Postimieninowourodzinowe (brrr, długie i brzydkie słowo) spotkanie o piątej po południu, przy cieście i herbacie (głównie).
Przebojem okazało się słodkie zwane snikersem, oczywiście ze strony mojewypieki. Z drżeniem myślałam o żołądkach gości, bo ciasto do lekkostrawnych to nie należy :) Wybrałam je ze względu na urodzaj orzechów , a jakże! włoskich :) Do tego z lekka solone orzeszki ziemne. Tylko zamiast margaryny u mnie masło, ale to drobiazg :)
Z kolei motywem przewodnim stołu i jego otoczenia były dorodnie zapowiadające się kaki. Z jedzeniem ich należy jeszcze poczekać, ale piękne kule aż kusiły, by zawitać na stole choćby w postaci dekoracji. Świece tym razem malutkie, ale tematycznie związane :)
niedziela, 30 października 2011
wtorek, 25 października 2011
POŻEGNALNY SPACER
Dzisiaj Tata odleciał do Polski. Chciałam w poniedziałek jeszcze zabrać go do Cinque Terre, żeby przejść spokojnie jeden odcinek szlaku, ale spadające ciśnienie zmierzające ku deszczom i wzrastające u Taty, pewnie z wrażenia przed powrotem, spowodowały zmianę planów. Jednak niezupełnie, morze pozostało, tylko bliższe i z płaskim wybrzeżem. Wybraliśmy się do Marina di Vecchiano. Idealne miejsce i pora na spacer.
Psy mogły harcować do woli, raz przeszła tylko jedna para spacerowiczów, z oddali widać było wędkarza a poza tym nikoguśko.
Oj! Zapomniałabym o żołnierzu, który pilnował wejścia na pewien odcinek plaży, bo odbywały się tam ćwiczenia strzelnicze. To znaczy strzelających nie widzieliśmy, oni gdzieś z wydm strzelali do celów na morzu, czasami pudłując w plażowy piach. Na szczęście nie strzelali non stop, więc mogliśmy cieszyć się nadmorską przechadzką. A wydmy ładniejsze chyba bez żołnierzy?
Nie są takie pagórkowate, jak nasze polskie, ale i tak widać specyficzną dla trudnego klimatycznie środowiska roślinność.
Spacer z Tatą to także wspomnienie dzieciństwa. Mimo nader skromnych możliwości finansowych Rodzice corocznie wyjeżdżali z nami nad morze. Godziny spędzane na plaży to zabawy z siostrą w sklep pełen towarów, w którym mąką był mokry piach a solą - suchy, kamyczki zaś wspaniałą walutą. Często sama zapominałam o otaczającym mnie świecie wykorzystując skarby wyrzucone przez fale. Wyszukiwałam kształty w drewnie, tajne znaki na kamieniach, lubowałam się w barwach intensywnych dzięki zamoczeniu w wodzie a blednących na słońcu. Czasami dosłownie coś wyszukałam w piachu. Zabawicie się ze mną?
Ten piasek nad polskim morzem był dużo piękniejszy, bieluśki i drobniutki.
Jednego nad polskim morzem nie było w żadnej postaci - łypiących na plażę dwutysięczników.
Zdążyliśmy wrócić przed deszczem, który dzisiaj pożegnał Tatę w Toskanii i powitał w Polsce.
Psy mogły harcować do woli, raz przeszła tylko jedna para spacerowiczów, z oddali widać było wędkarza a poza tym nikoguśko.
Oj! Zapomniałabym o żołnierzu, który pilnował wejścia na pewien odcinek plaży, bo odbywały się tam ćwiczenia strzelnicze. To znaczy strzelających nie widzieliśmy, oni gdzieś z wydm strzelali do celów na morzu, czasami pudłując w plażowy piach. Na szczęście nie strzelali non stop, więc mogliśmy cieszyć się nadmorską przechadzką. A wydmy ładniejsze chyba bez żołnierzy?
Nie są takie pagórkowate, jak nasze polskie, ale i tak widać specyficzną dla trudnego klimatycznie środowiska roślinność.
Spacer z Tatą to także wspomnienie dzieciństwa. Mimo nader skromnych możliwości finansowych Rodzice corocznie wyjeżdżali z nami nad morze. Godziny spędzane na plaży to zabawy z siostrą w sklep pełen towarów, w którym mąką był mokry piach a solą - suchy, kamyczki zaś wspaniałą walutą. Często sama zapominałam o otaczającym mnie świecie wykorzystując skarby wyrzucone przez fale. Wyszukiwałam kształty w drewnie, tajne znaki na kamieniach, lubowałam się w barwach intensywnych dzięki zamoczeniu w wodzie a blednących na słońcu. Czasami dosłownie coś wyszukałam w piachu. Zabawicie się ze mną?
Ten piasek nad polskim morzem był dużo piękniejszy, bieluśki i drobniutki.
Jednego nad polskim morzem nie było w żadnej postaci - łypiących na plażę dwutysięczników.
Zdążyliśmy wrócić przed deszczem, który dzisiaj pożegnał Tatę w Toskanii i powitał w Polsce.
poniedziałek, 24 października 2011
URODZINOWO
Oferta na Groupon idealnie trafiła w moje zapotrzebowanie na obiad dla trzech osób. Tą trzecią osobą oczywiście jest Tata, to razem z nim i Krzysztofem świętowałam swoje urodziny i dopiero co minione imieniny.
Plan był prosty: zjeść zarezerwowany przez portal obiad i przy okazji zobaczyć okolicę.
To może najpierw miejsce?
Najpierw należało znaleźć lokal. Łatwo nie było. GPS zawiózł nas kilkaset metrów dalej, po telefonie do obsługi okazało się, że przejechaliśmy. Nie dziwota - żaden szyld nie zatrzymywał przechodnia, a od ulicy niewiele było widać. Ciekawy ten zupełny brak reklamy, tym bardziej, że lokal był pełen gości. I nie wszyscy byli z Groupona, czego można było się domyślić po odmiennym zestawie potraw.
Nasz był skromny, ale dający poczucie najedzenia się. Skromny nie znaczy "niesmaczny". Wręcz przeciwnie. Jedynie do deseru mieliśmy zastrzeżenia. Ale przystawka w postaci ciepluśkich kuleczek ciasta drożdżowego smażonego na głębokim oleju, sera stracchino oraz toskańskie prosciutto to wspaniałe odkrycie.
Jak to się stało, że z tych trzech składników jadłam dotąd tylko ostatni? Koniecznie więc muszę się nad nimi zatrzymać, a i niebawem popełnić w swojej kuchni.
Kuleczki, po włosku - coccoli, po polsku - przytulanki.
To toskańska, a nawet bliżej określana jako florencka, potrawa z ciasta drożdżowego.
Potrzebujemy:
500 g przesianej mąki 00
350 ml wody
25 g drożdży (najczęściej znalazłam w przepisie piwne)
sól
cukier
oliwa
olej do smażenia
Nasypać mąkę do miski wraz z dwiema szczyptami soli. Rozpuścić drożdże w 100ml letniej wody idodać szczyptę cukru. Wlać do dołka zrobionego w mące i mieszać palcami. Dolać ciepłej wody, tyle, by otrzymać pożądaną konsystencję miękkiego ciasta. Dodać dwie łyżki oliwy i mieszać aż ciasto będzie miękkie, ale nie lepkie. Przykryć wilgotną szmatką i pozostawić do zdwojenia objętości.
Ciasto formujemy w kulki o wielkości orzecha. Robimy to w dłoniach oprószonych mąką.
Niestety do smażenia potrzeba dużo oleju, który wlewamy do garnka. Przytulanki muszą się w nim zanurzyć. We włoskim przepisie jest ładne określenie na ogień, powinien być słodki, czyli średni, żeby temperatura oleju nie była z byt wysoka i nie utworzyła spieczonej skórki, a ciasto w środku nie pozostało surowe. Jak widać na zdjęciach, coccoli nie są zbyt przyrumienione.
Drugi składnik wybornego zestawu to ser stracchino. Biały, mięciutki, o nutce twarogowej, ale konsystencji pasty. Ser wziął swoją nazwę z lombardzkiego dialektu, w którym słowo stracch oznacza zmęczony. Kto zmęczony? Ano krowy, które sprowadziło się z letniego wypasu, albo takie, które są na zimowej karmie, czyli na diecie :) Lombardia i Toskania mają ten ser na liście tradycyjnych produktów własnej kuchni. Stracchino to tłusty ser krótko sezonowany - 10, maksymalnie 20 dni, bez skórki.
Niestety na drugą potrawę, czyli "różne smażone w pajęczynach" nie znalazłam przepisu. Wydaje się, że to autorski pomysł tego lokalu. Kurczak i królik także mile połechtał podniebienie, ale móżdżek mnie odrzucił. Brrrr! Okropna konsystencja.
I to byłby koniec zachwytów, bo mogłabym napisać o widoku, ale nie posadzono nas w werandzie, więc niezwykła panorama została poza zasięgiem naszego wzroku. Na szczęście tylko w lokalu, bo potem i owszem, w ilościach zachwycających.
Obsługa też jakaś dziwna, potrafili przechodząc koło naszego stolika niemal rzucić półmisek z potrawą, dlatego nie napiszę, gdzie byliśmy. Szkoda się męczyć, a coccoli ze stracchino z dodatkiem prosciutto najlepiej samodzielnie przygotować.
Zdradzę jednak, że byliśmy w pobliżu miejscowości Cercina, bo to na niej skoncentrowaliśmy potem swoją uwagę. Miejscowość to szumnie powiedziane, bo to zespół luźno rozrzuconych domów. Sielsko wiejska, z krowami, obok których Krzysztof nie mógł spokojnie przejechać.
Ja nie darowałam oliwkom, których zbiory już się zaczęły.
Całe szczęście został jeszcze jeden obiekt do zwiedzenia - Pieve di Sant'Andrea.
Kościół sięgający początkami VIII wieku, z piękną loggiatą dobudowaną w XV wieku. Mocna i przysadzista bryła kościoła zaskoczyła mnie wewnątrz zadbaniem. Po ruinach zamku znalazłam się w prostym, romańskim budynku ciągle używanym i pielęgnowanym.
Ale nie ma co się dziwić, tylko dla jednego fresku warto wspiąć się na wzgórza położone na północ od Florencji. W absydzie prawej nawy zatrzymuje mnie i wypuścić nie chce dzieło młodego Domenico Ghirlandaio.
Przedstawia trzech świętych: Hieronima, Barbarę i Antoniego Opata. Co za ręka! No ja już nie mam słów - ponoć malarz malując ten fresk miał tylko 23 lata! W życiu bym nie podejrzewała patrząc na delikatność rysów Barbary, na bardzo wyraźnie widoczne środki stylistyczne znane mi z jego późniejszych dzieł. Tak młodo, a tak dobrze?
W zakończeniu lewej nawy też przycupnęły freski. Kaplica jest pięknie wymalowana, ale właściwie nie do sfotografowania. Trudno znaleźć dobry punkt dla ujęcia, by nie spowodować uruchomienia alarmu.
Nawet sufit wypełniają moje ulubione florenckie groteski. Główną bohaterką jest tam jednak drewniana Madonna z Dzieciątkiem. Nie znalazłam o niej żadnej informacji, ale wygląda mi na średniowieczną.
Takie cudeńka w miejscu położonym z daleka od turystycznych szlaków.
Ładny prezent na urodziny, nieprawdaż?
Plan był prosty: zjeść zarezerwowany przez portal obiad i przy okazji zobaczyć okolicę.
To może najpierw miejsce?
Najpierw należało znaleźć lokal. Łatwo nie było. GPS zawiózł nas kilkaset metrów dalej, po telefonie do obsługi okazało się, że przejechaliśmy. Nie dziwota - żaden szyld nie zatrzymywał przechodnia, a od ulicy niewiele było widać. Ciekawy ten zupełny brak reklamy, tym bardziej, że lokal był pełen gości. I nie wszyscy byli z Groupona, czego można było się domyślić po odmiennym zestawie potraw.
Nasz był skromny, ale dający poczucie najedzenia się. Skromny nie znaczy "niesmaczny". Wręcz przeciwnie. Jedynie do deseru mieliśmy zastrzeżenia. Ale przystawka w postaci ciepluśkich kuleczek ciasta drożdżowego smażonego na głębokim oleju, sera stracchino oraz toskańskie prosciutto to wspaniałe odkrycie.
Jak to się stało, że z tych trzech składników jadłam dotąd tylko ostatni? Koniecznie więc muszę się nad nimi zatrzymać, a i niebawem popełnić w swojej kuchni.
Kuleczki, po włosku - coccoli, po polsku - przytulanki.
To toskańska, a nawet bliżej określana jako florencka, potrawa z ciasta drożdżowego.
Potrzebujemy:
500 g przesianej mąki 00
350 ml wody
25 g drożdży (najczęściej znalazłam w przepisie piwne)
sól
cukier
oliwa
olej do smażenia
Nasypać mąkę do miski wraz z dwiema szczyptami soli. Rozpuścić drożdże w 100ml letniej wody idodać szczyptę cukru. Wlać do dołka zrobionego w mące i mieszać palcami. Dolać ciepłej wody, tyle, by otrzymać pożądaną konsystencję miękkiego ciasta. Dodać dwie łyżki oliwy i mieszać aż ciasto będzie miękkie, ale nie lepkie. Przykryć wilgotną szmatką i pozostawić do zdwojenia objętości.
Ciasto formujemy w kulki o wielkości orzecha. Robimy to w dłoniach oprószonych mąką.
Niestety do smażenia potrzeba dużo oleju, który wlewamy do garnka. Przytulanki muszą się w nim zanurzyć. We włoskim przepisie jest ładne określenie na ogień, powinien być słodki, czyli średni, żeby temperatura oleju nie była z byt wysoka i nie utworzyła spieczonej skórki, a ciasto w środku nie pozostało surowe. Jak widać na zdjęciach, coccoli nie są zbyt przyrumienione.
Drugi składnik wybornego zestawu to ser stracchino. Biały, mięciutki, o nutce twarogowej, ale konsystencji pasty. Ser wziął swoją nazwę z lombardzkiego dialektu, w którym słowo stracch oznacza zmęczony. Kto zmęczony? Ano krowy, które sprowadziło się z letniego wypasu, albo takie, które są na zimowej karmie, czyli na diecie :) Lombardia i Toskania mają ten ser na liście tradycyjnych produktów własnej kuchni. Stracchino to tłusty ser krótko sezonowany - 10, maksymalnie 20 dni, bez skórki.
Niestety na drugą potrawę, czyli "różne smażone w pajęczynach" nie znalazłam przepisu. Wydaje się, że to autorski pomysł tego lokalu. Kurczak i królik także mile połechtał podniebienie, ale móżdżek mnie odrzucił. Brrrr! Okropna konsystencja.
I to byłby koniec zachwytów, bo mogłabym napisać o widoku, ale nie posadzono nas w werandzie, więc niezwykła panorama została poza zasięgiem naszego wzroku. Na szczęście tylko w lokalu, bo potem i owszem, w ilościach zachwycających.
Obsługa też jakaś dziwna, potrafili przechodząc koło naszego stolika niemal rzucić półmisek z potrawą, dlatego nie napiszę, gdzie byliśmy. Szkoda się męczyć, a coccoli ze stracchino z dodatkiem prosciutto najlepiej samodzielnie przygotować.
Zdradzę jednak, że byliśmy w pobliżu miejscowości Cercina, bo to na niej skoncentrowaliśmy potem swoją uwagę. Miejscowość to szumnie powiedziane, bo to zespół luźno rozrzuconych domów. Sielsko wiejska, z krowami, obok których Krzysztof nie mógł spokojnie przejechać.
Ja nie darowałam oliwkom, których zbiory już się zaczęły.
Gdzieś wśród tych wzgórz znajdują się ruiny zamku. Ruiny niestety mocno ruinowe. Zaniedbane, opuszczone, zniszczone, można się tylko domyślić świetności budowli. Przez wiele wieków zamek należał do jednego rodu Catellini. Potem w przeciągu chyba wieku zaczął intensywnie zmieniać właścicieli, aż wylądował w rękach państwa włoskiego. Smutny widok. Z lekką nutą ryzyka pozaglądaliśmy do środka.
Jedynie trochę niżej położony kościółek zamkowy nie ujawnił, co kryje wewnątrz. Z zewnątrz zachwyciły mnie akcenty błękitów i szmaragdowej zieleni, zwłaszcza gomółek w małym oknie fasady. Całe szczęście został jeszcze jeden obiekt do zwiedzenia - Pieve di Sant'Andrea.
Kościół sięgający początkami VIII wieku, z piękną loggiatą dobudowaną w XV wieku. Mocna i przysadzista bryła kościoła zaskoczyła mnie wewnątrz zadbaniem. Po ruinach zamku znalazłam się w prostym, romańskim budynku ciągle używanym i pielęgnowanym.
Ale nie ma co się dziwić, tylko dla jednego fresku warto wspiąć się na wzgórza położone na północ od Florencji. W absydzie prawej nawy zatrzymuje mnie i wypuścić nie chce dzieło młodego Domenico Ghirlandaio.
Przedstawia trzech świętych: Hieronima, Barbarę i Antoniego Opata. Co za ręka! No ja już nie mam słów - ponoć malarz malując ten fresk miał tylko 23 lata! W życiu bym nie podejrzewała patrząc na delikatność rysów Barbary, na bardzo wyraźnie widoczne środki stylistyczne znane mi z jego późniejszych dzieł. Tak młodo, a tak dobrze?
W zakończeniu lewej nawy też przycupnęły freski. Kaplica jest pięknie wymalowana, ale właściwie nie do sfotografowania. Trudno znaleźć dobry punkt dla ujęcia, by nie spowodować uruchomienia alarmu.
Nawet sufit wypełniają moje ulubione florenckie groteski. Główną bohaterką jest tam jednak drewniana Madonna z Dzieciątkiem. Nie znalazłam o niej żadnej informacji, ale wygląda mi na średniowieczną.
Takie cudeńka w miejscu położonym z daleka od turystycznych szlaków.
Ładny prezent na urodziny, nieprawdaż?
Etykiety:
jadło,
mistrzowie sztuki,
turystycznie
Lokalizacja:
Pieve di Sant`Andrea
sobota, 22 października 2011
ZAKWASY ZAKWASAMI, ALE OŁÓWEK NIE JEST TAKI CIĘŻKI, UDŹWIGNĘŁAM
Wczoraj zaszalałam trochę w ogrodzie. Strzygłam między innymi bukszpany i lawendę. I od tej czynności niemal unieruchomiłam sobie ręce, ale nie palce. Usiadłam i dokończyłam dwa dawno już zaczęte rysunki.
Jeden ma swoje źródło aż w wielkanocnej wycieczce do Gropiny.
Drugi to przerwana sesja rysunkowa z wrześniowej wyprawy do San Gimignano.
Gdy dodawałam zdjęciom ramki, zauważyłam, że chyba niektóre nie ujrzały światła dziennego. No to dołączę. Obydwa rysunki "gdzieś we Florencji":
Jeden ma swoje źródło aż w wielkanocnej wycieczce do Gropiny.
Drugi to przerwana sesja rysunkowa z wrześniowej wyprawy do San Gimignano.
Gdy dodawałam zdjęciom ramki, zauważyłam, że chyba niektóre nie ujrzały światła dziennego. No to dołączę. Obydwa rysunki "gdzieś we Florencji":
czwartek, 20 października 2011
PRZEMINĘŁA Z WIATREM
Już we wrześniu, po niemal mistycznym doświadczeniu Mszy św. w Sant'Antimo w ostatnią niedzielę postanowiłam zabrać tam Tatę.
Trasa dwugodzinna w jedną stronę, ale byłam przekonana, że mój Rodzic będzie pod wrażeniem i miejsca i liturgii, warto więc zamienić się w kierowcę.
Krzysztof zorganizował sobie transport do drugiej parafii, dlatego mogłam porwać auto i ruszyć w drogę.
Wieczorny spacer po Florencji mocno dał się mi we znaki, więc jadąc z nadzieją patrzyłam na uspokojone liście drzew, bo wymyśliłam sobie warstwowy strój, ale jeszcze oparty o lniane ubrania.
O ja głupia!
Wiało, i to jak!
W kościele na szczęście było zacisznie.
Tym razem piękna dopełniał, a właściwie przepełniał już i tak jego ogrom wspaniały chór. Mała próbka śpiewu powstała podczas próby.
Przyjechaliśmy wcześniej, gdyż chciałam pokazać Tacie wnętrze, a zwiedzać można jedynie do 10.45. Potem już aparat spoczął aż do zakończenia liturgii.
I znowu duże ilości kadzidła pasami przeciągnęły słoneczne światło po świątyni. I znowu przeżycia, których słowa nie ubiorą.
Po Mszy św.zrobiłam właściwie jedno ujęcie. Ten widok akurat miałam na końcu mojej linii wzroku, gdy patrzyłam na prezbiterium. Musiałam zabrać go obiektywem.
Liturgia w Sant'Antimo trwa do 12.30, trzeba już było pomyśleć o obiedzie. Jeszcze tylko sesja wokół opactwa i jedziemy zjeść.
Przeskok przyziemny, choć doznania podczas jedzenia wcale niebanalne. Pytałam znajomej, która zawsze jeździ do opactwa na Mszę św., gdzie najlepiej zjeść. Poleciła malutkie Sant'Angelo in Colle.
Jak dobrze, że z wakacji mam zestaw niepublikowanych jeszcze zdjęć tam zrobionych.
Mogłam więc uniknąć przewiania na skroś, przez wszystkie moje skromne zwoje mózgowe i skierować się od razu do "Il Leccio" położonym przy głównym placu osady. Z góry ostrzegam, bo ktoś kiedyś miał do mnie żal, że pojechał moim śladem i lokal okazał się drogi. Tutaj także nie była to dolna półka cenowa. Mój portfel schudł całkowicie, ale Tacie nieba bym uchyliła, a co dopiero wybornego obiadu.
Na przystawkę zamówiliśmy sobie il crostone z lardo, ciepłe grzanki z pyszną ziołową słoniną. Ciągle nie mogę wyjść z zadziwienia, że tak swobodnie jem ten tłuszcz. Nigdy nie przepadałam za tłustą strawą, masłem smaruję symbolicznie, tłuszcz z mięsa odkrawam, w golonce istnieje dla mnie tylko mięsna warstwa. A tutaj? Lardo to poezja. I na zimno i na ciepło. Monika, moja przyjaciółka, którą w lipcu zabrałam na wyprawę do Val d'Orcii też zakochała się w tym smakołyku. I to na tyle skutecznie, że długo szukała sposobu na domowy wyrób lardo. Największym problemem był brak odpowiedniego marmurowego pojemnika odtwarzającego warunki z Colonnaty, której (oprócz marmuru) sztandarowym produktem jest ta słonina. Zastanawiałyśmy się nawet nad wydzierżawieniem jakiejś marmurowej fontanny. W najgorszym wypadku myślałyśmy o skoku na nagrobek, najlepiej nieużywany. W końcu uszczęśliwiona Monika znalazła taki oto przepis, który budzi nadzieję na wyprodukowanie lardo. Na razie mnie nie poinformowała, czy ma już za sobą część praktyczną.
PS. Z ostatniej chwili: Monika wypróbowała przepis, faktycznie słonina wychodzi podobna do lardo, tylko trzeba dopracować przyprawy.
Po przystawce pierwsze danie podzieliliśmy na pół, żeby podołać reszcie. Lekki błąd, bo pierwsze okazało się przebojem nad przeboje. Tak pysznych ravioli z ricottą i szpinakiem polanych masłem z szałwią dotąd nie jadłam. Przecież taka prosta potrawa, więc w czym tajemnica? Może w proporcji ricotty do świeżych pociętych liści szpinaku? Drugiego też nie żałowaliśmy, ale całego nie daliśmy rady pokonać. Były to krwiste kawałki cielęciny, u Taty z prawdziwkami, u mnie z rucolą i parmezanem. A na deser panna cotta oraz tiramisu. Do tego firmowe wino (najdroższy punkt na paragonie). Pani przyniosła butelkę, ale trafiła. Przecież my tyle nie wypijemy. Nie ma problemu, resztę nam zakorkowano i dano na wynos.
Chyba tylko dzięki tak pysznemu obiadowi stawiliśmy czoła wiatrowi i przeszliśmy się po Montalcino. Tyle razy przejeżdżałam koło miasteczka, ale raz dotąd do niego zajrzałam i to wieczorem. Ciągnęło mnie więc jak magnes.
Zaplanowaliśmy spacer na dwie godziny, już po 30 minutach zaczęliśmy marzyć o samochodzie. Przestałam się dziwić Van Goghowi, że ucho sobie obciął. Jedną z podawanych przyczyn osłabienia jego stanu umysłu był wiatr. Montalcino pozostaje więc do odkrycia, na razie kilka migawek, kilka kolaży.
Trochę uliczek:
Łyk wina wzrokiem:
Jak zawsze lampy:
Zaglądanie ludziom w okna i drzwi:
Szczegóły, szczególiki, których zapewne jest więcej, ale ten świst koło ucha...
I widoki wokół Montalcino:
Te ostatnie zdjęcia ciągle mi szumią w głowie, mózg się ściska do bólu, jak po zachłannym zjedzeniu bardzo zimnych lodów w bardzo gorący dzień.
W planach miałam jeszcze krótką sesję zdjęciową przy najsłynniejszej kępie cyprysów, tej z mojego nagłówka. Mam ją w wersji czerwcowej, ciekawa byłam jesiennej. Musi wystarczyć letnia gama barwna. I to wcale nie z powodu wiatru. Choć może trochę też?
Po polu wokół cyprysów chodziło chyba więcej fotografów niż samych drzew. Tego się nie spodziewałam, nie zatrzymałam się, a w końcu wypatrzyłam małą zatoczkę, która pozwala na bezpieczny postój. Obawiałam się, że wpadnę w kompleksy z moim aparacikiem przy sprzęcie rozstawionym wokół bohaterów zdjęć.
Wracamy do domu, ale przez Pienzę, więc po drodze jeszcze dwie kapliczki, w tym jedna blisko szosy, mniej słynna.
Druga w polach, jak zwykle zachwycająca swoją samotnością.
Planując wycieczkę liczyłam, że ją zobaczymy o zachodzie słońca, ale nie przewidziałam takiego skrócenia i tak wypełniającej nas zadowoleniem wyprawy. Ochota na więcej wrażeń przeminęła z wiatrem.
Trasa dwugodzinna w jedną stronę, ale byłam przekonana, że mój Rodzic będzie pod wrażeniem i miejsca i liturgii, warto więc zamienić się w kierowcę.
Krzysztof zorganizował sobie transport do drugiej parafii, dlatego mogłam porwać auto i ruszyć w drogę.
Wieczorny spacer po Florencji mocno dał się mi we znaki, więc jadąc z nadzieją patrzyłam na uspokojone liście drzew, bo wymyśliłam sobie warstwowy strój, ale jeszcze oparty o lniane ubrania.
O ja głupia!
Wiało, i to jak!
W kościele na szczęście było zacisznie.
Tym razem piękna dopełniał, a właściwie przepełniał już i tak jego ogrom wspaniały chór. Mała próbka śpiewu powstała podczas próby.
I znowu duże ilości kadzidła pasami przeciągnęły słoneczne światło po świątyni. I znowu przeżycia, których słowa nie ubiorą.
Po Mszy św.zrobiłam właściwie jedno ujęcie. Ten widok akurat miałam na końcu mojej linii wzroku, gdy patrzyłam na prezbiterium. Musiałam zabrać go obiektywem.
Liturgia w Sant'Antimo trwa do 12.30, trzeba już było pomyśleć o obiedzie. Jeszcze tylko sesja wokół opactwa i jedziemy zjeść.
Przeskok przyziemny, choć doznania podczas jedzenia wcale niebanalne. Pytałam znajomej, która zawsze jeździ do opactwa na Mszę św., gdzie najlepiej zjeść. Poleciła malutkie Sant'Angelo in Colle.
Jak dobrze, że z wakacji mam zestaw niepublikowanych jeszcze zdjęć tam zrobionych.
Mogłam więc uniknąć przewiania na skroś, przez wszystkie moje skromne zwoje mózgowe i skierować się od razu do "Il Leccio" położonym przy głównym placu osady. Z góry ostrzegam, bo ktoś kiedyś miał do mnie żal, że pojechał moim śladem i lokal okazał się drogi. Tutaj także nie była to dolna półka cenowa. Mój portfel schudł całkowicie, ale Tacie nieba bym uchyliła, a co dopiero wybornego obiadu.
Na przystawkę zamówiliśmy sobie il crostone z lardo, ciepłe grzanki z pyszną ziołową słoniną. Ciągle nie mogę wyjść z zadziwienia, że tak swobodnie jem ten tłuszcz. Nigdy nie przepadałam za tłustą strawą, masłem smaruję symbolicznie, tłuszcz z mięsa odkrawam, w golonce istnieje dla mnie tylko mięsna warstwa. A tutaj? Lardo to poezja. I na zimno i na ciepło. Monika, moja przyjaciółka, którą w lipcu zabrałam na wyprawę do Val d'Orcii też zakochała się w tym smakołyku. I to na tyle skutecznie, że długo szukała sposobu na domowy wyrób lardo. Największym problemem był brak odpowiedniego marmurowego pojemnika odtwarzającego warunki z Colonnaty, której (oprócz marmuru) sztandarowym produktem jest ta słonina. Zastanawiałyśmy się nawet nad wydzierżawieniem jakiejś marmurowej fontanny. W najgorszym wypadku myślałyśmy o skoku na nagrobek, najlepiej nieużywany. W końcu uszczęśliwiona Monika znalazła taki oto przepis, który budzi nadzieję na wyprodukowanie lardo. Na razie mnie nie poinformowała, czy ma już za sobą część praktyczną.
PS. Z ostatniej chwili: Monika wypróbowała przepis, faktycznie słonina wychodzi podobna do lardo, tylko trzeba dopracować przyprawy.
Po przystawce pierwsze danie podzieliliśmy na pół, żeby podołać reszcie. Lekki błąd, bo pierwsze okazało się przebojem nad przeboje. Tak pysznych ravioli z ricottą i szpinakiem polanych masłem z szałwią dotąd nie jadłam. Przecież taka prosta potrawa, więc w czym tajemnica? Może w proporcji ricotty do świeżych pociętych liści szpinaku? Drugiego też nie żałowaliśmy, ale całego nie daliśmy rady pokonać. Były to krwiste kawałki cielęciny, u Taty z prawdziwkami, u mnie z rucolą i parmezanem. A na deser panna cotta oraz tiramisu. Do tego firmowe wino (najdroższy punkt na paragonie). Pani przyniosła butelkę, ale trafiła. Przecież my tyle nie wypijemy. Nie ma problemu, resztę nam zakorkowano i dano na wynos.
Chyba tylko dzięki tak pysznemu obiadowi stawiliśmy czoła wiatrowi i przeszliśmy się po Montalcino. Tyle razy przejeżdżałam koło miasteczka, ale raz dotąd do niego zajrzałam i to wieczorem. Ciągnęło mnie więc jak magnes.
Zaplanowaliśmy spacer na dwie godziny, już po 30 minutach zaczęliśmy marzyć o samochodzie. Przestałam się dziwić Van Goghowi, że ucho sobie obciął. Jedną z podawanych przyczyn osłabienia jego stanu umysłu był wiatr. Montalcino pozostaje więc do odkrycia, na razie kilka migawek, kilka kolaży.
Trochę uliczek:
Jedna twierdza:
Jak zawsze lampy:
Zaglądanie ludziom w okna i drzwi:
Szczegóły, szczególiki, których zapewne jest więcej, ale ten świst koło ucha...
I widoki wokół Montalcino:
Te ostatnie zdjęcia ciągle mi szumią w głowie, mózg się ściska do bólu, jak po zachłannym zjedzeniu bardzo zimnych lodów w bardzo gorący dzień.
W planach miałam jeszcze krótką sesję zdjęciową przy najsłynniejszej kępie cyprysów, tej z mojego nagłówka. Mam ją w wersji czerwcowej, ciekawa byłam jesiennej. Musi wystarczyć letnia gama barwna. I to wcale nie z powodu wiatru. Choć może trochę też?
Po polu wokół cyprysów chodziło chyba więcej fotografów niż samych drzew. Tego się nie spodziewałam, nie zatrzymałam się, a w końcu wypatrzyłam małą zatoczkę, która pozwala na bezpieczny postój. Obawiałam się, że wpadnę w kompleksy z moim aparacikiem przy sprzęcie rozstawionym wokół bohaterów zdjęć.
Wracamy do domu, ale przez Pienzę, więc po drodze jeszcze dwie kapliczki, w tym jedna blisko szosy, mniej słynna.
Druga w polach, jak zwykle zachwycająca swoją samotnością.
Planując wycieczkę liczyłam, że ją zobaczymy o zachodzie słońca, ale nie przewidziałam takiego skrócenia i tak wypełniającej nas zadowoleniem wyprawy. Ochota na więcej wrażeń przeminęła z wiatrem.
Etykiety:
Capella di Vitaleta,
jadło,
Montalcino,
Sant'Antimo,
turystycznie
Lokalizacja:
Sant`Angelo in Colle
wtorek, 18 października 2011
300
Kilka dni temu na forum uhonorowałam osobę zaczynającą drugi tysiąc użytkowników. Tutaj chciałabym przywitać kwiatami 300 obserwatora wpisanego w prawej kolumnie. Jest to FotoGrulaQ.
Proszę więc o adres pocztowy, bym mogła wysłać rysunek. To taki symboliczny gest, najchętniej obdarowałabym każdą osobę, ale ... zamiast pisać, musiałabym tylko rysować :)
poniedziałek, 17 października 2011
GADULSTWO SŁOWNE I FOTOGRAFICZNE
W poprzednim wpisie mocno pracowałam nad syntezą wieczornego spaceru po Florencji. Ale nie mogę się opanować, więc jeszcze słów parę o spacerze, który na następny dzień odezwał się zakwasami w nogach. Pomyślicie, że przecież spacer niedługi, baaa, żebyście widzieli, ile przysiadów wykonałam przy nie najlepszym statywie!
Oto więc rozszerzona wersja spaceru:
Na placu przed Kościołem Santa Maria Novella złapaliśmy resztki dziennego światła.
Zastanowiła mnie ilość słupków wytyczających dość swobodnie trasę dla aut. Plac jest świeżo po remoncie, w końcu nie straszą na nim tymczasowe siaty, więc dlaczego w projekcie nie przewidziano traktu dla czterech kół? Choć te słupki i tak nie są takie złe. Ale jednak zastanawiające.
Doszliśmy do Duomo. To właśnie zespół trzech budynków wywarł na mnie największe wrażenie zmiany spowodowanej sztucznym oświetleniem. Ciemne tło nieba wydobyło geometrię, zaostrzyło linie i zlało budynki w jedną gigantyczną całość. Nigdy wcześniej nie odczułam ogromu tego przedsięwzięcia. Zupełnie zapomniałam o otaczających nas kamienicach.
W końcu jednak gdzieś pomiędzy dachami pokazał się fragment wieży z Palazzo Vecchio i niczym strzałka na kompasie wyznaczył nam kierunek wędrówki.
Przyjemnie wejść o tej porze na Piazza Signoria. Jedynie strażnik pilnujący Loggia dei Lanzi był w stanie mi przeszkodzić w robieniu zdjęć. Nie żeby mi zabronił w ogóle je wykonywać, ale od lwa wara! Nie dotykać, niczego nie kłaść! A ja tylko chciałam podejrzeć Davida z perspektywy lwiego podbrzusza :)
Staliśmy z Tatą jak zaczarowani. Trudno to przekazać zdjęciami, trudno i moim krótkim filmikiem.
Na koniec prezentacji przeczytałam, że powstała z okazji 90 lecia powstania marki Gucci. Zastanowiłam się, czy miałam kiedyś z produktem Gucci do czynienia, a zupełnie zapomniałam, że od lat jestem wierna ich perfumom Envy. Zaczęło się to dawno, dawno temu, gdy pracowałam w szkole. Dostałam wtedy talon na Boże Narodzenie, który mogłam zrealizować w wielu sklepach. Weszłam do drogerii i powiedziałam, czego szukam i w jakim pułapie cenowym. To było istne szaleństwo wydać kilkanaście lat temu 200 zł na perfumy, była to kwota stanowiąca chyba jedną piątą mojego miesięcznego budżetu. Była to też pułapka na wiele, wiele lat. Zawsze jakieś niespodziewane zarobki, ponadnormatywny dopływ gotówki byłam w stanie przeznaczyć na flakon ulubionego zapachu.
Krzysztof, który akurat do nas dołączył, wypatrzył, że stoimy nie tylko przed zabytkowym budynkiem, ale i siedzibą Muzeum Gucci. Ja się tak zagapiłam w ciągle zmieniające swój wygląd okna, że wzroku nie opuściłam na drzwi zapraszające do wizyty. Nie tym razem, ale czemu nie, kiedyś zapewne. Teraz tylko rzut oka do wnętrza.
Kto nie chce czekać, niech zajrzy na stronę Gucci.
Prezentacja odbywała się w pętli, ale dotkliwy wiatr i noc przeganiająca powoli wieczór dały sygnał do odwrotu. Sygnałem byli też zwijający się handlarze. Wędrowali z Piazza di Mercato Nuovo tworząc niezłe dopełnienie do obejrzanej właśnie instalacji, można by pomyśleć, że rozciągnęła się w trzeci wymiar. Kupcy ciągnęli złożone kramy spięte ze sobą łańcuchami. Dlaczego robili to w tak zorganizowany sposób, a nie każdy osobno?
Wyglądali spektakularnie.
Opuścili Loggię del Mercato Nuovo. Świetnie! Wśród pustych kolumn w końcu zobaczyłam dwubarwny znak przypominający koło z wozu. W ciągu dnia stoi na nim stragan.
W tym miejscu renesansowi dłużnicy otrzymywali upokarzającą karę chłosty na goły tyłek. Ponoć stąd wzięło się tutejsze powiedzenie "z tyłkiem na ziemi" jako synonim nieszczęścia.
A ja mam pewien z lekka powiązany z miejscem kaźni komentarz, wypatrzony na wystawie sklepu z bielizną:
Może "Co mi w gaciach gra"?
Odpowiedzi niewskazane :)
Żeby jednak nie zakończyć nieprzyjemnymi doznaniami chłosty pokażę ostatnie zdjęcie, dość nieudane, ale to taka mała petęlka czasowa.
Kiedyś opisałam pana dbającego o swego psiaka:
Oto więc rozszerzona wersja spaceru:
Na placu przed Kościołem Santa Maria Novella złapaliśmy resztki dziennego światła.
Zastanowiła mnie ilość słupków wytyczających dość swobodnie trasę dla aut. Plac jest świeżo po remoncie, w końcu nie straszą na nim tymczasowe siaty, więc dlaczego w projekcie nie przewidziano traktu dla czterech kół? Choć te słupki i tak nie są takie złe. Ale jednak zastanawiające.
Doszliśmy do Duomo. To właśnie zespół trzech budynków wywarł na mnie największe wrażenie zmiany spowodowanej sztucznym oświetleniem. Ciemne tło nieba wydobyło geometrię, zaostrzyło linie i zlało budynki w jedną gigantyczną całość. Nigdy wcześniej nie odczułam ogromu tego przedsięwzięcia. Zupełnie zapomniałam o otaczających nas kamienicach.
W końcu jednak gdzieś pomiędzy dachami pokazał się fragment wieży z Palazzo Vecchio i niczym strzałka na kompasie wyznaczył nam kierunek wędrówki.
Przyjemnie wejść o tej porze na Piazza Signoria. Jedynie strażnik pilnujący Loggia dei Lanzi był w stanie mi przeszkodzić w robieniu zdjęć. Nie żeby mi zabronił w ogóle je wykonywać, ale od lwa wara! Nie dotykać, niczego nie kłaść! A ja tylko chciałam podejrzeć Davida z perspektywy lwiego podbrzusza :)
Gdy przyglądałam się fontannie z Neptunem w oku zaczęło mi się zmieniać tło. Dziwne, przecież tam jest tyko budynek, a wydawało mi się, że przez chwilę widzę tam kółka. Jednak nie myliłam się. Z kilku rzutników na fasadzie Palazzo della Mercanzia wykreowano różne obrazy. Zmieniały się nastroje, okna wypełniały się starymi zdjęciami, kolorowymi ilustracjami, przelatywały przez nie motyle, a deszcz, który ciął po skosie budynku kazał nam się rozglądać za schronieniem. Ale deszcz ustał i wszędzie rozkwitły kwiaty.
Na koniec prezentacji przeczytałam, że powstała z okazji 90 lecia powstania marki Gucci. Zastanowiłam się, czy miałam kiedyś z produktem Gucci do czynienia, a zupełnie zapomniałam, że od lat jestem wierna ich perfumom Envy. Zaczęło się to dawno, dawno temu, gdy pracowałam w szkole. Dostałam wtedy talon na Boże Narodzenie, który mogłam zrealizować w wielu sklepach. Weszłam do drogerii i powiedziałam, czego szukam i w jakim pułapie cenowym. To było istne szaleństwo wydać kilkanaście lat temu 200 zł na perfumy, była to kwota stanowiąca chyba jedną piątą mojego miesięcznego budżetu. Była to też pułapka na wiele, wiele lat. Zawsze jakieś niespodziewane zarobki, ponadnormatywny dopływ gotówki byłam w stanie przeznaczyć na flakon ulubionego zapachu.
Krzysztof, który akurat do nas dołączył, wypatrzył, że stoimy nie tylko przed zabytkowym budynkiem, ale i siedzibą Muzeum Gucci. Ja się tak zagapiłam w ciągle zmieniające swój wygląd okna, że wzroku nie opuściłam na drzwi zapraszające do wizyty. Nie tym razem, ale czemu nie, kiedyś zapewne. Teraz tylko rzut oka do wnętrza.
Kto nie chce czekać, niech zajrzy na stronę Gucci.
Prezentacja odbywała się w pętli, ale dotkliwy wiatr i noc przeganiająca powoli wieczór dały sygnał do odwrotu. Sygnałem byli też zwijający się handlarze. Wędrowali z Piazza di Mercato Nuovo tworząc niezłe dopełnienie do obejrzanej właśnie instalacji, można by pomyśleć, że rozciągnęła się w trzeci wymiar. Kupcy ciągnęli złożone kramy spięte ze sobą łańcuchami. Dlaczego robili to w tak zorganizowany sposób, a nie każdy osobno?
Wyglądali spektakularnie.
Opuścili Loggię del Mercato Nuovo. Świetnie! Wśród pustych kolumn w końcu zobaczyłam dwubarwny znak przypominający koło z wozu. W ciągu dnia stoi na nim stragan.
W tym miejscu renesansowi dłużnicy otrzymywali upokarzającą karę chłosty na goły tyłek. Ponoć stąd wzięło się tutejsze powiedzenie "z tyłkiem na ziemi" jako synonim nieszczęścia.
A ja mam pewien z lekka powiązany z miejscem kaźni komentarz, wypatrzony na wystawie sklepu z bielizną:
Może "Co mi w gaciach gra"?
Odpowiedzi niewskazane :)
Żeby jednak nie zakończyć nieprzyjemnymi doznaniami chłosty pokażę ostatnie zdjęcie, dość nieudane, ale to taka mała petęlka czasowa.
Kiedyś opisałam pana dbającego o swego psiaka:
Tym razem spotkaliśmy go z dwoma pupilami tej samej rasy, bardziej żwawymi. Za to pan ciągle w koszuli.
Brr! Weźcie pod uwagę, że żałowałam swoich kpin na początku spaceru. Widziałam idące chodnikiem dwie dziewczyny ciepło ubrane, łącznie z rękawiczkami. Szyderczy śmiech szybko wyparował od zimna metalu mojego statywu, przegonił go również obrzydliwy wiatr. Szukam zimowych ubrań! Zwłaszcza rękawiczek.
WIECZORNA GALERIA
Krzysztof wypatrzył sobie informację o pewnej konferencji w moim ulubionym mieście. Skoro już jechał, a miał wolne miejsca w samochodzie, to .... zaprosiłam Tatę na wieczorny spacer po Florencji.
Nie szperaliśmy po zaułkach, mniej znanych trasach. Droga była prosta.
Od Santa Maria Novella, ku Duomo, dalej Piazza Signoria i na koniec Mercato Nuovo.
Niby już wcześniej widziałam Florencję o świetle lamp, ale co wizyta, co towarzystwo, co własny nastrój, to nowe spojrzenie. Zdumiała mnie zmiana proporcji i odbiór barw, odrealnienie znanych kształtów.
Nie ma co pisać, tylko pokazywać. To znaczy potem jeszcze napiszę, ale na razie rzadkość wielka - zbiór pojedynczych zdjęć. Jest to mój ciągły problem, dokonać wyboru i zostawić mnóstwo zdjęć niepokazanych, bo ja gaduła, nawet fotograficzna jestem. Dzisiaj postaram się tego doświadczyć. "Tylko" 13 zdjęć :)
Nie szperaliśmy po zaułkach, mniej znanych trasach. Droga była prosta.
Od Santa Maria Novella, ku Duomo, dalej Piazza Signoria i na koniec Mercato Nuovo.
Niby już wcześniej widziałam Florencję o świetle lamp, ale co wizyta, co towarzystwo, co własny nastrój, to nowe spojrzenie. Zdumiała mnie zmiana proporcji i odbiór barw, odrealnienie znanych kształtów.
Nie ma co pisać, tylko pokazywać. To znaczy potem jeszcze napiszę, ale na razie rzadkość wielka - zbiór pojedynczych zdjęć. Jest to mój ciągły problem, dokonać wyboru i zostawić mnóstwo zdjęć niepokazanych, bo ja gaduła, nawet fotograficzna jestem. Dzisiaj postaram się tego doświadczyć. "Tylko" 13 zdjęć :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)