czwartek, 30 kwietnia 2015

MIMOCHODEM - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Obok jednej z aptek we Florencji, wisiały sobie, z czapeczką 
- mimochodem obraz, więc go "oprawiłam".


wtorek, 28 kwietnia 2015

GDZIE CHORY SIĘ DOWIE, CO WARTE JEST ZDROWIE.

W pewną piękną sobotę ...
Mniej więcej dwa miesiące temu wyruszyłam na spacer z Città Nascosta, trasa wiodła śladem jednego z najważniejszych cechów florenckich, a właściwie od apteki do apteki i w ogóle nie zahaczyła o wspomnianą także w ostatnim artykule Aptekę Santa Maria Novella.
Różne aktualności ciągle wypierały ten wpis, aż wizyta w aptecznym ogrodzie sprowokowała mnie, by w końcu opracować tamtą wyprawę. Będzie dobrą kontynuacją tematu.
Wszystkie trzy apteki to miejsca, które mają swój niepowtarzalny charakter, są położone przy trasach obleganych przez turystów, a jednak nigdy nie zobaczyłam ich wnętrz. Czas to nadrobić.

Zacznijmy od początku, a raczej od początków. 
Apteka jako forma sklepu sprzedającego głównie leki i to, co się wiąże ze zdrowiem miała swojego poprzednika oferującego o wiele szerszy asortyment, mogły to być i zioła i leki, produkty spożywcze, ale także i pigmenty dla artystów (z ziół, minerałów czy ziem, dlatego malarze należeli do jednego z głównych florenckich cechów medici e speziali). We włoskim języku nazywano takie miejsce spezieria, od słowa spezie - przyprawy.  Moglibyśmy współcześnie nazwać je zielarniami, ale to nie oddaje do końca ich specyfiki. W średniowieczu odnotowano we Florencji około 100 spezierii.
Jak już wspomniałam wszyscy właściciele ówczesnych aptek należeli do cechu, był to cech lekarzy i aptekarzy, którego siedziba mieściła się mniej więcej na skrzyżowaniu Via Porta Rossa, tam, gdzie teraz jest duży budynek pocztowy z podcieniami. Poprzedni budynek już nie istnieje, zginął wraz z przebudową miasta, gdy zostało stolicą państwa w XIX wieku.
Wrócę na chwilę do wspomnianych malarzy. Nie stanowili głównego trzonu cechu, gdyż ich praca nie była związana z handlem, z produkcją jako taką. Malarze, z natury ich profesji, nie byli wielce zainteresowani udziałem w życiu społecznym. Nie interesowała ich polityka, woleli spędzić miły wieczór w gronie przyjaciół, w tawernie, ale jednak musieli się zrzeszyć.
Inną ciekawą grupą należącą do cechu byli grabarze, którzy do przygotowania, umycia, osuszenia  zwłok, też potrzebowali różnych substancji do nabycia właśnie w spezieriach.
Inną ciekawą grupą zawodową cechu medici e speziali byli ... golarze. Golarz w tamtej epoce, posługując się brzytwą bywał proszony także o interwencje natury mikrochirurgicznej, że to tak określę. Wspomagał więc swoją pracą lekarzy - jeden z głównych zawodów cechu.  Taki golarz, jeśli chciał założyć własny zakład, musiał oddalić się bardzo daleko od zakładu mistrza. W przypadku niepowodzenia, miał obowiązek powrotu do zakładu, w którym zdobył szlify.

Każdy cech miał swojego świętego patrona, swoją kaplicę, kościół.  Z dawnego oratorium cechu zachowała się kapliczka, zwana tutaj tabernacolo.
Przeniesiono ją na róg budynku będącego obecnie siedzibą Włoskiego Stowarzyszenia Dantejskiego, kiedyś palazzo jednego z głównych cechów florenckich - Wełny (Arte della Lana), naprzeciw wejścia do Orsanmichele.

Kapliczka - Tabernacolo di Santa Maria della Tromba - to mało powiedziane, ta konstrukcja była kiedyś największą we Florencji, zamieniono ją w małe oratorium i służyła właśnie cechowi lekarzy i aptekarzy, całość widzimy na obrazie Fabio Borbottoniego.
http://upload.wikimedia.org
Trudno ją obejrzeć od wewnątrz, jeszcze trudniej sfotografować, więc wesprę się częściowo znalezionymi w internecie fotografiami.


http://upload.wikimedia.org

Przy okazji dodam, że warto zapamiętać nazwisko Borbottoni, gdyż dzięki niemu możemy dowiedzieć się, jak wyglądała Florencja przed tzw. uzdrowieniem w XIX wieku.  Odsyłam chociażby do wikimedii.
Zaraz nieopodal, na jednej ze ścian Orsanmichele jest nisza z Madonną od Róży, jedną z pierwszych rzeźb zamówionych przez korporację. Przypomnę, że w niszach są rzeźby, a właściwie ich kopie, zamawiane przez poszczególne cechy. Ta powstała na życzenie Arte Medici e Speziali, przypisuje się ją Pierodi  Giovanni Tedesco, zwanym Giotto w rzeźbie, gdyż tak jak słynny malarz wprowadził pewne emocje do swoich prac. Widać to i w Madonnie della Rosa, pewną subtelność, rodzinność,  intymność, chęć uszczknięcia róży, no i ten uśmiech Dzieciątka!

Dlaczego róża? Tutaj jest to bukiecik zwykłej, dzikiej odmiany. Poza głęboką i różnorodną symboliką w chrześcijaństwie (między innymi biała róża - dziewictwo NMP, czerwona i kolczasta - Męka Pańska), już w średniowieczu używano tego kwiatu do aptecznych produkcji, co potwierdza opisany w poprzednim artykule ogród. Bardzo intryguje mnie gest chwycenia ptaszka - prawdopodobnie szczygła (symbol Męki Pańskiej, między innymi, z racji dawnego przekonania o żywieniu się cierniami ostów). Skrzydełko wyrzeźbionego ptaka jest mocno odgięte, ale nie sposób podejrzewać nawet Dzieciątka Jezus o okrucieństwo, więc? Okrucieńtstwo pojawia się, ale w zupełnie innej postaci i nie w samej rzeźbie. Otóż w XV wieku pewien Żyd przybył do Florencji i drapał czymś ostrym po wizerunkach Madonny. Ostatnią, która wpadła w jego ręce była Madonna della Rosa. Jakimś żelastwem wydłubał oko Dzieciątka i obrzucał łajnem twarz Maryi. Mówi o tym napis pod statuą.
Karę otrzymał srogą, najpierw ucięto mu lewą rękę pod pierwszą uszkodzoną Madonną, potem prawą  pod następną, a pod ostatnią, czyli od Róży, wyłupiono mu oczy. Ludziom to nie wystraczyło. Spotkał go lincz rozsierdzonego tłumu, Florentyńczycy ukamienowali go, a nawet już zmarłego usiłowali jeszcze sponiewierać, rozebrali i rozdarli na części poprzez ciągnięcie lin.
Że też akurat tak piękna rzeźba będzie na zawsze powiązana z okrutną historią!

Po takim szerokim wprowadzeniu, zagłębieniu się w ducha epoki, docieramy do pierwszej apteki. Jest położona niemal o krok od Orsanmichele, na Via dei Calzaiuoli, bardzo blisko Piazza della Signoria - to Farmacia Molteni,  dawniej Canto al Diamante. Niektóre dokumenty świadczą, że istniała już w XIII wieku, oczywiście, nie była to wtedy farmacia (apteka), tylko spezieria. Itsnieje powszechne przekonanie, że do tej apteki miewał w zwyczaju zaglądać sam Dante, nota bene zapisany do Arte Medici e Speziali. Nie zaglądał tu jedynie po leki, spezieria była miejscem spotkań ówczesnych intelektualistów. A że u lekarzy znajdował inklinacje filozoficzne, z chęcią z nimi przestawał.
Przez całe wieki, apteka należała  zawsze do jakiegoś szlachetnego rodu, a swoje obecne imię nosi od końca XIX wieku. To, co zostało z jej początków to drewniane, hmm.. jak to nazwać? Okiennice? Odrzwia? I drewaniane części i metalowe okucia są oryginalne.
Reszta jest już nowsza z XIX wieku, ale równie interesująca, nadająca aptece bardzo szykowną oprawę. Zmiany wewnątrz zostały przeprowadzone według projektu florenckiego rzeźbiarza Giovanniego Duprè.
Wtedy też powstało zaplecze jako laboratorium, w którym wykonywano różne leki, z najsłynniejszym steridrolo, substancją sterylizacyjną, używaną przez włoską armię w kampanii afrykańskiej do dezynfekcji wody pozyskiwanej nawet z kałuż. Proszek służy do wyjałowienia ran, a także zewnętrznych narządów płciowych. Tu się skrzywił mocno jeden ze starszych uczestników spaceru, okazało się, że pił taką wodę zdezynfekowaną przy użyciu steridrolo. Wolę się nawet nie domyślać smaku tak pozyskanego płynu.
Idąc od Duomo do Palazzo Vecchio, zajrzyjcie koniecznie do wnętrza, zwłaszcza, jeśli lubicie stare naczynia i narzędzia farmaceutyczne.

Wszystko wystawione na półkach specjalnie skonstruowanych przez Duprè dla apteki, stylistycznie współgrających ze stiukami na suficie.
Pojemniki o specyficznym kształcie (albarelli) pochodzą głównie z Montelupo, miejcowości specjalizującej się w szkliwionych wyrobach ceramicznych. Wawrzyniec Wspaniały otworzył w Cafaggiolo, na północ od Florencji, specjalną fabrykę, w celu produkcji pojemników do aptek, ściagnął do niej rzemieślników ze wspomnianego wczesniej Montelupo. Szkoda tylko, że konieczność wizyty w tak pięknych pomieszczeniach wiąże się raczej z niezbyt pięknymi stronami ludzkiego życia. Chyba, że skorzystamy z oferty mydeł, wód zapachowych, czy balsamów.

Właściwie, to powinnam już wcześniej wspomnieć o  jeszcze jednym cechu, ale nie chciałam robić konkurencji temu wyżej wspomnianemu. Czas jednak opowiedzieć o korporacji kupców, czyli Arte dei Mercatanti, zwanej inaczej Arte di Calimala. Chodziło głównie o handel przędzą i tkaninami, a ta druga nazwa wzięła się od Via Calimala, która istnieje do dzisiaj, łącząc Piazza Repubblica z Mercato Nuovo. To głównie przy tej ulicy ulokowały się sklepy z tkaninami, a jedno z tłumaczeń słowa calimala dowodzi, że oznacza ono "piękną wełnę". To właśnie w tym budynku, gdzie mieści się Farmacia Molteni, miał swoją siedzibę cech handlarzy tkaninami, świadczy o tym znak nad wejściem do jakiegoś innego sklepu w tym samym budynku, to stojący orzeł z rozłożonymi skrzydłami. Spotkacie go na wielu kamienicach Florencji, swoisty wyraz spisu katastralnego zarządzonego przez Medyceuszy.

Także nad następną apteką, oprócz emblematu ze Zwiastowaniem, można wypatrzeć orła cechu Calimala.
Mowa o założonej w 1561 Farmacia SS. Annunziata, położonej na Via dei Servi, niedaleko placu od którego wzięła swoją nazwę.

Właściwie ta już ma niewiele wspólnego z apteką jako taką, kiedyś specjalizowała się w lekach robionych na miejscu oraz produktach do pielęgnacji skóry, obecnie poniekąd ta druga aktywność stała się jej głównym asortymentem. Apteka sprzedaje własną linię kosmetyków, o czym bardzo ciekawie opowiadał właściciel, mówił, że nie stronią też od wspierania się starymi recepturami. Anegdotycznie brzmi fakt, że na początku kosmetycznej działalności obecni właściciele wrócili do przepisu na pewien bardzo tłusty krem, bez kropli wody, na bazie wazeliny, a Florentynczycy nie chceli go nawet w prezencie, nie ufali. Jeszcze ciekawszy jest problem, że obecnie nie są w stanie wyprodukować tego kremu, gdyż coś zmieniono w sprowadzanej wazelinie. Starają się jednak chociaż
Tak się zajęłam robieniem zdjęć i słuchaniem opowieści, że zupełnie zapomniałam o powąchaniu sprzedawanych w aptece kosmetyków. Podejrzewam, że na powąchaniu i tak by się skończyło, bo sądząc po cenach, mój portfel po zakupie, lekki jak piórko, uleciałby w przestworza. No chyba, że maluśki flakonik jakiś? Kto wie :)
Wystrój wnętrza jest drewniany, a ten rodzaj użytego materiału nazywa się legno povero (biedne drewno), zabudowa ta powstała w XVIII wieku. Posrebrzane, także drewniane, dekory zostały dodane wiek później.

I znowu pojemniki, nie tylko ceramiczne, ale i szklane. O wiele mniej ozodbne niż te barwne z poprzedniej apteki, ale z chęcią bym się nimi zaopiekowała. Nie będzie mi to, oczywiście, dane. Pomarzyć jednak można :)

Trzecia apteka, ciaśniutka, wciśnięta w narożnik u zbiegu Via Pietrapiana i Via dei Martiri del Popolo, jest typową placówką farmaceutyczną.

To w jej pobliżu jest ziejący latami 50 XX wieku budynek poczty, zaprojektowany przez Michelucciego, autora głównej stacji kolejowej Florencji, czy kościoła przy autostradzie.
Nazwa Farmacia del Canto alle Rondini określa położenie na "Narożniku Jaskółek", ale wcale nie dotyczy obecnego jej usytuowania.
Przeniesiono ją po "uzdrowieniu" z 1936 roku, za Mussoliniego, czyli wyburzeniu części starych budynków.
Wcześniej mieściła się w takim budynku:

Jaskółki stanowiły aureolę dla figury Matki Bożej, która przetrwała przebudowy, ale popłynęła z powodzią z 1966 roku. Został po niej ślad w postaci samych jaskółek, wyeksponowanych w aptece, no i zdjęcia.

Pierwsza apteka (a raczej spezieria) sięgała końca XIII wieku i należała do rodu Uccellini (Ptaki), stąd jaskółki.

Na początku XX wieku, właściciel apteki (już nie Ptak) postanowił przebudować wnętrze. Poprosił architekta Adolfo Coppedè o zaprojektowanie nowego wystroju. Architekt wykształcony między innymi przez swojego ojca, słynnego twórcę mebli, zrealizował zamówienie zgodnie z ówczesną modą, nawiązując do średniowiecza, głównie gotyku a także do stylu w Polsce zwanym secesją, we Włoszech liberty.

Zamysł jest całościowy, obejmuje nie tylko meble, ale i ściany pomalowane na modłę ścian ze średniowiecznego Palazo Davanzati.  Wystrój zachowano po wyburzeniach z 1936 roku, można więc go dzisiaj obejrzeć, choć przyznam, że zdjęcia robiło się bardzo trudno, ze względu na straszliwą ciasnotę pomieszczenia i zastawiające go towary.  Nie tylko pusta girlanda z jaskółkami jest świadectwem zniszczeń po wielkiej powodzi, jeśli dokładnie przyjrzymy się ścianom, zobaczymy, że poziom wody był wysoko ponad ludzkimi głowami.

Jeśli myślicie, że to już wszystko, to tak, ale w tym artykule. Jak dotąd zaprezentowałam na blogu łącznie cztery historyczne apteki Florencji, pozostało ... sześć :) Może kiedyś sama się pokuszę o podobną do powyżej opianej wyprawę?







czwartek, 23 kwietnia 2015

W APTECZNYM OGRODZIE

Ostatno wpisy płynnie przechodzą jeden w drugi. Od bieli Chianti, przez parafialny ogród, słowa wiodą ku pachnącemu zaciszu u stóp Villa Petraia (o której pisałam tutaj).
Dzięki Città Nascosta ciepłym popołudniem zajechałam na plac przed Villa Corsini i zaczęłam szukać numeru 38 F położonego przy Via della Petraia. Samochód zostawiłam pod 38 E, powolutku zbliżyłam się do bramy wejściowej do Villa Petraia, ale nigdzie po drodze nie trafiłam na 38 F. Z daleka już widziałam numer 40, więc z lekko skołowana zaczęłam się rozglądać i szykowałam odwrót. Na szczęście szła akurat pani ze stowarzyszenia i, nie będąc pewną numeru, stwierdziła, że musi być w pobliżu, gdyż ogród, do którego zmierzałyśmy powstał w byłym gaju oliwnym tejże willi medycejskiej.
Zgadza się, trzeba wejść na samą górę i przed wejściem do Villa Petraia skręcić w inną bramę, przy której wisi ceramiczna tablica informacyjna:

Pamiętacie wpis o Aptece Santa Maria Novella?
Właściciel wymarzył sobie, żeby mieć nie tylko szklarnie, w których uprawia się rośliny na potrzeby apteki, chciał koniecznie wrócić do dominikańskiej tradycji średniowiecznego hortus conclusus.
Cóż to za rodzaj ogrodu?
Tak nazywano średniowieczne, zwłaszcza przyzamkowe i klasztorne ogrody, otoczone murem.
http://www.incredible-edible-todmorden.co.uk/images/3918.jpg

Zakładano je wybitnie w celach użytkowych, nie koncentrowano się na funkcji dekoracyjnej, no, chyba że rosnące w nich kwiaty miały służyć dekoracji ołtarza.
http://gallica.bnf.fr/ark:/12148/btv1b8539706t/f101.highres

Właściwie termin  l'hortus conclusus ma głównie głęboko religijne znaczenie. Zamknięcie ogrodu wynikało także z chęci odcięcia się od świata, podobnie działo się, gdy mnisi ruszali na pustynię. Odizolować się od potencjalnych niebezpieczeństw duchowych. W malarstwie był używany jako symbol raju oraz dziewictwa Maryi. Spotykamy go w scenach Zwiastowania, czy w ogóle scenach z  Madonną.
http://upload.wikimedia.org

Takie pojmowanie otoczonego murem ogrodu prawdopodobnie wzięło się  z Pieśni nad Pieśniami (4,12)
Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro ma, oblubienico, 
ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym. 

W chrześcijańskiej symbolice ów ogród zamknięty to Kościół, a źródło zapieczętowane (fontanna) odnosi się do chrztu. Z czasem Maryja Dziewica została utożsamiona z oblubienicą z Pieśni nad Pieśniami, była w symbolice ogrodem, bo wydała owoc, a także źródłem życia; opięczętowana, zamknięta na grzech. 
Pomyślałam sobie, że to piękna klamra, nazwa apteki i tradycja ogrodu, no bo raczej samo funkcjonowanie instutucji z religią ma już niewiele wspólnego.
Wiedząc, co oznacza nazwa "zamknięte ogrody", spodziewajcie się pergoli, łąki pełnej kwiatów, fontanny z wodą jako symbolicznym źródłem życia, treliaży, po których pięły się róże. Krzewy i drzewa przycinano, by nie zajmowały zbyt dużo miejsca w małym ogrodzie.
Głównym zadaniem zwiedzonego przeze mnie hortus conclusus jest dostarczanie surowców potrzebnych przy wytwarzaniu olejków, mydeł, perfum, farmaceutyków. Ogród uroczyście otwarto rok temu. Żałuję, że nie byłam na otwarciu z jednego tylko powodu, niewielka fontanna przelewała wtedy perfumowaną wodę, ropzyplając jej woń po całym terenie.

Na szczęście, uratowano zaniedbane drzewa oliwne, na szczęście, trochę jednak postawiono na estetykę, na największe szczęście, zatrudniono w ogrodzie niesamowitego człowieka.
Przyznam, że mam wielki niedosyt po wizycie, gdyż pan z wielką chęcią odpowiadał na wszelkie pytania, a że znawca i pasjonat, to wszyscy uczestnicy wycieczki próbowali wykorzystać wiedzę dotyczącą nie tylko jego, ale i ich własnych ogrodów.

Na jeszcze jedno szczęście, nic straconego, bo do ogrodu można się dostać w każdą środę po południu, rezerwując (darmową) wizytę na stronie Apteki.

Przyjechałam dość wcześnie, więc miałam możność poczekania w cieniu starego drzewa oliwnego. Słońce bardzo mocno grzało, cień dawał jeszcze ulgę. Już sobie wyobrażam jak wibrująco i gorąco stanie się tu niebawem. Siedziałam tak sobie pod drzewem i w błogostanie najwyższym myślałam, że to ciągle wydarzenie wielkie takie to moje siedzenie, dlatego, że pod oliwnym drzewem, że pogoda akurat piękna,  że mam czas, że tak sobie siedzę i dumam o tym, co mnie zawiodło do kojącego wzrok i węch miejsca, o niemal już ośmiu latach w Toskanii, o zmianach we mnie samej, o pięknie, o dobru ...
Bogu niech będą dzięki!

Właściwie to mogłabym już wracać do domu, a tu jeszcze przede mną arcyciekawe ogrodniczo (i nie tylko) opowieści Daniele Erminiego. Przyznam się po cichu, że już po usłyszeniu nazw roślin chciałabym być twórcą zapachów, no bo czyż nie brzmi cudownie pachnąco rosa Clair Matin, Pierre de Ronsarde, lantana selloviana, lantana camara, gelso, caprifoglio, ginestra, calicanto? A do tego bardziej swojska lavanda, timo, verbena, melisa, czy bliska memu imieniu, a raczej dokładnie mu odpowiadająca margherita?




Z rozszyfrowaniem większości nazw nie miałam problemu, zresztą same rośliny nie były mi obce, tak więc z pierwszej grupy, po dwóch różach, pojawiają się dwie lantany (z rodziny werbenowatych), potem morwa, wiciokrzew przewiercień, żarnowiec, zimokwiat. Nie wspomniałam o cytrusach, bzach, irysach, jabłoniach, gruszach, pigwach. Tyle tego ...


Najwięcej problemu miałam ze sztandarowym zielem uprawianym w ogrodzie, zwanym tutaj balsamita i będącym składnikiem słynnej wody na niepokoje, której przepis pielęgnuje się w Farmacia SMN od wieków. Nie mogłam jej rozszyfrować naocznie, bo niewiele jeszcze wyrasta ponad ziemię.

Nazwy w różnych językach też mi niezbyt pomogły -  rzymska mięta, balsamiczne zioło, trawa św. Piotra. Upór przyniósł rozwiązanie - Apteka Santa Maria Novella używa wrotyczu szerokolistnego. Potrzebuje go w dużych ilościach, więc balsamita okupuje długą grządkę w części warzywnej. Warzywa nie są na potrzeby apteki, a raczej pośrednio na jej potrzeby.  Spodobała mi się postawa właściciela, który zażyczył sobie, by uprawiane bez chemii rośliny rozdawać swoim pracownikom. Bravo! Zapewne skorzystali już z karczochów, bób powoli dojrzewa, skosztowaliśmy maluśkich jeszcze ziarenek - niemal słodkie. Będą jeszcze pomidory, ziemniaki i wingrona stołowe.


Było już pachnąco, smacznie, a jest jeszcze wyciszająco w zakątku z japońskim ogródkiem. Smaczku dodawała obecność Japonki, która przychodzi na spotkania Città Nascosta, to ta pani w żółtym wdzianku w dolnym prawym rogu kolażu.

A to jeszcze nie wszystko, dodajcie do tego widoki na starą i nową część Florencji.

Gdy przyjechałam do domu i zaczęłam opowiadać Krzysztofowi o wyprawie, chciał od razu rezerwować wizytę. Powstrzymałam go mówiąc: poczekajmy na kwitnienie lawendy :)

wtorek, 21 kwietnia 2015

KOLOROWE SAN PANTALEO

Poprzedni wpis  był o bieli, więc czas ubarwić tekst :)
Zajrzyjmy, co też szykuje się do kwitnienia, co darzy kwieciem, a co odchodzi w niepamięć, 
czyli jak to jest dzisiaj w parafialnym ogrodzie:


poniedziałek, 20 kwietnia 2015

BIAŁE CHIANTI

Pierwsze skojarzenie z tymi dwoma słowami to wino, chłodne, od niedawna produkowane w ramach marki Chianti.
Poprzedniej niedzieli wino nie pojawiło się podczas podróży.
Było i Chianti, geograficznie, a i bieli było mnóstwo.
Była ładna, słoneczna niedziela.
To dobre zdanie, bo takim zapamiętałam owo popołudnie: lekkie, zwiewne, jasne.

Nietrudno się domyślić, że wielką fanką współczesnej sztuki to ja nie jestem. Oczywiście, dużo jeszcze zależy od tego, czym jest ta sztuka. Kocham, gdy widać w niej nie tylko świeżość pomysłu, ale i piękno, mądrość, a także warsztat.
W 2012 roku wybrałam się do Giardino Daniele Spoerri, który udowodnił mi, że park ze współczesną twórczością to świetny pomysł. Ciągle myślę o powrocie, ale jednak z domu mam tam dosyć daleko, dwie i pół godziny w jedną stronę. Za dużo, jak na popołudniową wycieczkę.
Na liście tego typu instytucji miałam jeszcze kilka miejsc, dużo bliżej Pistoi.
Wybrałam odległy o godzinę od domu Park Rzeźb w Pievasciata, w Chianti.

Zaczynamy od bieli.
Końcowy odcinek drogi do Parku Rzeźb wiedzie szutrową drogą (po włosku strada bianca, czyli biała droga). Wszystkie rośliny rosnące wzdłuż są rozbielone, niczym przy cementowni.

Dojechaliśmy do Parku Rzeźb. Od samego początku porównywałam go z tym poprzednim. Nie będę ukrywać, że serce nadal zostało pod Monte Amiata. To nie znaczy, że żałowałam wyjazdu, taki odskok, kontrapunkt, jest wręcz wskazany.
Ciągle utwierdzam się w przekonaniu, że sztuka konceptualna nie przekonuje mnie do siebie. Lubię odczytywać myśl autora bez podpowiedzi z przewodnika, a właściwie z aplikacji na smartfonie. Oczywiście mogę dorabiać swoje własne koncepty, ale jest w tym jakieś mocne niedopowiedzenie, które mnie drażni. Może to poczucie, że jeśli odejdę od autorskiego założenia, wyskoczy znikąd chochlik i krzyknie: "nie zdałaś!" I nie obawiam się wyjścia na głupka, ale tego poczucia, że się mocno rozminęłam z artystą. Dopuszczenie mnogości interpretacji zwalnia poniekąd twórcę od odpowiedzialności za własną myśl. Stąd moja niechęć.

Nie opowiem o każdej instalacji po kolei, jeśli się tam wybierzecie, dacie radę wszystko zobaczyć, bo to niewielka przestrzeń, w porównaniu z Giardino Spoerri. Aplikacja też sensownie, bez wodolejstwa prowadzi przez zakamarki myśli autorów.
W przeciwieństwie do tamtej plenerowej galerii, znajdujemy się w typowym dla Chianti dębowym lesie. Nie ma odległych przestrzeni komunikujących się z rzeźbą, wszystko jest bardziej skoncentrowane, zasłonięte, kameralne.
Powiem, co mi się spodobało, co mnie zaintrygowało, z czym się polubiłam.
Zacznę od rzeźby stojącej gdzieś pośrodku lasu.

Prosta brama z zardzewiałego metalu z wkomponowanym blokiem częściowo wypolerowanego marmuru. Zmysły przyjemnie porusza matowość nadżeranego naturą metalu z idealną gładzią kamienia. Do tego świetnie gra ze sobą barwne zestawienie rudej miedzi z zielenią skały.

Most z kobaltowych szkalnych kafli. Absurdalnie nie łączy żadnych brzegów, ale łączy mnie z niebiem. Najlepiej więc wejść pod niego i spojrzeć w górę. No, co ja poradzę na to, że lubię niebieski?

Skoro przy niebiańskich tematach jesteśmy, to z mieszanymi uczuciami, ale zaznaczę tęczę. Świetnie użyte szkło, zwłaszcza z daleka mami zwiewnością. Rozczarowanie budzi tylko reszta, światła neonowe, które nigdy nie zaistnieją w tej rzeźbie dla zwiedzających, bo park zamyka się z zachodem słońca. Razi mnie też sama konstrukcja.

Ciekawy, także od strony technicznej, jest umieszczony na planie trójkąta las marmurowych pniaków. Artysta bawi się złudzeniem optycznym i tylko dzięki aplikacji mierzącej stopień nachylenia przekonuję się, że wszystkie  górne płaszczyzny trzymają jeden poziom, a iluzja jest możliwa dzięki otoczeniu.

Pozostając przy materii białego marmuru zatrzymam się przy linii wytoczonej przez kamienie zawieszone na stalowych prętach. Ich oderwanie od naturalnego podłoża i miękka linia, jaką razem tworzą to prawie wstęp do jakiejś opowieści, baśni, legendy.

Nie opowiem co mi się nie spodobało, co zirytowało, a co właściwie było mi obojetne.
Zestawię pozostałe prace w jednym kolażu. Wyjątkiem będzie labirynt.

Celowo zostawiłam go na sam koniec, bo, w moim poczuciu jakiejś akcji i logiki, tam się powinien znaleźć. Najpierw kluczysz między rzeźbami, a potem kluczysz w jednej, by na samym końcu odkryć ... siebie.

Powiem jeszcze, co mi się na pewno nie spodobało, a nie ma związku z rzeźbami - nastawienie na anglojęzycznego turystę. Opisy w samym parku są po angielsku. Mam poczucie swoistej kolonizacji. Mimo, że sama poniekąd "najechałam" ten kraj nie chciałabym, by zatracał swoją tożsamość, chociażby lingwistyczną. Jedna z instalacji ma wgrane nagrania ze Sieny, idąc między kubikami słyszymy odgłosy miasta i jego mieszkańców, nieudolnie mówiących po angielsku. Czułam się zażenowana. Nie ich poziomem językowym, ten znam. Czy to rzeczywiście jest charakter Sieny, nie można było nagrać ludzi mówiących po włosku?

Ciekawe, że te same osoby, które założyły park rzeźb, z olbrzymią atencją odnowiły starą cegielnię, w której mieszkają, a której domowe przestrzenie mieszają się z galerią sztuki. Właścicielka z chęcią opowiedziała o roli długiego zadaszenia, jako suszarni, wprowadziła do wnętrza domu, pokazała zachowaną olbrzymią komorę pieca, zachęcała nawet do zajrzenia do kuchni. Intrygujące, być u kogoś w domu, a zarazem galerii. Miałam wrażenie, że zaraz potknę się o przedmiot zbyt osobisty, bym mogła go zobaczyć. Widać u prowadzących zamiłowanie do sztuki abstrakcyjnej, ale zdarzyło się kilka ciekawych prac, którym baczniej się przyjrzałam, bo o zakupie to mogłam zapomnieć.
Pozwolenie na robienie zdjęć dotyczyło tylko otoczenia, więc odsyłam na stronę galerii.

Piękny budynek, ma równie niezwykłą oprawę. Dębowy, karłowaty las ustępuje polom uprawnym i wzrok wędruje bardzo daleko, nim zatrzyma się na horyzoncie.

Na koniec wracam jeszcze raz do bieli.
W przeciwieństwie do zieleni pól, w chaszczowatych lasach Chianti zaskoczyła mnie biel pewnych krzewów, wyrastających ponad człowieka. Gdy się dotyka ich kwiatostanów, obficie wydzielają białą suchą mgiełkę. To wrzosiec drzewiasty, który wiosną wyściela Chianti bielą.

sobota, 18 kwietnia 2015

TAM, GDZIE ANIOŁ MÓWI DOBRANOC

To miejsce jest niemal za miedzą, tylko pół godziny autem od domu.
Fascynacja architekturą romańską tym razem zawiodła mnie do Carmignano.
Rzutem na taśmę na zwiedzanie załapał się jeszcze Tata. Namówiłam też Joannę, by na chwilę porzuciła organizowanie swoim klientom noclegów, tym bardziej, że i dla jej profesji zapowiadało się interesująco. Do tego dodajmy naszą "przepustkę" w koloratce i udana wycieczka gwarantowana.
Czy tylko wycieczka?
O tym pod koniec artykułu.

Zanim dotarliśmy do celu, poprosiłam, byśmy wstąpili do samego miasteczka, gdzie w pewnym kościele udało się pewnemu obrazowi nie trafić do muzeum, ani tym bardziej do żadnej niedostępnej kolekcji.
Słyszałam o tym obrazie najpierw od strony kościelnej, bo diecezjalne plotki nieźle narzekały na koszt odnowienia dzieła. Zapewne część ciężaru finansowego wziął też na siebie organizator pięknej wystawy w Palazzo Strozzi, którą miałam wielką radość obejrzenia w zeszłym roku.
Mowa o Pontormo i "Nawiedzeniu".
Malarzowi poświęciłam dwa wpisy:
pierwszy 
drugi

Dzisiaj więc bez powtórzeń, chciałam tylko zajrzeć i zobaczyć obraz w jego naturalnym, że się tak wyrażę, środowisku.
Kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła wita piękną renesansową loggiatą, ale nie oznacza to, że w tym czasie zaczął być miejscem kultu.

Początki siegają czasu św. Franciszka, który kiedyś przybył głosić kazania w okolice Carmignano i otrzymał od wspólnoty teren pod świątynię. My widzimy kościół z interwencjami z XVI i XVIII wieku.
Wnętrze jest bardzo obszerną halą, typową dla kościołów franciszkańskich, gdzie boczne kaplice przylegają głównie do prezbiterium. Przy nawie są jedynie ołtarze, no i właśnie przy drugim po prawej stronie, po włączeniu oświetlenia, można podziwiać do woli obraz namalowany na zamówienie rodu Pinadori.
Ciekawostką jest fakt, że Vasari ani się nie zająknął na temat tak ciekawego dzieła.
Jest w tym obrazie coś, co od razu wywołuje we mnie wielki spokój. Mimo manieryzmu, nie odczuwam przeładowania formą, a ta i tak jest, pieczołowicie wiruje z każdą fałdą tkaniny.
Także intensywne barwy, świetliste, wręcz neonowe, maksymalnie skontrastowane z szarymchłodnycm tłem, nie zagadują sceny.
Dwie ciężarne kobiety nie muszą nic mówić, wystarczy, że się obejmą i spojrzą sobie w oczy.
Ale dlaczego są tam jeszcze dwie inne i dlaczego patrzą na mnie? Zwłaszcza ta starsza, uporczywie się wpatruje w widza. Skąd powtórzenie wieku? Z przodu młoda-stara, z tyłu młoda-stara. I ten kontrast dynamiki pierwszej pary z kolumnową pozą drugiej? Tajemnica nadaje obrazowi poczucie transcendencji. Milknę i patrzę.

Trudno oderwać się i poświęcić choć chwilę uwagi innym dziełom. Ciekawe, jak by się prezentowały po wyczyszczeniu? Trudno je nawet sfotografować, bo nie są dobrze oświetlone, chowają się w cieniu sławy "Nawiedzenia" Jacopo da Pontormo.

Ruszamy dalej, wyżej, ponad Carmignano, gdzie niedawno odnowiono maleńki romański kościół z przylegającym do niego klasztorem.
Pierwsze pisemne wzmianki siegąją ... 1057, kiedy to pistojski biskup zatwierdza powstanie domu dla małej wspólnoty zakonnej. Prawdopodobnie, do XV wieku zasiedlali go benedyktyni. W 1464 roku, podczas wojen z Lukką, monastyr został złupiony i zniszczony. W nowszych dokumentach jest miejscem zamieszkania i modlitwy dla zakonu augustiańskiego. Już w XVI wieku klasztor zawiesza działalność i wszystkie jego dobra zostają przekazane rodzinie Frescobaldi z Florencji. Kościół nadal pełni rolę świątyni parafialnej. Po zniszczeniach II wojny światowej konserwatorzy przywrócili świątyni charakter romański. Jednak pozostały tylko dwie nawy, nie zachowała się lewa, stąd wyraźna asymetria budowli.
Na zewnątrz bardziej zachwyca absyda, niż paczworkowa fasada.

Wewnątrz od razu ruszam ku ocalonemu nadprożu, fragmentowi jakiegoś kapitelu.

Na końcu prawej nawy, który wcale nie jest daleki, bo wszak wszystko tu niewielkie, cieszy oko fresk z Madonną i Dzieciątkiem na tronie i ze świętymi. Po ostatnim wpisie, powinniście już wiedzieć, że pierwszy z lewej to św. Antoni Opat trzymający w ręku kostur o kształcie litery tau. Obok niego stoi patron świątyni - biskup Marcin z Tours. A po prawej stronie św. Mikołaj z atrybutem w postaci trzech złotych kulek. Drugą kobietą na fresku jest św. Łucja, która odmówiła porzucenia wiary i wolała sobie oczy wyłupić, niż dać się zamknąć w domu publicznym. Na tym malunku jest z delikatniejszym atrybutem, trzyma w ręce lampkę oliwną, a nie zwyczajową tackę z gałkami ocznymi.
Zastanawiam się, czy Dzieciątko trzyma tradycyjnego szczygła? Ptak na fresku bardziej kojarzy mi się z jaskółką.

Teraz zdradzę, dlaczego i od strony profesjonalnej świątynią zainteresowała się Joanna.
Kościół św. Marcina to wymarzone  (i możliwe!) miejsce na ślub.

Prosty, mały budynek jest w stanie zapełnić nawet garstka gości. Przytula swoją skromnością, cieszy każdym zachowanym detalem.


Jeśli macie więc w planach zawarcie sakramentalnego małżeństwa, piszcie do Asi, już ona wszystkim pięknie pokieruje.
Ale to nie koniec uroków miejsca.

Jak już wspomniałam, do świątyni przylega klasztor, a raczej pomieszczenia po opactwie, bardzo dobrze odnowione, z prostym wyposażeniem, które pozwala poczuć charakter miejsca. Do kilkuosobowych mieszkań dołączone są nowe kuchnie.

Mogą tam przenocować goście weselni, ale też i ...
Dzięki Krzysztofowi udało się już wstępnie uzyskać pozwolenie od tamtejszego proboszcza na poprowadzenie warsztatów, a że ceny noclegu są nad wyraz atrakcyjne, mam nadzieję, że znaleźliśmy wspaniałą bazę na tego typu spotkania.

Dodajcie do tego możliwość znalezienia cienia w maluśkim krużganku.


Jakąś biesiadę pod olbrzymim drzewem nieszpułki zwyczajnej i zupełnie darmowe widoki radujące serce i umysł.

W powietrzu wibruje śpiew ptaków i pianie koguta z pobliskiego kurnika.


Biegnąca tu droga jest wąska, bardzo podrzędna, więc właściwie nie ma ruchu.
Sielski spokój.












Marzenie? Tak, ale takie, które może się spełnić :)