Croce, inaczej patrzę na okna jednego z pałaców i wiem, co kryją.
Ostatnio pogłębiłam inny sposób na dostanie się do miejsc, do których nie weszłabym z ulicy.
Na Facebooku śledzę różne toskańskie strony. Jest ich tak dużo, że nie wymienię ich tutaj, jeśli chcecie wiedzieć, które to, wejdźcie na mój profil i zobaczcie, co mam w "polubionych".
Z tych źródeł zyskuję informacje o różnych wydarzeniach, festach, nadzwyczajnych otwarciach, itp.
Wiosna to, na przykład, czas wielu imprez o charakterze ryneczków, targów.
Bywają te bardzo rozbudowane, z wieloletnią tradycją i z płatnym wejściem, jak chociażby Mostra Internazionale dell'Artigianato w Fortezza da Basso - tegoroczna zaczyna się jutro i trwa do 1 maja, czy druga, według mnie o wiele bardziej szlachetna, Artigianato e Palazzo na terenie Giardino Corsini - najbliższa edycja 12-15 maja.
Ale nie o nich, nie o nich dzisiaj.
W samej Florencji obdywa się wiele mniejszych imprez, których zakres tematyczny mniej mnie interesuje, a bywa, że wcale, za to miejsce akcji, i owszem.
Jedynym mankamentem są trudne warunki fotograficzne, bo kramy psują charakter willi.
Mimo tego, chciałam Was dzisiaj zaprosić do dwóch miejsc, które zobaczyłam w odstępie tygodnia.

Pierwsza to Villa le Piazzole. To posiadłość z XVI wieku, wybudowana na resztkach wcześniejszych zabudowań, w tym średniowiecznej wieży.

Obecnie służy jako wyrafinowana rezydencja i bed&breakfest. Położona jest wśród wzgórz na południu Florencji (15 minut autem od centrum), oddalona od ruchliwej drogi. Można do niej dojechać tak wąską ulicą, że składanie lusterek wydaje się jedynym sposobem na przejechanie szerszych aut. W ogóle nie czuć dotyku miasta.

Nie wiem, dlaczego tak słabo obfotografowałam wnętrza? Chyba za mało jeszcze umiałam odciąć się od handlowego charakteru imprezy. Lepiej mi poszło w ogrodzie.

Właściwie niewiele mnie zainteresowało z wystawianych towarów, to było klasyczne mydło, powidło.

Za to zaintrygowało mnie, jak Włosi, przeczuleni na punkcie bezpieczeństwa imprez, mogli ustawić kramy nad samym basenem?

Widać, że obiekt jest bardzo zadbany, aż korci zostać klientem Villa le Piazzole.

Drugą posiadłością była Villa Montalto, położona z kolei na północnych pagórkach Florencji, w podobnej odległości od centrum, co poprzednia. Niedaleko stadionu, co mogłoby być minusem, gdyby chcieć wypocząć w tej willi, podczas trwania sportowych imprez. Jednak Villa Montalto jest wykorzystywana głównie na "zbiorcze" wydarzenia, typu wesela, konferencje, czy mercatini.  Właśnie kiermasz pozwolił wejść na teren nieruchomości.

A wejście było długie i pod górkę, bo na wszelki wypadek, nie napisano, że można podjechać autem, wspomniano tylko o busiku dowożącym na miejsce, więc grzecznie zostawiliśmy auto przy głównej drodze, nieopodal bramy. Z radością nie skorzystałam z navetty, wiosenna zieleń tunelu aż prosiła o spacer. Widać większe zaniedbanie terenu, choć co pewien czas widoczne gaje bambusowe wprawiały mnie w zachwyt, nie chciałam pamiętać, jak ekspansywnymi roślinami są te olbrzymie tyki.

U góry czeka olbrzymia rezydencja, na moje oko XVII/XIX wieczna - wewnątrz (bardzej nowocześnie XIX/XX wiek), jak i na zewnątrz niej rozlokowały się stoiska z modą vintage.



Tym razem udało mi się więcej pamiętać o pomieszczeniach, ale smutno mi się je fotgrafowało. Były takie wypatroszone, a nawet jeśli pozostało coś z wyposażenia (piękna biblioteka z koronkowym sufitem), to w zestawie z kramami wyglądało to tragicznie.

A szkoda, bo widać, że pokoje mają wiele ciekawych sztukaterii, a na górne (niedostępne) piętro prowadzi winda z pięknym zdobnie okratowanym wejściem, na którym powieszono jakieś materiały reklamowe. Winda ponoć działa i jest smaczkiem dla miłośników dawnej techniki.

Klientela mercatino była bardzo odmienna od tej z Villa le Piazzole. Pojawili się ludzie o bardziej zdecydowanym stylu, czasami interesującym, było też więcej obcokrajowców.
Jedno jest pewne w takich sytuacjach. Bez gastronomii nie ma imprezy, zawsze znajdzie się jakiś wyszynk :)

A ja sobie wśrod "wintydżowych" towarów znalazłam poniekąd kaligraficzny klejnocik - intarsjowany bibularz. I już niczego więcej do szczęścia nie potrzebowałam.




Cieszę się, że zobaczyłam obydwie wille, to pogłębiło moje pojęcie o tym, jak to mieszkano w dawnych czasach.


poniedziałek, 18 kwietnia 2016

CO BY TU UGOTOWAĆ?

Zazwyczaj odrzucam propozycje współpracy polegającej na powieszeniu tu reklamy, wyjątki uczyniłam dla przyjaciół. Zdarzył się też konkurs filmowy promujący specjalną projekcję.
Jednak takiej oferty nie mogłam odrzucić. Stali czytelnicy doskonale wiedzą, że jestem maniaczką cytryn, a i innymi cytrusami nie pogardzę.
Właściwie sama niewiele skorzystam, więc wymyśliłam taki konkurs, bym jednak coś z niego uszczknęła.

Dokładnie przez tydzień będę czekała na Wasze przepisy z udziałem jakiegoś cytrusa. 
Może być i na słono i na słodko, albo i kwaśno. 
Wygra przepis, który mnie najbardziej zainspiruje, zaskoczy. 

I to jest właśnie korzyść dla mnie - zdobędę kilka przepisów, które opublikuję w momencie ogłoszenia wyników, czyli w poniedziałek, 25 kwietnia, około południa.
Możecie przepisy nadsylać mailowo, facebookowo, a nawet wkleić w komentarzu pod tym wpisem.
Nagroda będzie wysłana na terenie Polski, ale udział może brać każdy, tylko sam odbierze sobie potem drzewko z krajowego adresu. 
Dodam od razu, że nie musi to być autorski przepis, ale chodzi o to, żebyście go sami mieli praktycznie rozgryzionego. Wskażcie wtedy, skąd wzięliście.

A korzyść dla Was?
Co powiecie na małe drzewko kumkwatu?
Dokładnie tego ze zdjęcia:

http://www.roslinyegzotyczne.pl/pl/c/Cytrusy/59

Bardzo lubię ten owoc. Genialnie komponuje się chociażby z truskawkami, tymi pociachanymi i w jogurtowym koktajlu. Ma wyjątkowo aromatyczną skórkę, i to głównie ona stanowi zaletę kumkwatu.
Fundatorem nagrody jest firma sprzedająca rośliny egzotyczne, w tym wszelkiej maści cytrusy. Na dole bloga będzie wisiał link, do którego przenosi też podpis ze zdjęcia drzewka.



sobota, 16 kwietnia 2016

FALSTART

Są wszędzie, od niemal białych po głęboko fioletowe. Przywołują zapachem, słodzą każdemu, kto koło nich przejdzie. Zwisają, z zaciekawieniem przyglądając się tym w dole, tym, którzy z zachwytem podnoszą głowy i patrzą i nadziwić się nie mogą tej obfitości.
Ta roślina powinna nazywać się histeria, nie wisteria, bo jej widok budzi we mnie nadmierne emocje. Jej charakterowi odpowiada chyba jednak bardziej słowo "glicynia", bo ma w sobie takie delikatne rozkołysanie.
Od chwili, gdy na naszej ogrodowej glicyniii zauważyłam pąki, minęły tylko dwa dni, a już zwiesiły się fioletowe kiście.
W kolażu różnych wisterii środkowa jest nasza:

Zawsze mam przekonanie, że nasze ogrodowe rośliny mają opóźnienie, więc właściwie w ciemno namówiłam Krzysztofa, by pojechać do Giardino Bardini. Zapowiadała się słoneczna niedziela, aż się prosiło.
Przy okazji wypróbowaliśmy ciekawy sposób na zaparkowanie. Trzeba wspiąć się autem Via di Belvedere i wjechać w bramę prowadzącą do Forte di Belvedere. Pod murami jest parking dla zwiedzających właśnie Willę Bardini. Potem - niemal naprzeciw wejścia do Fortu - wchodzi się po kilku schodkach  i uliczka pełna kwiecia poprowadzi Was do górnego wejścia na teren kompleksu Bardini.

Nie dość, że blisko, to ... darmowo :) Nie mam pojęcia, czy ktoś sprawdza faktyczne pójście do Villa Bardini, a nie zwiedzanie Florencji.


Plan był prosty: Ja pobuszuję w glicynowym tunelu, a pryncypał siądzie przy kawie z widokiem na Florencję, a potem obejrzymy sobie, co kryje wnętrze Willi Bardini.
I weź tu człowieku planuj!
W tunelu jeszcze pustawo, tylko na zewnątrz rzęsiście fioletowo.

Za wcześnie!
I kto by pomyślał?
Wszędzie obfite nawisy, a tu ...
Żeby nie było, że marudzę, przypomnę zdjęcie zrobione lekko deszczową porą w 2014 roku:


Pokręciłam się chwilę po ogrodzie, niektórzy to po nim nawet biegli:















Potem wyciągnęłam Krzysztofa na wystawę.
I tu niespodzianka!
Bardzo miła niespodzianka.
Chociaż, na początku też zawód.
Miałam jakieś dziwne wyobrażenie o zawartości muzealnej.
Cały czas zachodzę w głowę, czy ja czegoś znowu nie pomieszałam. Wcale bym się nie zdziwiła. Naciągnęłam Krzysztofa, będąc przekonana, że mają jakąś ekspozycję ze sztuką sakralną. Taa ... Niewiele z sacrum tam się znajdowało, ale każdy znalazł coś dla siebie.
Może kilka słów o samym miejscu.
Villa Bardini stanowi część kompleksu, do którego należy i giardino z glicyniowym tunelem.
Ha! Zapomniałam ją sfotografować z zewnątrz. Podeprę się więc kolażem z 2013 roku:

A w ogóle to jest częścią składową nieruchomości, którymi opiekuje się Fundacja Bardini Peyron.
Budynek powstał w XVII wieku, szybko zyskał nazwę Villa Belvedere - ze zrozumiałych względów, bo chyba nikt nie przejdzie obojętnie nad widokami, jakich dostarczają jej okna, taras, czy  przylegający ogród.

Willę rozbudowywano, o czym świadczą chociażby niespodziewane klatki schodowe, dziwne przejścia, labirynt pomieszczeń - a to tygryski lubią najbardziej :)
Swoje obecne imię zawdzięcza jednemu z właścicieli, po których trafiła pod zarząd florenckiego banku.
Budynek był zaniedbany, niewiele w nim zostało, ale zawsze znajdzie się kilka detali, nieprawdaż?

Wjechaliśmy windą (lenie! za moją namową), by potem powoli schodzić.
Wyobraźcie sobie zaskoczenie, gdy macie nadzieję coś zobaczyć, a wkraczacie w zupełnie inny, zaskakujący świat. Pierwszą reakcją jest próba odrzucenia, bo przecież, głupia pamięć kazała spodziewać się czegoś innego.
Ale nie da się odrzucić nastroju sal, w których stoją manekiny ubrane w rzeźby. Bo jakże inaczej nazwać te fantastyczne stroje? To czysta zabawa przestrzenią i kolorem. Chodziłam, ba! stąpałam, pomiędzy lustrami, przystrajałam się w suknie. Żal mi, że one takie tam bez użytku. Ciekawe, czy potem ze sobą rozmawiają? Ploteczek nie za wiele, rzadko kto do nich zajrzy, więc każdy zwiedzający na wagę złota.















Na ścianach wiszą w pewien sposob powiązane z kostiumami "tkaninowe" obrazy.

Ciekawa jestem, czy same by się broniły, czy bardziej by trąciły myszką? Razem z manekinami, z głęboką zielenią tkaninowych ścian, z lustrami, półmrokiem - uczta!
Dwa piętra niżej zaskakuje mnie Pietro Annigoni. Właściwie to on mało kogo może zaskoczyć, chyba że pod postacią ducha, umarł w 1988 roku. Jego obrazy ujęły mnie za serce. Świetne portrety i autoportrety, świetliste krajobrazy, czasami jakieś oniryczne nastroje, doskonała kreska, plama.

Miał przydomek "malarz królowych", sportretował między innymi Elżbietę II.
http://www.pananti.com/uploads/imgup/219it-annigoni.jpg
Jego klientami były też: królowa matka, księżniczka Małgorzata, Farah (żona Reza Mohammada Pahlaviego wraz z nim). A nie były to tylko ważne kobiety, wśród dzieł Annigoniego znajdziecie też wyobrażenia Jana XXIII, Johna Kennedy'ego, czy księcia Filipa.
Jeden bardzo niezwykły "utytułowany" kobiecy portret wisi w Willi Bardini. To angielska baronowa (z pochodzenia Niemka) Stefania von Kories.

Przyznam się, że na początku pomyślałam o Sophie Loren, może przez tę posągowość? Sama nie wiem. Mam słabą pamięć do twarzy. Im dłużej przyglądałam się portretowi, tym bardziej było mi wstyd z powodu pomyłki.
Fascynujący portret ma 3 metry wysokości. Annigoni nie miał w zwyczaju malować tak wielkich płócien, ale ponoć zrobił tak pod wrażeniem wulkanicznej osobowości swojej modelki. Bardzo byłam ciekawa, jak wyglądała, chciałam porównać ją z jakimś zdjęciem. Szukając, znalazłam świetne ujęcie przez szybę w pracowni malarza. Zdjęcie samo w sobie dojmujące. Piękna baronowa w,  powiedzmy, mało atrakcyjnym estetycznie otoczeniu.


Charakteru wystawie dodają rzeczy związane z malarzem (zwracam Waszą uwagę na rewelacyjny stojak na rower). Na ile jest w nich obrazu człowieka? Na ile przedmioty są też autoportretem? A tych w postaci malunku, czy rzeźby, zobaczyliśmy kilka.

W jednym z korytarzy powieszono powstałe w 2006 roku obrazy innego artysty Mauro Falzoniego. Wszystkie pokazują dawne czasy w willi i ogrodzie, charakteru dodaje im kształt kojarzący się mi ze słynnymi lunetami Giusto Utensa.

Zupełnie zapomniałam o pąkach glicynii, chociaż korci mnie, by sprawdzić w tę niedzielę, czy tunel się zafioletowił.