Nie wiem, ile razy szłam murami Lukki.
Ile razy przyglądałam się katedrze?
Wydaje mi się, że widziałam już te głowy, ale nie poświęciłam chyba im zbyt wnikliwej uwagi.
Jest ich mnóstwo, nie starałam się liczyć. Nic o nich nie wiedziałam. Są wzdłuż obydwóch bocznych ścian (sprawdziłam, gdy już zeszłam z murów po zwiedzeniu ogrodniczej imprezy).
Trudno znaleźć informacje o tych zdobieniach. Prawdopodobnie ich autorem jest Guido da Como, aktywny w Pizie i Lukce. Spodobały mi się szczególnie te, których ramiona tworzą zielone pasy z łuków.
Ale to jeszcze nic. To było wiele oczu, ale nie moich.
Okazało się, że mam niedobory w narządzie wzroku.
Coś zobaczyłam kątem oka i już zaczęłam iść dalej.
Całe szczęście, że obejrzałam się do tyłu. Zawsze pokonywałam tę trasę mając katedrę po lewej stronie, więc nie dostrzegłam Via della Rosa, a na niej pewnego budynku.
Muszę tam dotrzeć.
Mniej więcej na tyłach katedry. Znajduje się niewielka świątynia przerobiona w XIV z oratorium, wieść gminna niesie, że związanego z Templariuszami. Wiek później ukończono prostą fasadę, na szczęście nie zkliwidowano prawego boku, gotyckiej perełki, która zahaczyła o mój kąt oka.
Obejrzałam centymetr po centymetrze. Każdy kawałek, a że doszliśmy na miejsce od strony dzwonnicy, zobaczyliśmy od razu figurę Madonny, która nawiązuje do obrazu wewnątrz, dającego imię ulicy "della Rosa".
Wnętrza, niestety, nie zobaczyliśmy.
Oko nasyciło się gotyckimi koronkami. Zwróciliście uwagę na fakt, że i tu jednym z ozdobnych elementów są głowy.
Nawet nie jedno oko się nasyciło, a dwoje. I tylko dwoje, z przodu głowy.
Ten malutki kościół związany jest też z dużo nowszą historią. Tutaj w ostatnich latach swojego krótkiego życia (25 lat) przychodziła modlić się bardzo czczona w Lukce, błogosławiona Gemma Galgani - mistyczka zmarła w 1903 roku. Dom jej ostatniego tchnienia jest zaraz obok.
Skoro już zaczęłam kręcić głową, z braku większej liczby oczu, to zapraszam na jeszcze kilka migawek z wieczornej Lukki:
czwartek, 22 września 2016
sobota, 17 września 2016
MURABILIA
"A co z ogrodem?"
To była częsta reakcja na wieść o wyprowadzce z San Pantaleo.
Jest mi nie tyle żal, że go opuszczam, chociaż trochę też, ale głównie szkoda mi, że nie zdążyliśmy doprowadzić go do stanu "publicznego". W planach było zrobienie z ogrodu czegoś w rodzaju skweru, chcieliśmy, między innymi, postawić ławeczki.
Wiem też, że źle zrobiliśmy, że ogród jest tak mało samowystarczalny i bez intensywnej ludzkiej opieki szybko straci swoją formę. Na razie nie zapowiada się, by ktoś się nim zajął.
Okazało się też, że giardino all'italiana to zbyt dużo, jak na nasze możliwości czasowe, dlatego w Tobbianie nie będzie formalnego założenia.
Co nie znaczy, że już nie myślę, co by tu ...
Na razie widziałam tamto miejsce tylko raz, więc trudno planować, ale pomarzyć można.
Bez sprecyzowanych planów, w ramach rekonesansu, wybraliśmy się na ogrodnicze targi do Lukki.
Usadowione na odcinku murów, od nich wzięły swoją nazwę MURABILIA.
Nie wiem, czy to był dobry pomysł.
Już mi się rwały ręce do roślin, do urządzania, do przestawiania, a tu trzeba czekać z wszelkimi decyzjami.
Przejrzałam rośliny, bardziej, mniej mi znane, albo zupełne nowości. Oszołomiła mnie mnogość odmian goździków, czy hortensji.
Skusiły zapachem zioła - ciekawostką przy nich był napis: "Trzeba dotykać".
Kto by pomyślał, że figi dzielą się nie tylko na zielone i fioletowe.
Czy widzieliście kiedyś jak wygląda ryż-roślina? Ja nigdy wcześniej na żywo.
Kto miał ochotę, mógł posmakować, powąchać, popodziwiać kompozycje tego, co się przetwarza z ogrodu.
Wśród stoisk z wystrojem ogrodów moimi ulubionymi stały się te z metaloplastyką, choć przyznam, że kurozaury czy żabokrokodyle nie przypadły mi do gustu.
Nie mogłam tak wrócić z zupełnie pustymi rękami. Na pocieszenie kupiłam sobie troszkę cebulek kwiatowych, nic więcej. Gdybym jednak chciała kupić rośliny, to nie musiałabym się martwić koniecznością ich dźwigania. Organizatorzy przewidzieli, że niełatwo zwiedza się z doniczkami w rękach. Wystarczyło wypożyczyć specjalny wózek i kłopot z głowy.
Następne Murabilia wiosną. Mogą być bardziej niebezpieczne dla portfela, bo już oswoję się z nowym ogrodem.
To była częsta reakcja na wieść o wyprowadzce z San Pantaleo.
Jest mi nie tyle żal, że go opuszczam, chociaż trochę też, ale głównie szkoda mi, że nie zdążyliśmy doprowadzić go do stanu "publicznego". W planach było zrobienie z ogrodu czegoś w rodzaju skweru, chcieliśmy, między innymi, postawić ławeczki.
Wiem też, że źle zrobiliśmy, że ogród jest tak mało samowystarczalny i bez intensywnej ludzkiej opieki szybko straci swoją formę. Na razie nie zapowiada się, by ktoś się nim zajął.
Okazało się też, że giardino all'italiana to zbyt dużo, jak na nasze możliwości czasowe, dlatego w Tobbianie nie będzie formalnego założenia.
Co nie znaczy, że już nie myślę, co by tu ...
Na razie widziałam tamto miejsce tylko raz, więc trudno planować, ale pomarzyć można.
Bez sprecyzowanych planów, w ramach rekonesansu, wybraliśmy się na ogrodnicze targi do Lukki.
Usadowione na odcinku murów, od nich wzięły swoją nazwę MURABILIA.
Nie wiem, czy to był dobry pomysł.
Już mi się rwały ręce do roślin, do urządzania, do przestawiania, a tu trzeba czekać z wszelkimi decyzjami.
Przejrzałam rośliny, bardziej, mniej mi znane, albo zupełne nowości. Oszołomiła mnie mnogość odmian goździków, czy hortensji.
Skusiły zapachem zioła - ciekawostką przy nich był napis: "Trzeba dotykać".
Kto by pomyślał, że figi dzielą się nie tylko na zielone i fioletowe.
Czy widzieliście kiedyś jak wygląda ryż-roślina? Ja nigdy wcześniej na żywo.
Kto miał ochotę, mógł posmakować, powąchać, popodziwiać kompozycje tego, co się przetwarza z ogrodu.
Wśród stoisk z wystrojem ogrodów moimi ulubionymi stały się te z metaloplastyką, choć przyznam, że kurozaury czy żabokrokodyle nie przypadły mi do gustu.
Nie mogłam tak wrócić z zupełnie pustymi rękami. Na pocieszenie kupiłam sobie troszkę cebulek kwiatowych, nic więcej. Gdybym jednak chciała kupić rośliny, to nie musiałabym się martwić koniecznością ich dźwigania. Organizatorzy przewidzieli, że niełatwo zwiedza się z doniczkami w rękach. Wystarczyło wypożyczyć specjalny wózek i kłopot z głowy.
Następne Murabilia wiosną. Mogą być bardziej niebezpieczne dla portfela, bo już oswoję się z nowym ogrodem.
poniedziałek, 12 września 2016
UNIESIENIE
Wróćmy do wycieczki na południe od Tenuta di Casaglia.
Znając kierunek, nie włączałam GPS, bo pamiętałam na mapie drogę wiodącą do celu. Ha!
A co zrobić na rozwidleniu? Skręciłam w prawą odnogę, lecz coś mi nie pasowało, coś mówiło: zapytaj kogoś. Tylko kogo? Żywej duszy nie uświadczysz! Dzikie lasy, zero zabudowań.
Nagle zza zakrętu wyjechał rowerzysta, otworzyłam okno i krzyczę pytając, czy tędy do Suvereto. Kolarz, jak to na rasowego włoskiego kolarza przystało, miał na uszach słuchawki i po wielu metrach coś mu w głowie zakołatało, że ktoś do niego wołał. Odwrócił się niepewnie i ... pojechał dalej.
Wracam na skrzyżowanie. Jak byk, są drogowskazy! Tylko, że widoczne właśnie teraz, bo wcześniej musiałabym się odwracać do tyłu, by przeczytać, którą odnogę wybrać. Normalka. Czy ja się jeszcze temu dziwię?
Upewniona i zadowolona ze swojej intuicji każącej mi zawrócić, rozkoszowałam się wolną jazdą. Prowadziła mnie kręta droga, na której asfalt żył swoim własnym pokrzywionym życiem, wyrywając się z klasycznej płaskiej powierzchni.
W owym promocyjnym filmie "Przygody Alicji w Toskanii" Suvereto pojawiło się tylko na chwilkę. W jakimś chiostro walczyli rycerze. I tyle. Musiałam chyba od razu zajrzeć do internetu, czego nie pamiętam. Może zobaczyłam jeszcze jakieś zdjęcia? Coś spowodowało, że Suvereto wpisałam na listę toskańskich planów podróżnych.
Zaufałam sama sobie i nie przygotowałam się do wizyty. Skoro kiedyś zadecydowałam, że mam jechać, jadę.
Lubię za pierwszym razem po prostu zobaczyć miejsce, dać się prowadzić nieznanym uliczkom, odkrywać zapewne innym bardzo dobrze znane widoki.
Wszystko było cudownym zapełnianiem białej plamy na toskańskiej mapie. Zaczęło się od "wysokiego C" i nie chciało odpuścić. Z każdym kamieniem, z każdym zaułkiem, z każdym budynkiem nabierałam powietrza, by wydać z siebie głębokie westchnienie i unosić się coraz wyżej.
A owo "wyżej" ma dwojakie znaczenie: stanu ducha i dosłowne.
Suvereto jest idealnym przykładem miasteczka wyrosłego na wzgórzu, które obkleiło je swoją architekturą.
Zaczęło się, a jakże!, od romańskiego kościoła.
Dziwne położenie, bo tuż przed bramą starego miasta. Parę detali w portalu i jestem w siódmym niebie.
Zapewne musiałam mieć jakieś rozognienie w oczach (i wcale nie z powodu upału), bo zaczepił mnie dystyngowany starszy pan, którego córki pomagały mu w podróżowaniu. Zapytał po angielsku, czy ten portal mi się podoba. Słyszałam wcześniej z ich ust bardziej śpiewny język, i przeszłam od razu na włoski. Pan był mocno ukontentowany. Pozachwycałam się architekturą romańską, duma z dziedzictwa swojego kraju delikatnie wyprostowała zgarbione plecy starca.
W środku niewiele romańskich zdobień, ale kilka pięknych elementów zatrzyma wzrok każdego amatora średniowiecza.
Prosta misa, resztki fresku, tajemniczy napis.
Ujęło mnie ustawienie Madonny, na ołtarzu, w tyle, za wiszącym krucyfiksem.
Czytelna historia, jaka wydarzyła się między tymi postaciami, wyraźne napięcie, zawieszenie między dzieciństwem a Męką Pańską.
Dobry początek.
Co dalej?
Pamiętacie zdjęcie, kiedy zdradziłam Wam, że marzy mi się czerwona Vespa? No, powiedzcie sami, czy coś nie jest na rzeczy? Żeby tak do mnie filuternie mrugać tą czerwienią?
Wiem, do przeprowadzki to bardziej nadałaby się pszczółka:
Blisko bramy, ale już wewnątrz miejskich murów, jest położony drugi kościół. Mniej uroczy, za to z zastanawiającą marmuryzacją, w stylu, powiedzmy, ochronnym. Ktoś się chyba zapatrzył na wojskowe wzornictwo.
Oprócz oczywistego zainteresowania wnętrzami świątyń, tego dnia budziły one chęć pozostania w nich z prozaicznego powodu, jakim była pogoda.
Poszłam dzielnie pod górę, ratując się po drodze lodami.
Doszłam do oratorium, w którym spotkałam figurę Madonny Bolejącej.
Coś mi ten wzrok, zamiast przywodzić na myśl cierpienie, przypomniał wyraz twarzy figury anioła nazwanego przeze mnie "Wątpię". (Kliknij, jeśli nie pamiętasz).
To przy tym różem tnącym niebo oratorium jest chiostro z promocyjnego filmu.
Warto zajrzeć do Suvereto dla tego jedynego miejsca. Surowe, ale pełne zabawy światła z cieniem.
Akurat część była zastawiona sprzętem, bo całe miasteczko szykowało się do winiarskiej festy "Calici delle stelle" (Gwiezdne kielichy), organizowanej zawsze w czasie wyroju Perseid, zwanych inaczej Łzami św. Wawrzyńca. Oczywiście, maksimum wyroju przypada na 12 sierpnia, ale co zaszkodzi przygotować się wcześniej na ich powrót na nasz nieboskłon?
Szykowanie stoisk i estrad nie jest ciekawe z punktu widzenia turysty, więc starałam się omijać je obiektywem. Na szczęście, było tyle miejsc, które aż prosiły się o uwiecznienie.
Za bramą z drugiej strony miasta zobaczyłam "afirmacyjną" tabliczkę z nazwą ulicy. Każda kobieta bez względu na wiek, może powiedzieć, że to ulica jej imienia :)
Wróciłam za mury i zaczęłam wspinać się ku fortecy górującej nad miastem.
Pustawo tam, ale można sobie wyobrazić średniowiecznych rycerzy wypatrujących zagrożenia.
Na koniec zostawiłam sobie widziany wcześniej ratusz.
Zobaczyłam go tylko z zewnątrz, co nie umniejszyło zachwytu i coraz wyższego szybowania nad ziemią.
Cieszyło mnie wszystko.
Kamienie, barwy, kot o anielskich oczach, maski z wybałuszonymi oczami.
Gdy tak już napełniłam się radością, gdy tak już mi było lekko, gdy obłoki zaczynały delikatnie łaskotać mnie po nosie ... bach!
Krasnale sprowadziły mnie na ziemię. Chichotały z lekka złośliwie.
Salva
Znając kierunek, nie włączałam GPS, bo pamiętałam na mapie drogę wiodącą do celu. Ha!
A co zrobić na rozwidleniu? Skręciłam w prawą odnogę, lecz coś mi nie pasowało, coś mówiło: zapytaj kogoś. Tylko kogo? Żywej duszy nie uświadczysz! Dzikie lasy, zero zabudowań.
Nagle zza zakrętu wyjechał rowerzysta, otworzyłam okno i krzyczę pytając, czy tędy do Suvereto. Kolarz, jak to na rasowego włoskiego kolarza przystało, miał na uszach słuchawki i po wielu metrach coś mu w głowie zakołatało, że ktoś do niego wołał. Odwrócił się niepewnie i ... pojechał dalej.
Wracam na skrzyżowanie. Jak byk, są drogowskazy! Tylko, że widoczne właśnie teraz, bo wcześniej musiałabym się odwracać do tyłu, by przeczytać, którą odnogę wybrać. Normalka. Czy ja się jeszcze temu dziwię?
Upewniona i zadowolona ze swojej intuicji każącej mi zawrócić, rozkoszowałam się wolną jazdą. Prowadziła mnie kręta droga, na której asfalt żył swoim własnym pokrzywionym życiem, wyrywając się z klasycznej płaskiej powierzchni.
W owym promocyjnym filmie "Przygody Alicji w Toskanii" Suvereto pojawiło się tylko na chwilkę. W jakimś chiostro walczyli rycerze. I tyle. Musiałam chyba od razu zajrzeć do internetu, czego nie pamiętam. Może zobaczyłam jeszcze jakieś zdjęcia? Coś spowodowało, że Suvereto wpisałam na listę toskańskich planów podróżnych.
Zaufałam sama sobie i nie przygotowałam się do wizyty. Skoro kiedyś zadecydowałam, że mam jechać, jadę.
Lubię za pierwszym razem po prostu zobaczyć miejsce, dać się prowadzić nieznanym uliczkom, odkrywać zapewne innym bardzo dobrze znane widoki.
Wszystko było cudownym zapełnianiem białej plamy na toskańskiej mapie. Zaczęło się od "wysokiego C" i nie chciało odpuścić. Z każdym kamieniem, z każdym zaułkiem, z każdym budynkiem nabierałam powietrza, by wydać z siebie głębokie westchnienie i unosić się coraz wyżej.
A owo "wyżej" ma dwojakie znaczenie: stanu ducha i dosłowne.
Suvereto jest idealnym przykładem miasteczka wyrosłego na wzgórzu, które obkleiło je swoją architekturą.
Zaczęło się, a jakże!, od romańskiego kościoła.
Dziwne położenie, bo tuż przed bramą starego miasta. Parę detali w portalu i jestem w siódmym niebie.
Zapewne musiałam mieć jakieś rozognienie w oczach (i wcale nie z powodu upału), bo zaczepił mnie dystyngowany starszy pan, którego córki pomagały mu w podróżowaniu. Zapytał po angielsku, czy ten portal mi się podoba. Słyszałam wcześniej z ich ust bardziej śpiewny język, i przeszłam od razu na włoski. Pan był mocno ukontentowany. Pozachwycałam się architekturą romańską, duma z dziedzictwa swojego kraju delikatnie wyprostowała zgarbione plecy starca.
W środku niewiele romańskich zdobień, ale kilka pięknych elementów zatrzyma wzrok każdego amatora średniowiecza.
Prosta misa, resztki fresku, tajemniczy napis.
Ujęło mnie ustawienie Madonny, na ołtarzu, w tyle, za wiszącym krucyfiksem.
Czytelna historia, jaka wydarzyła się między tymi postaciami, wyraźne napięcie, zawieszenie między dzieciństwem a Męką Pańską.
Dobry początek.
Co dalej?
Pamiętacie zdjęcie, kiedy zdradziłam Wam, że marzy mi się czerwona Vespa? No, powiedzcie sami, czy coś nie jest na rzeczy? Żeby tak do mnie filuternie mrugać tą czerwienią?
Wiem, do przeprowadzki to bardziej nadałaby się pszczółka:
Blisko bramy, ale już wewnątrz miejskich murów, jest położony drugi kościół. Mniej uroczy, za to z zastanawiającą marmuryzacją, w stylu, powiedzmy, ochronnym. Ktoś się chyba zapatrzył na wojskowe wzornictwo.
Oprócz oczywistego zainteresowania wnętrzami świątyń, tego dnia budziły one chęć pozostania w nich z prozaicznego powodu, jakim była pogoda.
Poszłam dzielnie pod górę, ratując się po drodze lodami.
Doszłam do oratorium, w którym spotkałam figurę Madonny Bolejącej.
Coś mi ten wzrok, zamiast przywodzić na myśl cierpienie, przypomniał wyraz twarzy figury anioła nazwanego przeze mnie "Wątpię". (Kliknij, jeśli nie pamiętasz).
To przy tym różem tnącym niebo oratorium jest chiostro z promocyjnego filmu.
Warto zajrzeć do Suvereto dla tego jedynego miejsca. Surowe, ale pełne zabawy światła z cieniem.
Akurat część była zastawiona sprzętem, bo całe miasteczko szykowało się do winiarskiej festy "Calici delle stelle" (Gwiezdne kielichy), organizowanej zawsze w czasie wyroju Perseid, zwanych inaczej Łzami św. Wawrzyńca. Oczywiście, maksimum wyroju przypada na 12 sierpnia, ale co zaszkodzi przygotować się wcześniej na ich powrót na nasz nieboskłon?
Szykowanie stoisk i estrad nie jest ciekawe z punktu widzenia turysty, więc starałam się omijać je obiektywem. Na szczęście, było tyle miejsc, które aż prosiły się o uwiecznienie.
Za bramą z drugiej strony miasta zobaczyłam "afirmacyjną" tabliczkę z nazwą ulicy. Każda kobieta bez względu na wiek, może powiedzieć, że to ulica jej imienia :)
Ulica Pięknej Dziewczyny |
Pustawo tam, ale można sobie wyobrazić średniowiecznych rycerzy wypatrujących zagrożenia.
Na koniec zostawiłam sobie widziany wcześniej ratusz.
Zobaczyłam go tylko z zewnątrz, co nie umniejszyło zachwytu i coraz wyższego szybowania nad ziemią.
Cieszyło mnie wszystko.
Kamienie, barwy, kot o anielskich oczach, maski z wybałuszonymi oczami.
Gdy tak już napełniłam się radością, gdy tak już mi było lekko, gdy obłoki zaczynały delikatnie łaskotać mnie po nosie ... bach!
Krasnale sprowadziły mnie na ziemię. Chichotały z lekka złośliwie.
Salva
Subskrybuj:
Posty (Atom)