niedziela, 25 lipca 2021

PINETA

Oczywiście, skoro byłam nad morzem, nie mogło zabraknąć plaży. Droga z ośrodka jest niemal najkrótszą z możliwych, gdyż należy przejść tylko pinetę, czyli las porosły głównie piniami i sosnami nadmorskimi oraz jednym z  gatunków dębu. 










Wypatrzycie tam też jałowce, kalinę, czy kocankę, a  pod koniec zimy można podobno cieszyć się widokiem cyklamenowych dywanów. Odcinek w Cecinie należy do Pinety del Tombolo, stanowi państwowy rezerwat przyrody. Nie jest to las naturalny. Powstał z inicjatywy Wielkiego Księcia Toskanii Leopoldo II, w 1839 roku, w celu ochrony upraw rolnych przed silnymi, słonymi wiatrami od morza.

W 1859 r. las przeszedł na własność państwową i był zarządzany przez Ministerstwo Finansów, a gdy w 1906 r. chciano go sprywatyzować, administracja lasów państwowych sprzeciwiła się temu, doprowadzając do uznania całej pinety za niezbywalną.

Od pierwszych nasadzeń, poprzez metodyczne zalesianie. Pierwotny cel nadal pozostaje aktualny, ale do funkcji ochronnej i produkcyjnej dodano inne o równym lub większym znaczeniu, w tym zdrowotno-rekreacyjne. Biogenetyczny Rezerwat Przyrody „Tomboli di Cecina” znajduje się wzdłuż wybrzeża Tyrreńskiego, na północ i południe od ujścia rzeki Cecina i miasta Marina di Cecina. Ma całkowitą powierzchnię około 405 hektarów i ma zmienną szerokość od 100 do 600 metrów, ciągnąc się wzdłuż wybrzeża przez 15 kilometrów. Las podzielony jest na dwa obszary, tradycyjnie nazywane Tombolo Północnym i Tombolo Południowym, oddzielone od siebie Marina di Cecina. Krajobraz jest typowy dla równiny między morzem a łukiem wzgórz w głębi lądu, które zaczynając od Castiglioncello, docierają do San Vincenzo. Jest to krajobraz płaski, w którym jednolitość podłoża przerywana jest strumieni ami oraz lekkimi wydmami, które czasami potrafią osiągnąć wysokość 6-7 metrów.

Najczęściej równoległą do morza oś pinety  wyznaczają ścieżki, albo wręcz aleje. 

Światło słoneczne właściwie słabo tu dociera, rozprasza się, tworząc nawet w pełni dnia dosyć nastrojową atmosferę. Co pewien czas pojawiają się miejsca piknikowe, ze stolikami i ławkami. Kilka razy widziałam też defibrylatory umieszczone przy głównej alei. 

Oczywiście, to nie jest jedyna pineta na włoskim wybrzeżu. Na tym lekko zamglonym zdjęciu sfotografowałam las widoczny ze starej części Castiglione della Pescaia. 

wtorek, 20 lipca 2021

NADMORSKIE WAKACJE W TOSKANII?

Do tematu podchodziłam jak pies do jeża, mimo że całe dzieciństwo spędzałam latem nad morzem, potem to się zmieniło i jakoś nie widziałam siebie jako osoby spędzającej długie godziny na plaży. Może dlatego, że już dawno temu zamknął się rozdział, gdy z siostrą bawiłyśmy się w tzw. grajdołach, czyli konstrukcjach z desek wyrzuconych na brzeg, a służących jako wiatrochron? To był czas niezwykłej swobody, gdy rano wyruszaliśmy na bardziej odległe, słabo zaludnione plaże Białogóry, a widok dzieci kolonijnych kąpiących się na gwizdek służył rodzicom jako swoisty "straszak". Plaże Morza Tyrreńskiego, którego odcinek dotąd znałam, jakoś nie zachwycały, najczęściej usłane równymi rządkami leżaków z parasolami. No i nie było tego cudnie białego piasku polskich plaż. Najbardziej zbliżona do wspomnień była ta w Marina di Vecchiano, ale i tak nie przyciągała, chyba że poza sezonem, na spcery z psami. Często wręcz pytana przez czytelników o wakacje nad morzem, dziwiłam się, że chcą spędzać nad nim swój drogocenny wakacyjny czas w Toskanii.

I teraz muszę odszczekać wszystko, no, niemal wszystko. Tak się złożyło, że nasza diecezja ma swój wakacyjny ośrodek w Cecinie. Krzysztof został poproszony o pełnienie tam posługi przez dwa tygodnie, a mnie zaproszono w zamian za namalowanie pewnego portretu. Na razie nie dostałam zdjęcia osób do sportretowania, ale z oferty skorzystałam. 

Chyba raz w życiu byłam z rodzicami na w pełni zorganizowanych zimowych wakacjach, więc niewiele pamiętam z atmosfery ośrodka, lecz chyba niewiele różnił się, jeśli chodzi o rytm, od tego toskańskiego, rytm wyznaczony porami posiłków.  To jest dla mnie akurat już żadna nowość, bo ogólnie moje włoskie życie jest podzielone na ścisłe pory, czego nauczenie się sprzyja potem zdrowemu, regularnemu odżywianiu oraz pomaga ogarnąć własne obowiązki. 

Dzisiaj opowiem o samym miejscu, ale spodziewajcie się większej liczby wpisów, bo w dwa tygodnie można dużo zobaczyć i to bez żadnego wielkiego wysiłku. 

Ośrodek "La Palazzeta" to zespół kilku domów mogących pomieścić około 110 osób. 


W głównej części jest winda, co jest niezwykle ważne przy przeważającej liczbie osób starszych, zwłaszcza w lipcu, czyli poza włoskim sierpniowym sezonem urlopowym. Wszystkich wczasowiczów jest w stanie wyżywić stołówka. Śniadania są mniej więcej bufetowe (ze względu na covid, wybrane potrawy kelnerka donosi do stolika), o dziwo w propozycji są też słone produkty, które w ogóle już mnie rankiem nie interesują, od lat moją colazione tworzy kawa z rogalikiem. Kawa na śniadanie podawana jest w termosach, ale nie ma obaw, przy recepcji jest też prawdziwy bar, w którym wiele osób po posiłkach popija pachnące espresso, a ja wyhaczyłam pyszny lodowy krem kawowy i czasami sobie na niego pozwalam. Ciekawy jest system na pozostałe posiłki, obydwa we Włoszech ciepłe. Wieczorem dostajemy kartkę z menu na następny dzień. 

Można sobie wybrać między co najmniej dwoma daniami pierwszymi i dwoma drugimi. Bywa, że kucharz proponuje na wieczór np. pizzę, schiacciatę z porchettą, wtedy ktoś, kto ma jakieś problemy dietetyczne, może poprosić o coś spoza menu. Widać ukłon względem starszych plażowiczów, gdyż często zdarzają się zupy-kremy, chociaż szef kuchni twierdzi, że staruszkowie w ogóle się nie ograniczają.  Może z dala od swoich lekarzy rodzinnych, czują się mniej zobligowani do diety? Na pewno nasi sąsiedzi stolikowi są potwierdzeniem jego słów, nieźle sobie dogadzają korzystając z dokładek, dzięki którym najczęściej zjadają wszystkie propozycje, czyli cztery dania. Są sympatycznym małżeństwem z 61 letnim stażem, widać, że ciągle lubią przebywać w swoim towarzystwie i niezwykle dbają o siebie. W ogóle obserwacja starszych osób to moja pasja, Fascynuje i interesuje mnie starość, historia wypisana w twarzach, ciałach, w sposobie mówienia, poruszania się. Zawsze zastanawiam się, na ile mogę zapracować na taką, a nie inną starość, co mogę zrobić, by jak najdłużej być sprawną, samodzielną, w miarę zdrową. Część osób siedzi sama przy stolikach, bo przecież reguły covidowe nie pozwalają na usadzenie ich przy jednym. 

Wygląda to trochę smutno i jest dziwne, co sama odczułam w weekendy, gdy Krzysztof wracał do Tobbiany. Nie chciałam jednak zapełniać sobie czasu gapieniem w ekran telefonu. Świadomie zostawiałam go w pokoju i raczyłam się dyskretnymi obserwacjami. Moi bohaterowie przyjechali albo sami, albo ze swoimi dziećmi, lub pozostawionymi im wnukami. Nie ma tu ścisłego rygoru zmiany turnusów, dzięki czemu mogłam obserwować bardzo wielu wczasowiczów, a ich liczba natężała się na koniec tygodnia. Oczywiście, zdarzają się i młodsze osoby, lecz mnie ciągnęło przyglądanie się tym najstarszym. Często bardzo niepełnosprawnym, z popuchniętymi nogami, ciągnących siebie z balkonikami. Trochę okiem reżysera podglądałam, jakie sytuacje nadawałyby się do wprowadzenia na scenę. Dwie scenki z balkonikami: pan, bardzo wolno poruszający się, nawet ze swoimi "czterema kółkami", schodzi po rampie wzdłuż stołówki, w jakimś celu, nie wiem, w jakim, w tym czasie dzwoni dzwonek oznajmiający "podano do stołu" i pan niezwykle dziarsko zawraca, po czym znowu z wielkim wysiłkiem przemieszcza się na obiad. Inna pani usiłuje pokonać w niedogodnym miejscu różnicę wzniesień między żwirkiem a chodniczkiem przy stołówce. Długo nie daje rady podnieść kółek balkoniku. Akurat przechodzę, więc pomagam jej wejść na cementowe płyty. Nigdy wcześniej z nią nie rozmawiałam, nawet dzień dobry nie wymieniłyśmy, zawsze pochylona nad swoim wsparciem, a ona w zamian za podziękowanie raczy mnie pytaniem: pani przyjechała z księdzem? Serdecznie się uśmiałam, oczywiście, w duchu. Albo wyobraźcie sobie minę Krzysztofa, gdy jakiś pan podchodzi do niego i prosi, czy może zadać pytanie. Na pozytywną reakcję księdza pada: Z jaką prędkością rozchodzi się wszechświat? Kurtyna. 

Domy ośrodka położone są tuż pod pinetą, o której w następnym wpisie. Do dyspozycji jest duży teren, z niezbędnym parkingiem, częściowo ocieniony przez olbrzymie eukaliptusy. 




Pośrodku stoi solidna altana, pod którą ludzie oddają się różnym rozrywkom, grają w karty, szydełkują, czytają, rozwiązują krzyżówki. Są też piłkarzyki dla młodszych i niewielki plac zabaw. 


Mam wrażenie, że niektóre staruszki nawet nie docierają na plażę, tylko cały czas przesiadują w ośrodku, zastępując kamery strażnicze. Co pewien czas jest organizowane bingo, namiętnie kochane przez Włochów, zupełnie mnie nie interesujące. W każdy weekend organizowana jest loteria fantowa, w której można wygrać na przykład kupon do bingo, żelazko, czy telewizor. Jest też duży ekran, bo bywa, że ogląda się tu wspólnie filmy, no i finał Mistrzostw Europy. 

Nie podejrzewajcie mnie, że skorzystałam z tej ostatniej propozycji, siedziałam sobie w pokoju i coś dziergałam, zasnęłam dużo wcześniej i nie miałam pojęcia, że Italia doczekała się tytułu. 

Na pewno jest to minimum z minimum, bo przez okno słyszę animacje z pobliskiego hotelu-klubu, że  napomknę tylko o kempingach, wszyscy ich bywalcy wiedzą, ile atrakcji organizuje się w takich miejscach. Mnie cieszy, że u nas jest tak zwyczajnie, że nie ma tej zbyt hałaśliwej atmosfery. Naszym ośrodkiem od pięciu lat zarządza Stefano, który z miejsca kreującego tylko debety, doprowadził do powstania "La Palazzety" przynoszącej dochód. Do przeszłości odeszło nakładanie ludziom z jednego gara przy stoliku, czy przywożenie własnej pościeli i ręczników. Niechcący usłyszałam fragment rozmowy telefonicznej, w której pani tłumaczyła przyjaciółce, jak dobre zmiany tu zaszły. 

Ja nie mam wielkich wymagań, losy na loterię kupuję tylko dla wsparcia ośrodka, jedyną propozycją, z jakiej korzystam jest udział we Mszach Św. Reszta aktywności zaczyna się trochę dalej, lub bardziej daleko. Kaplica na wskroś brzydko nowoczesna, nie ma o czym pisać, chyba że wspomnę figurkę Ojca Pio, zapewne przez kogoś podarowaną. Padłam na jej widok. 



Wyjaśnię, bo może na zdjęciu nie widać, że włosy są srebrne, a habit brokatowy. I tym kiczowatym akcentem zakończę wpis, za chwilę ruszamy na kolejną wycieczkę. Postaram się trzymać Was z daleka od bezguścia. Pobyt w Cecinie już dobiega końca, będzie o czym pisać, oj, będzie. 



niedziela, 11 lipca 2021

SZCZĘŚCIARA

I znowu kierunek wycieczki określił Krzysztof. Pod koniec wpisu wspomnę, w jak bardzo specyficzny sposób naznaczył cały wyjazd. Jego celem było spotkanie z pewną osobą, więc poszukaliśmy w pobliżu miejsca na obiad, a ja potem wypatrzyłam sobie, gdzie mogłabym poczekać, by dalej wspólnie kontynuować wycieczkę.
Zacznijmy od obiadu w "Edy Più". 


Nie było nam dane zobaczyć wnętrz restauracji, wszyscy jedli na zewnątrz, ale sądząc po galerii na ich stronie i po zjedzonych potrawach, warto absolutnie tam wrócić. 



Jako, że ani Krzysztof, ani ja za dużo teraz nie jadamy, wystarczyła nam jedna przystawka, dzielona na dwoje i po jednym daniu (smażone w głębokim tłuszczu grzyby w cieście oraz dorsz gotowany w niskich temperaturach i przekładany plackami z soczewicy). 




Jedyne, do czego miałam zastrzeżenia, to panna cotta, która chyba się zwarzyła kucharzowi i niedomagała od strony estetycznej, z wyraźnie wydzieloną żelatyną. 

Nie zraziło mnie to absolutnie, a oglądane na sąsiednich stolikach potrawy wręcz kazały żałować, że teraz tak mało jem. Sama nazwa restauracji wydała mi się grą słów, może i tak jest? Bo "Edy" to imię założycielki, ale gdy się je czyta razem ze słowem "più" wychodzi fonetycznie po włosku: i jeszcze więcej. Z takim założeniem powinien wszak wychodzić każdy gość lokalu. 
Warto tam się było wybrać też dla samego położenia, delikatne wzgórza nieopodal Lastra a Signa, blisko Florencji, charakterystyczne dla wiejskich przedmieść wąskie uliczki-wąwozy, wzdłuż których wyrosły wspaniałe wille, ogrody i gaje oliwne. Właśnie wśród oliwek musi parkować część gości restauracji, ale czyż to nie piękny sposób na parkowanie?





Potem zostałam podrzucona pod Pieve di San Martino a Galgalandi, ostatnie słowo oznacza położoną na wzgórzach część miejscowości o nazwie Lastra a Signa. 



Kto już długo jest czytelnikiem tego bloga, na pewno pamięta słowo pieve oznaczające najczęściej romański kościół, pełniący w dawnych czasach funkcje nadrzędne nad pobliskimi parafiami, mający uprawnienia do chrztu okolicznych mieszkańców. Nie dziwi fakt, że to musiało być miejsce, w którym miałam poczekać na Krzysztofa. 

Niestety, zastałam kościół zamknięty, obejrzałam sobie tylko portyk obejmujący kościół od wejścia i z boku nawy. Z romanizmu to już tu niewiele zostało, chyba trochę ściany na dole dzwonnicy. 

Wcześniej nic nie przeczytałam o budowli, dzięki czemu jakoś mniej żałowałam, że zamknięta. 
Poczytałam za to uważnie płyty nagrobne umieszczone na ścianie świątyni. Zawsze porusza mnie treść dawnych nagrobków, a to, że śmierć zabrała kogoś bliskim go kochającym, a to, że ktoś był pobożny, lojalny, a zabiła go azjatycka zaraza, albo że wart niestrudzonego przypomnienia chirurg, najsłodszy ojciec, swoim odejściem wzbudził powszechny płacz. 



Zaczęło odrobinę kropić, więc usiadłam z książką na murku w portyku. Długo nie poczytałam, bo zauważyłam, że pod kościołem powoli gromadzą się ludzie. 
Hmm, w niedzielę po południu to raczej nie na ślub, poza tym nie byli za strojnie ubrani. Ale może będzie jakieś spotkanie? Chrzest? Bingo!
Po chwili przyjeżdża proboszcz i otwiera kościół. Nikt jeszcze nie wchodzi, poza ... mną. Szybko załapałam, że mam niezwykłego farta i trafiłam na księdza, który na pół godziny przed chrztem przyjechał przygotować uroczystość (czyli stolik z misą chrzcielną i paschał). 

Niby zazwyczaj tak to wygląda we włoskich parafiach, ale tutaj, zaraz po prawej stronie od wejścia zdumiewa mnie przecudna kaplica chrzcielna. Perełeczka, szkatułeczka. 

Oniemiałam. Oko od razu przyciągają XV wieczne freski Bicci di Lorenzo, zapomniane przez stulecia i na nowo odkryte w 1891 roku.  
Jeszcze chyba nigdy szerzej nie pisałam o tym malarzu, więc pozwolę sobie na biograficzną dygresję. Bicci urodził się we Florencji w 1373 roku. Był synem Lorenzo di Bicci, obydwaj byli przedstawicielami późnego gotyku, zwanego międzynarodowym (praktykowanym przez takie nazwiska jak Lorenzo di Monaco, Gentile da Fabriano czy Lorenzo Ghiberti). Uprawiany malarski styl spowodował niezłe zamieszanie w atrybucji obrazów, począwszy od Vasariego, który część dzieł przypisał Lorenzo, choć na pewno nie mieszały mu się, jak mogą mieszać się obcokrajowcowi, nazwiska i imiona. Lorenzo di Bicci - oznacza, że był to Wawrzyniec z rodu Bicci, natomiast Bicci di Lorenzo oznacza Bicciego, syna Wawrzyńca. Nasz Bicci przejął warsztat po ojcu, malował głównie dla kościołów, klasztorów, rzadziej do domów. Choć dzieła Bicciego rozpierzchły się po świecie, on sam działał właśćiwie tylko w Toskanii, a jego liczne obrazy, czy freski, można jeszcze mieć szczęście zobaczyć w miejscach, dla których powstawały, a nie tylko w muzeach. Zostawił po sobie wiele dzieł, nie pretendował do bycia prekursorem, mimo, że renesans nadchodził już wielkimi krokami. Także jego osobowość nie zapisała się wielkimi czynami, czy skandalami. Ożenił się z Benedettą Amati i miał z nią trzy córki oraz syna Neri - też malarza i właściwie tyle  zdołałam znaleźć, co do samego jego życia. Resztę notatek biograficznych stanowi zazwyczaj długi spis dzieł, lepiej lub gorzej zachowanych po współczesność, co świadczy o wielkiej popularności artysty, gdy żył.
Starałam się jak najszybciej i jak najdokładniej obejrzeć freski zdobiące baptysterium. Na zewnątrz można zobaczyć Chrystusa na tronie pomiędzy aniołami, Św. Marcina dającego w jałmużnie swój płaszcz oraz Zwiastowanie. 








Wewnątrz sklepienie ma dwie części, które wypełniają Ewangeliści i Doktorzy Kościoła Katolickiego (święci Ambroży, Augustyn, Hieronim i Grzegorz). 

Wnętrze wypełnia sama chrzcielnica (wolałam nie zauważać tablicy z ogłoszeniami w pierwszej części) - szkoła Ghibertiego, zapewne niektórzy skojarzą jej panele z tymi z drzwi do florenckiego Baptysterium. 
Na ścianie przeciwległej zawieszono Jana Chrzciciela przypisywanego Bernardo Daddi. 

Domyślałam się, że mam maksymalnie pół godziny na zwiedzenie całego kościoła. Łapałam, co się dało  w obiektyw, czasami zostawiając sobie na póżniej degustację detali, już tylko na fotografii. 
Udało mi się nawet zrobić zdjęcie sferyczne, więc zapraszam do pokręcenia się po świątyni. 

          

Nie tylko kaplica chrzcielna może zatrzymać swoim pięknem. Trudno nie spostrzec obrazów na bocznych ołtarzach, ale wzrok już powoli ściąga monumentalna renesansowa absyda. 




Wielka ciekawostka, gdyż jest to dzieło architekta, który jednocześnie zapłacił za jego powstanie, o czym świadczą rodowe herby, był nim jeden z najbardziej znanych twórców renesansu - Leon Baptista Alberti, ten sam który zaprojektował Tempio Malatestiano, fasadę Palazzo Rucellai czy kościoła Santa Maria Novella. Skąd jego ślad w Lastra a Signa? Otóż Alberti był rektorem Pieve di San Martino i sam u siebie zamówił projekt na prezbiterium, nie doczekał się jednak końca prac, który nastąpił cztery lata po jego śmierci.
Na jednym ze zniszczonych fresków początkowo odczytałam św. Rocha, bo obok pojawił się pies, ale przecież pies nie gryzł świętego, więc, co oznacza ta scena?


Mamy przed sobą fragmenty fresku z życia San Donnino, którego imię absolutnie nic mi nie mówiło. Okazało się, że to IV wieczny męczennik przywoływany w przypadkach pogryzienia przez gady bądź właśnie psy. Że też tego nie wiedziałam, gdy raz w dzieciństwie, raz już tu w Toskanii zostałam pogryziona przez psy. 
Pozaglądałam jeszcze do zakrystii, do korytarza, ni to składziku ni to galerii i musiałam wyjść, by nie przeszkadzać w uroczystości. Dużo zdjęć ma wątpliwą jakość wynikającą z pospiechu oraz tego, że dopiero tuż przed chrztem ksiądz włączył oświetlenie.








Kolumna portyku dała oparcie plecom, więc poczekałam tam na Krzysztofa, nie pomyślałam, że krata portyku będzie potem zamknięta. Na szczęście wypatrzył mnie proboszcz i podszedł, lecz wcale mnie nie wygonił, tylko wdał się w rozmowę ze mną. Schwaliłam go za kościół, skromnie odrzekł, że to nie jego zasługa, on tylko stara się utrzymać w nim jako taki porządek. Zapytałam, czy jeszcze czasami używa kaplicy chrzcielnej. Okazało się, że tak, że to tylko pandemia wstrzymała dobry zwyczaj, bo musiałby zgromadzić zbyt wiele osób na zbyt małej przestrzeni. Dowiedziałam się, że kościół zazwyczaj jest otwarty od 8 do 12, także w dni powszednie. Już na sam koniec wspomniałam, że czytałam o muzeum sztuki sakralnej (nie przyznałam się, że zrobiłam to podczas, gdy wewnątrz chrzcił dziewczynkę), a on wtedy powiedział, że jeśli chcę, to mogę obejrzeć zbiory. Przyznam, że zaskoczył mnie. Poprosił, żebym weszła przez kościół, gdzie na niego poczekałam, bo za mną zamknął już od wewnątrz świątynię, no, i kratę portyku. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy o wnętrzu. Opowiedział mi o kawałku drewna leżącego pod bocznym ołtarzem, którego przeznaczenie trudno było mi odczytać. 

Otóż deszczowe wody wdarły się między mur dzwonnicy a dach nawy i w zauważalny sposób zaczynały wykrzywiać całą więźbę dachową. Ksiądz to zauważył i interwencja konserwatora przyszła na czas, sklepienie się nie zapadło, a zmurszały fragment belkowania jest świadectwem, że blisko było do katastrofy.
Muzeum przy Pieve di San Martino, stanowi część sieci muzeów o nazwie "Wielkie małe muzea", więc być może można w nim robić zdjęcia, ale jakoś nie śmiałam nawet pytać, i tak dużo już otrzymałam, a skarbów w nim, oj! skarbów. Od naczyń i szat liturgicznych, przez rzeźby do obrazów, w tym tryptyk pochodzący z warsztatu Biccich - a jakże! Wpisałam się do księgi dziękując Bogu za ogromne piękno. Zapytałam się jeszcze, jak można zwiedzić te pomieszczenia. Otóż należy zadzwonić do księdza (znalazłam w internecie numer i adres mailowy, mam nadzieję, że są aktualne, bo zapomniałam zapytać - oto one: +39 055 8720008, s.martino-gangalandi@libero.it). Zapewniam Was, że warto zajrzeć, zwłaszcza  zapewniam tych, którzy lubią niewielkie zbiory, którym można poświęcić w skupienia całą swoją uwagę.
Zostałam wypuszczona osobnym wyjściem, po prawej stronie kościoła. Już wcześniej zwróciło moją uwagę rzeźbioną ościeżnicą. 


Niemal w tym samym czasie dotarł po mnie Krzysztof i dalej już ruszyliśmy razem. Celem było Montespertoli i jego "Wielkie Małe Muzeum" (nie spodziewałam się wszak zobaczyć tego pierwszego). 
Byłam tam 15 lat temu i pamiętałam tylko, że ozdobą zbiorów jest "Madonna z Dzieciątkiem" Filippo Lippiego. Wtedy była wystawiona razem z "Madonną" z florenckiego Palazzo Medici, w ramach projektu polegającego na sprowadzeniu bardziej znanych dzieł do niewielkich muzeów i zestawieniu z tymi mniej celebrowanymi, tych samych autorów, bądź o tej samej tematyce.
Musiałam się przekonać, czy nadal średnio mnie zachwyca ta Madonna, zapamiętałam ją jako dysproporcjonalną, byłam przeświadczona, że to obraz z wczesnych lat działalności Filippo. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się wręcz przeciwnie, to późna praca malarza. 

Pani sprzedająca bilety wyjaśniła, że widoczne zniekształcenie powstało świadomie, gdyż obraz miał wisieć obserwowany jedynie pod ostrym kątem. Obróćcie ekran  zgodnie z ruchem wskazówek zegara i zobaczycie różnicę.
Za chwilę wrócę jeszcze do naszej improwizowanej przewodniczki, pozwolę sobie najpierw zachęcić Was do obejrzenia nie tylko eksponatów, ale i samych pomieszczeń dawnej plebanii, z pieczołowitością odnowionych. 









A co do pani, to niech nie zdziwi Was, że bileterka wzięła się za wyjaśnianie sztuki, zdarzało mi się to już wielokrotnie, kiedyś nawet słyszałam pilnującą ekspozycji, jak wdała się w dyskusję z przewodnikiem omawiającym płaskorzeźbę Michała Anioła. Tym razem szybko wyszło na jaw, że mieliśmy do czynienia z historykiem sztuki, lecz wcale nie przy okazji rozmowy o Madonnie Lippiego. Otóż, wychodząc zapytałam, w jaki sposób można zwiedzić Pieve di San Piero in Mercato tuż obok, a pani rozbrajająco przyznała się, że możemy z nią pójść, bo ma klucze i jest autoryzowana do wpuszczania tam zwiedzających. 

Co tam do wpuszczania! Ona weszła z nami i opowiedziała nam o kościele, który jest mocno przebudowany, przemalowany i niewiele w nim z romanizmu.

Jedynie chrzcielnica (temat pracy dyplomowej naszej bileterki) jest śladem klasycznie florenckiego geometrycznego romanizmu.


Wyszliśmy potem przejściem, które służy zazwyczaj tylko wchodzącym, gdyż pani zaleciła nam przyjrzeć się herbom rodu Machiavelli, są i wzdłuż wejścia i nad samymi drzwiami na zewnątrz. 



Co robił ród Machiavelli w Montespertoli? Właściwie to mieszkał na nieodległym wzgórzu, w Zamku Montegufoni, obejmując swoją opieką całe terytorium, fundując pobliskim kościołom dzieła sztuki. O zamku kiedyś pisałam (patrz artykuł: "Dawno, dawno"), umknęła mi wtedy jednak informacja o Machiavellich. 
Na koniec wymyśliłam kolację w postaci lodów w Certaldo Alto.
Tu troszkę fart się odwrócił, a jako główny nieszczęsny wystąpił nasz świeżo umyty pojazd. GPS poprowadził szutrowymi drogami, pokrywając białym pyłem ciemno-szarą karoserię. Ja jednak byłam nadal przeświadczona o swoim szczęściu, bo lubię zobaczyć nowe miejsca, nowe krajobrazy, bo lubię być zaskoczona, że gdzieś po drodze natrafiliśmy na zerodowane wzgórza przypominające słynniejsze i większe Balze del Valdarno. 






Certaldo Alto zachwyca mnie za każdym razem, upajam się jego ceglaną czerwienią, dodatkowo jeszcze ocieploną promieniami zachodzącego słońca.





 A gdy się czasami podejdzie do murów, kusi widok San Gimignano. 


Gdyby nie pora kolacyjna, to miasteczko chyba świeciłoby pustkami. My, zgodnie z postanowieniem zatrzymaliśmy się jedynie na lody, plus aperol, którego zdjęcia, gdziekolwiek go piję, wysyłam Kindze, już nawet nie pamiętam, dlaczego jakoś z nią trwale kojarzę ten świetny drink. 



Myślę, że stan zaludnienia Certaldo zmieni się od 15 lipca, gdy na trzy dni miejscowością zawładną uliczne teatry. Widać już przygotowania. Na pewno w tym roku tam znowu nie dotrę, a myślę o tym od 14 lat. W 2021 na przeszkodzie stanęły "wakacje", ale o tym w następnych wpisach. 
Już miałam wrzucone zdjęcia i chciałam kliknąć "opublikuj", gdy przypomniało mi się, że nie opowiedziałam o swoistym naznaczeniu wycieczki. Krzysztof pojechał do umierającej rodaczki, która zostawia męża i kilkuletniego synka. Wiem tylko, że rozmowy z tą panią są szczere, bez pocieszania, bo każde byłoby fałszywe. Pomyślałam sobie, że ta osoba już nie pojedzie na żadną wycieczkę, nie wyjdzie prawdopodobnie nawet poza dom, więc ja - uszczęśliwiona napotkanym pięknem - tym bardziej staram się je doceniać i dzielić się nim z Wami, bo piękno naprawdę uszlachetnia i Bogu dziękuję, że mogę je nadal chłonąć.