niedziela, 29 listopada 2015

TROCHĘ JAK U MISTRZA HANSA CHRISTIANA ANDERSENA

Czy też tak macie, że snujecie historie o ludziach i domach skrywanych za oknami? Próbujecie wyobrazić sobie, jak się tam mieszka, pracuje?
Kiedyś domy przy Piazza del Campo w Sienie wydały mi się niezamieszkałe. Długo szukałam oznak życia. Zobaczyłam je nie tylko poprzez obserwację, ale i przez książki, w których pokazane są wnętrza sieneńskich domów.
Co ciekawe, nigdy nie miałam takiego wrażenia we Florencji, ale i tak z wielką radością (także z zaciekawieniem) korzystam z propozycji Città Nascosta, by wejść do miejsc niezwykłych, niebanalnych, ważnych w historii miasta. Często w takich miejscach spotykam się z zakazem robienia zdjęć, więc ich tu nie prezentuję. Tak było w przypadku słynnego dziewiętnastowiecznego salonu kulturalnego, który jest położony na rogu Piazza Santa Croce, a jest po prostu prywatnym mieszkaniem jakiegoś hrabiostwa. Nie mogłam też fotografować wnętrz Palazzo Rucellai. Tym razem powodem nie była prywatność apartamentów, te są zupełnie niezwiedzalne piętro wyżej. Nasza grupa została wpuszczona na piano nobile zajmowane przez jeden z amerykańskich uniwersytetów. Tak sobie radzą dawne rody z utrzymaniem potężnych historycznych struktur. Bywa, że dostałam pozwolenie na robienie zdjęć, ale nie do publikacji, usiłuję więc dotrzeć do osób, które zezwolą na opisanie tak pięknych pomieszczeń, jak pistojska Biblioteka Fabroniana.
Mimo tego, zawsze taszczę ze sobą aparat i żywię nadzieję, że tym razem staniemy w oknie następnego domu i zobaczymy, co kryją wnętrza.
Dzisiaj zapraszam Was do mistrza kostiumów teatralnych i jego pracowni krawieckiej położonej przy Piazza del Duomo, 2 we Florencji. Zacznijmy od tego, że wcale nie jest tak łatwo z tym placem. Wiedziałam, że przed katedrą jest, i owszem, ale Piazza San Giovanni. Ale z której strony jest Plac Katedralny? Zapytałam speca, czyli dorożkarza. Pokierował mnie w kierunku pomników Brunelleschiego i di Cambio. Faktycznie, jest. Ale nie widzę nikogo ze stowarzyszenia. No i nie pomyślałam, że wszak budynek stoi na placu, co naturalnie oznacza, że tę samą nazwę znajdę i z drugiej jego strony. Wszystko dlatego, że od strony dzwonnicy jest to dość obszerna płaszczyzna, z drugiej wydaje się być tylko szerszą ulicą.



I tam właśnie, niedaleko Migdałowego Wejścia do katedry w kamienicy nr 2, na pierwszym piętrze Massimo Poli kontynuuje ponad 150 letnią tradycję szycia dla teatrów.
Przyznam, że nie do końca rozgryzłam, jak to się ma do pracowni krawieckich przy teatrach. Massimo Poli nie jest związany z żadną instytucją. Z wykształcenia kostiumolog, świetnie włada też nożyczkami i igłą.
Niestety, mieliśmy pecha, i twórca był akurat w Livorno, by dopilnować powstawania kostiumów. Nas oprowadzał bardzo miły, acz mało gramotny, że się tak delikatnie wyrażę, pomocnik. Na szczęście współczesna technika pozwoliła na połączenie telefoniczne i nastawienie na funkcję głośnomówiącą. Żal był tym większy, iż po wypowiedziach Massimo, wyobrażam sobie, jak bardzo by się rozgadał na temat swojej pracy. Słychać było, że kocha o niej mówić.
Część jego prac mieści się w pomieszczeniach samej pracowni, a jest ich, niebagatela!, czternaście. Budynek ma wewnętrzny dziedziniec, więc na piętrze można go obejść dookoła.
Nie zajrzeliśmy do wszystkich, choć przyznam, że mnie ciągnie każdy artystyczny bałagan.

Massimo opowiedział nam o swoich poszukiwaniach, o kreatywnych wyzwaniach, z jakimi się spotkał podczas projektowania kostiumów. O tym, że bywało iż musiał projektować wręcz maszynę, bo kostium był olbrzymim smokiem, z którego wysuwała się czerwona tkanina - krew.
Ta pracownia przez wiele lat zaopatrywała uczestników turnieju historycznej piłki nożnej.
Wiele można by mówić o samej roli kostiumu. Sama pamiętam jedno z zaliczeń w szkole teatralnej. Wykonałam część kostiumu na ostatnią chwilę i jedna z odtwórczyń zapomniała użyć tego elementu. Nie ograła go wcześniej.
Normą w teatrze są próby kostiumowe. Aktor musi się wcielić w postać wewnętrznie i zewnętrznie, zobaczyć, jak się nosi kostium, czy strój dobrze gra. Często trzeba się w nim spocić, poczuć "skórę" postaci. Jedna z amerykańskich śpiewaczek, odtwarzająca Lady Makbet, mówiła, że strój jest niewygodny, ale absolutnie nie chciała poprawek, gdyż, według niej, takim miał być. Kostium gra, zanim aktor wypowie swoją frazę, to dzięki niemu zaczynamy rozpoznawać postać.
Bywa, że aktorom, a głównie aktorkom, trudno jest pogodzić się z podkreśleniem niepożądanych cech ich figury. Jedna z aktorek lamentowała, bo była jeszcze krąglejsza, odpuściła po wielu komplementach od kolegów po fachu. Jak widać, twórca kostiumów, musi być i rzemieślnikiem i artystą i ... psychologiem.
W wielu kostiumach zostawia margines na zmiany aktora, choć zdarzyło mu się, iż pewnej odtwórczyni głównej roli na dzień przed premierą zmarła matka, dublerka była o połowę chudsza. Massimo miał tylko noc na zmiany.
Przy okazji poznałam włoski przesąd teatralny (te polskie znałam ze szkoły - gwizdanie, przydepnięcie tekstu, gdy upadnie na podłogę, itp.). Do niedawna jeszcze był to ... fioletowy kolor. Akurat idealnie wpisuje się w czas, bo właśnie pojawił się on w liturgii, a przesąd pochodził ze średniowiecza i był związany z innym okresem w Kościele, z Wielkim Postem. Wtedy też nosi się fioletowe szaty. W średniowieczu był zakaz grania przedstawień podczas Wielkiego Postu, co dla aktorów oznaczało brak pracy i brak zarobków. Massimo powiedział, że przesąd już nie funckjonuje, projektował kiedyś kostiumy tylko w tej tonacji.
Przygotowanie kostiumów, to jeden z apsektów działalności tego uzdolnionego artysty. Można zapisać się do niego na kurs tworzenia kostiumu. Można kostium wypożyczyć.
Robią to nie tylko instytucje, ale i prywatne osoby. Chociażby na karnawał.
Rozglądałam się szukając niezwykłości. Wypatrzyłam jakiś element stroju zrobiony z plastikowych widelców. pióra, różnorodne formy na kapelusze, powiększacz genitaliów do renesansowego stroju męskiego, piękne guziki.

Zobaczyliśmy też najstarsze elementu ubioru, jakie posiada Massimo. Pochodzą z XVIII wieku - kaftaniki chłopięce oraz gorsety z fiszbinami. Zwróćcie uwagę na wykończenia, a nawet na opisy na wewnętrznych metkach.

Jedna z pań przyniosła fotografię z lat 60 XX wieku, była na niej suknia wypożyczona z tej właśnie pracowni. Pomocnik Francesco usiłował ją odnaleźć, dzięki czemu pozaglądaliśmy do szaf.

Wszystko jakoś tak mi krążyło atmosferą po baśniach Andersena.
Najpiękniejszy kącik pracowni pozostawiłam na koniec artykułu.


Właściwie to mogłabym zabrać manekin z kostiumem i zostawić czystą geometrię katedry w ramie okiennej.


środa, 25 listopada 2015

ZŁOTY PODZIAŁ - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Zdjęcie będzie jedno, zgodnie z założeniem galerii, ale słów padnie dużo więcej, niż zazwyczaj.
Pod Palazzo Vecchio postawiono rzeźbę amerykańskiego artysty Jeffa Koonsa.
I nastąpił złoty podział, dosłownie złoty. Złota rzeźba podzieliła ludzi na jej zwolenników i przeciwników.
Spróbujmy się jej przyjrzeć.
Z daleka jest nieczytelna, jawi się jak jakaś olbrzymia pomięta złota folia. Zdumiewa swoją odmiennością, brakiem stonowania, niemożnością odczytania.
Kształty wyłaniają się, im bliżej niej jesteśmy.
I co widzimy?
Artysta nadał rzeźbie tytuł "Pluto i Prozerpina". Tablica objaśniająca, z czym mamy do czynienia, dostarcza nam informację, jakoby twórca inspirował się Berninim. Okazuje się, że może trochę tematyką i formą, ale dosłownie nie przyłożył do swojego "dzieła" ręki. To - powiększona w jego rzeźbiarskiej fabryce (tak, tak, pracuje dla niego 128 osób!) - XVIII wieczna mała porcelanowa figurka pochodząca z Francji. Ta duża jest wykonana z nierdzewnej stali, pozłocona na lustrzany połysk. Do tego wszystkiego dodane są żywe kwiaty, tu cyklameny w doniczkach.
Amerykanin jest bardzo poruszony możliwością wystawienia się w tak nobliwym miejscu - no! kto by nie był?
Przyznam się, że największym plusem tej pracy jest to, że zmusiła mnie do myślenia, że musiałam znaleźć własny stosunek do niej, przejść ponad parsknięcie śmiechem i zastanowić się. I tak myślę i myślę i jednak pozostanę przy parsknięciu.
Oczywiście, że marzy mi się konfrontacja sztuki współczesnej z dawną. Chciałabym zobaczyć coś tak genialnego, co by mnie wyrwało z przytulenia do renesansu. Na Piazza Signoria ostatnią rzeźbę postawiono ponad 500 lat temu!
Lubię udany melanż współczesności z historią.
Zaznaczę jednak słowo "udany".
Nie wiem, na ile Jeff Koons zabezpiecza się użytym tworzywem i kwiatami przed ogłoszeniem jego sztuki kiczowatą. Nie wiem, na jakie meta poziomy myślowe mam wejść, żeby zrozumieć wielkość jego myślenia? Czy są w ogóle takie?
Jak ja mam myśleć poważnie o artyście, którego rzeźba w metalu przypominająca balonowego pieska została sprzedana  przez Dom Aukcyjny Christies za 55 milionów dolarów?  (kliknij, by zobaczyć)
Przychodzą mi na myśl słowa włoskiego dziennikarza Angelo Crespiego:
L’opera vale perché costa; non costa perché vale 
(Dzieło sztuki jest cenione bo kosztuje, 
a nie kosztuje, bo jest cenione).  
Może mi wiele osób miłujących sztukę współczesną mówić o nowym kierunku pop-art, mogę czytać o głębokich przemyśleniach samego tfu!-rcy. Mogę być ciemna i zacofana. No, nie da rady - nie zachwyca.
I jedyna nadzieja w tym, że pokraczne złotko ma tam stać do 28 grudnia. Na Święta i całą ukochaną przeze mnie złotą choinkowość, jak znalazł. 

A teraz w końcu zdjęcie. Wybrałam kadr, do którego już nie trzeba wielu słów. Wystarczy spojrzeć na "Dawida" Michała Anioła i przeczytać słowa już tu przywoływanego Angelo Crespiego:

L’arte un tempo era difficile da fare, facile da capire. Oggi, al contrario, è facile da fare, difficile da capire. 
Kiedyś bardzo trudno było zajmować się sztuką, ale łatwo było ją zrozumieć. 
Dzisiaj jest odwrotnie, łatwo jest robić sztukę, trudno ją pojąć. 



poniedziałek, 23 listopada 2015

NA WYŻYNACH

No to jedziemy. Spokojne, niedzielne popołudnie, najwyższy czas zobaczyć wystawę "Boskie piękno" w Palazzo Strozzi.
Hmm, tego nie przewidzieliśmy - kolejka po bilety!

O nie! Wystawa trwa do 24 stycznia, więc postanawiamy wrócić tu w dzień powszedni, może będzie luźniej? No, to co robimy?
Ja tam mogę snuć się po Florencji bez celu. Sklepowe wystawy powoli przybierają świąteczny charakter, nawet pogoda szykuje się na zimę, w górach wczoraj spadł śnieg.
Zaraz po wyjściu z Palazzo Strozzi trafiła się następna kolejka.

Składała się z tylko z Japończyków i oczekiwała na wpuszczenie do sklepu Louis Voutton. Przyznam, że z dziką radością spodobało mi się to, że ta na wystawę była o wiele, wiele dłuższa.
Ostatnio pytałam znajomą Japonkę, dlaczego jej krajanie tak wariują na punkcie produktów znanych projektantów. Czy dla nich jest tu tanio? Powiedziała, że tak, że w Japonii te same rzeczy kosztują co najmniej jeszcze raz tyle. Kolejka tylko potwierdziła jej słowa. Swoją drogą, w sklepie nie widziałam tłumów, więc skąd kolejka? Mają jakąś szaloną normę metrów kwadratowych na jedną osobę?
Idziemy, idziemy.
Obowiązkowo na Piazza Signoria.
Gdy się do niej zbliżamy, Krzysztof rzuca hasło "wieża".
Jeśli tylko wpuszczają, to tak, bardzo tak.
Od dawna już miałam nadzieję na przyjrzenie się ratuszowej wieży. Można ją zwiedzać od 2012 roku, tylko w dni bezdeszczowe. Tych, na szczęście, jest dość dużo i takim był ten niedzielny.
Wieża (ukończona w 1310 roku) została zaprojektowana  przez Arnolfo di Cambio, jest jednym z architektonicznych symboli Florencji.

Wznosi się na wysokość niemal 95 metrów. Historycy sztuki twierdzą, że Arnolfo wykorzystał starszy dom-wieżę "Della Vacca". I to jest nie do podważenia, bo fachowcy odnaleźli ślady poprzedniego budynku. Rodzi się tylko pytanie, dlaczego uznany architekt zaryzykował budowę na nieznanych sobie fudamentach? Czy nie bał się zniszczenia nie tylko wieży, ale i swojej reputacji? A może był pewny eksperymentu? Chociażby... wiedział, że trzeba zamurować stare otwory okienne.
Obawiałam się, że wspinaczka będzie dla mnie dość trudna, o dobrej kondycji wszak mogę pomarzyć. Nie było problemów, a i zakwasy mnie nie nawiedziły.
Pierwszy etap prowadzi dość łagodnymi schodami.

Mija się makietę pinaklu z charakterystycznym lwem, którego oryginał można obejrzeć w głównym hallu, na parterze.

Przez okrągłe okienka, w niewielkim stopniu, widać renesansowe wykończenie pierwszego krużganku.


Pierwszym miejscem widokowym jest obejście szczytu podstawowego budynku. To średniowieczna pozostałość po funkcjach obronnych.

Korytarz powstał w wyniku wysunięcia części pomieszczenia poza lico muru, co z zewnątrz odczytujemy jako machikuł, tak bardzo ulubiony przeze mnie element średniowiecznych budowli obronnych. Strukturę podpierają rytmiczne kroksztyny, a całość wieńczą ząbki krenelażu. Tutaj blanki są prostokątne, wyżej Arnolfo wprowadził zakończenia zwane jaskółczym ogonem.



Ale pozostańmy jeszcze na wysokości machikułu. Skoro obronny, skoro wysunięty, to w konkretnym celu. W jego podłodze są otwory, którymi wylewano ... No, właśnie, co? Popularnie twierdzi się, że gorący olej, ale co wnikliwsi badacze, uważają, że to byłoby zbyt drogocenne tworzywo na wroga. Bardziej pasują tu ekstrementy, gorąca woda.
Z lekka zaszumiało mi w głowie, mimo solidnego szkła i kraty, gdy pod stopami zobaczyłam ludzieńków w dole.

Obejście korytarzem daje przedsmak tego, co czeka turystów na górze. Z każdej strony jakaś atrakcja, z każdej strony znajome kształty.

A potem jest już bardziej stromo.

Nie ma co się śpieszyć, zawsze znajdzie się jakieś okienko.







Kto by pomyślał kilkaset lat temu, że ludzie będą płacić za oglądanie średniowiecznego wychodka, czy celi, w której uwięziono Cosimo I, czy potem Savonarolę.

Gdyby było mi za mało atrakcji, to chodzący po dachu robotnik (bez zabezpieczenia) z Santa Croce w tle, musiał wywołać niezłe ciarki.

Leko byłam rozczarowana, bo naiwnie myślałam, że zobaczę z bliska sam szczyt wieży, dzwony, które wybijają godziny, albo ten uruchamiany tylko na dzień wyzwolenia Florencji. Pocieszyły mnie cięcia w grubych drewnianych belkach. Oczu nie mogłam oderwać od tych inskrypcji, a  szczególnie od, dosłownie, przewrotnie zapisywanej cyfry 5. Zafiksowałam się zupełnie na punkcie literek i cyferek :)

Kilka razy robiłam za fotografa. Jednak nie wszyscy jeszcze mają wysięgniki i lubią "selfiki". Woleli mieć normalny odstęp obiektywu od siebie, a było międzynarodowo :)
Z bliska cztery kolumny podtrzymujące górną część wieży stają się olbrzymie.

Wokół jednej z nich wiją się schody. Nie można na nie wejść, ale nie mogę się za to opanować, by nie umieścić tu zdjęcia z archiwum Antinori. Ten pan w kapeluszu!
http://www.artribune.com
Kręciłam się niczym dziecięca zabawka bączek, a to tu, a to tam.
O! Samolot ląduje!

O księżyc!

O chmury!

O Ponte Vecchio!

O! O! O!













I jak tu nie popaść w emocje?
Jakoś dawałam radę, nie uleciałam na skrzydłach zachwytu.
Już myślałam, że będzie dobrze, że Stendhal mnie nie dopadnie.
Przyczepiłam się wzrokiem do ziemi.

Krzysztof już dawno zszedł na dół, a ja sobie powoli schodziłam i ciągle zatrzymywałam się, by robić zdjęcia.





Nagle naprzeciw mnie wyszedł starszy pan. Grzecznie mnie przepuścił, stanął w oknie obok i mówi, właściwie do siebie: "Piękna ta nasza Florencja". I... zaczął sobie podśpiewywać.

No i trach!  Rozłożył mnie na łopatki. Łza się w oku zakręciła i znowu Bogu dziękowałam, że tak sobie mogę to oglądać, że tak pięknie, że  ....


Znalazłam potem tę piosenkę, to "Florencja marzy". Śpiewało ją wielu znanych i mniej znanych. Wybrałam klimat przedwojennej piosenki w wykonaniu Carlo Butiego.