poniedziałek, 27 sierpnia 2012

OSŁODA, NIE OCHŁODA

Skoro już wszystko jasne, cel wycieczki opisany, to chyba zrozumiały jest potem spacer po Florencji, mimo koszmarnego upału. Jakoś trzeba było zrównoważyć doznania.
Dlatego więcej zdjęć z poprzedniej niedzieli. Ostatnia zaowocowała jedynie spacerem z psami, w końcu po burzy można było się z nimi ruszyć. Wróćmy więc do upalnej Florencji 19 sierpnia.
Tym razem już właściwie koniec słów.











Warto było zrobić z siebie skwarka?

sobota, 25 sierpnia 2012

MI PRENDONO PER IL CULO

Zazwyczaj staram się unikać pejoratywnych zabarwień na blogu, ale tym razem no nie da się. Gombrowicz całą gębą pcha się do niemal każdej myśli. No jak zachwyca, jeśli nie zachwyca?
A co?
Całości niedzielnego porażenia, z którego pochodzą dwa poprzednie wpisy, dopełnia główny cel wyprawy do Florencji.
Najpierw jednak odszczekam, to co komuś powiedziałam, że w Uffizi nie zazna ochłody i schronienia przed upałem. Zazna, i owszem. Jakoś wcześniej miałam wrażenie większej duszności panującej w muzealnych salach.
Turysta zazna też przyjemnego chłodu w Galleria dell'Accademia (oprócz gipsoteki).
Tam właśnie wyciągnęłam Krzysztofa, by zobaczył jak sztuka inspiruje sztukę (moje swobodne tłumaczenie dla tytułu wystawy "Arte Torna Arte"). Przyznam się od razu, że wcześniej widziałam tylko zajawki i nie wnikałam w dalsze opisy dotyczące wystawy. Miałam nadzieję zobaczyć jakieś ciekawe i poruszające odniesienia sztuki współczesnej do dzieł dawnych mistrzów, bawić się jakimś niespodziewanym zestawieniem obiektów, nierealnością sytuacji, jak chociażby widziana na zdjęciach akcja biegaczy przy "Dawidzie".
http://www.italynewsweek.com/firenze-e-arte-torna-arte.html
Wybaczcie, że sobie pomarudzę, że się nie zachwycę, ale no nie mogę zapomnieć o tym, co mnie pociąga w działaniach artystycznych. Nie mogę zapomnieć o pięknie, o warsztacie twórcy. Lubię też, gdy dzieło "rozmawia" ze mną samodzielnie i nie potrzebuje wsparcia słów z opisu.
Ja rozumiem, że strasznie nowatorskie były wąsy domalowane Giocondzie przez Duchampa, ale gdy zobaczyłam tę makatkę (tak, tak, makatkę) na własne oczy, to gruchnęłam gromkim śmiechem.
Albo skądinąd ciekawy pomysł pomalowania współczesnych postaci na lustrze w pozach z "Biczowania" Piero della Francesca. Już by się mogło wydawać, że zostaję wciągnięta w przestrzeń obrazu, że tam gdzie lustro, jest miejsce na mnie - odbiorcę, ale nie umiałam zapomnieć, że te postaci wcale nie są w identycznych pozach, co sugerował opis, by "naciągnąć" nas na odniesienie do konkretnego dzieła.
No i tak było, co chwilę.
A to szyny kolejowe z przełożonym zwiniętym białym płótnem, całość położona na stole z białym obrusem. Domyślacie się, o co chodzi? Niby możemy się domyśleć, że to ma być esencja Męki Pańskiej, ale instalacja sama w sobie nie mówi mi za wiele. No bo żeby chociaż artysta dał grubą drewnianą belkę, ale szyny? No tego mój rozum nie obejmuje. I nie wydaje mi się, żebym miała wielkie braki w szarych komórkach. Dla mnie to hochsztaplerka.
A osławiony Andy Warhol? Może to i wielka sztuka, ale naprawdę nie zachwyca mnie podkolorowana na różowo podwójna odbitka "Ostatniej Wieczerzy".
Wolę patrzeć na wszelkie Madonny, Ukrzyżowania, niż na cały obraz Yves Kleina pokryty błękitem zwanym International Klien Blue.
http://www.artetornaarte.it/it/audio/dialoghi
Na co mi słowa artysty: "Błękit, którego użyłem, jest błękitem nieba z obrazów Giotto"? I nic mnie nie "nawróci". Gdybym miała wybrać, co powieszę w domu: Giotta czy Kleina, co bym wybrała?
I tak szliśmy od "dzieła" do "dzieła" a mi było coraz bardziej gorąco, a niby klimatyzacja sprawnie działała w pomieszczeniach Gallerii. Próbowałam nawet sama wymyślać interpretacje dla niektórych "perełek", ale odpuściłam przy zwojach rurek aluminiowych.
http://d.repubblica.it/argomenti/2012/05/07/foto/mostra_firenze-1007181/2/#media
Rozejrzałam się w pobliżu jakich dzieł je umieszczono i już spostrzegałam w nich koronę cierniową, gdy Krzysztof zafundował mi zimny prysznic z opisu. To było odniesienie do okrągłego kształtu pobliskiej trybuny w której stoi "Dawid" Michała Anioła.
Byłam wręcz podirytowana i nie dałam się namówić pryncypałowi na działanie podobne do reklamy Skody. Kojarzycie intelektualistów debatujących przed wieszakiem na ubrania? Ja miałam zachwycić się krzesłem, na którym siada zazwyczaj osoba pilnująca ekspozycji. Już nie miałam sił nawet na taki eksperyment.
A już zupełnie dobił mnie kiczowato pomalowany "Dawid" chcący mi udowodnić, że kicz świadomie użyty przestaje być kiczem. Może i przestaje, ale i tak nie zachwyca.
http://artislimited.files.wordpress.com/2012/05/michelangelos-david-by-feldmann.jpg
A ja lubię, żeby zachwycało, żeby serce poruszyło, żeby mi trzewia wymieszało, żebym wyszła i zapomnieć nie chciała.
Ok, przyznam się, jedna rzecz mi się spodobała. I takie działania lubię, choć żeby zaraz nazywać je Sztuką? To chyba nie?
http://www.exibart.com/notizia.asp?IDNotizia=37608&IDCategoria=52

Jedna z sal wyłożona była potłuczonymi lustrami, zabezpieczonymi potem szybami, po których można było chodzić. Odbijały się w nich dzieła dawnych mistrzów, ale i to, co jest skryte pod spódniczkami kobiet.

Zapewne znalazłoby się jeszcze kilka interesujących obiektów, ale już miałam dość. Szkoda mi, że tego typu sytuacje powodują we mnie blokadę, która potem niezasłużenie rozszerza się na pojmowanie sztuki współczesnej. Tak to jest z urazami, że po nich stajemy się mniej obiektywni.
Na nieszczęście studiowałam w czasach, gdy konceptualizm miał się bardzo dobrze, a o warsztacie można było zapomnieć. Bywały osoby na uczelni, które nie potrafiły wykonać poprawnego akademickiego rysunku, od razu zabierały się za "TFUrczość".
Cały czas borykam się z problemami, których wtedy nie rozwiązałam. Na technologii malarstwa mieliśmy tylko ćwiczenia z ucierania tempery i to wszystko. A jak ją zastosować? Jak np. pozłacać? Jak robić laserunki. Albo się człowiek dowiadywał o tym od innych kolegów, albo sam metodą prób i błędów dochodził do otwierania wyważonych drzwi, albo doczekał czasów, gdy tę wiedzę jest dużo łatwiej zdobyć samodzielnie.

Nie obawiam się oskarżenia o niewiedzę i głupotę. Może sobie ktoś myśleć i pisać, że się nie znam i  i nie rozumiem sztuki współczesnej. Czasami myślę, że jej nie chcę rozumieć. Na pewno nie takiej, której część pojawiła się na szacownej wystawie.
Czas wyjaśnić tytuł wpisu.
Długo zastanawiałam się nad formą "mi prendono in giro" czy "mi prendono per il culo" (samo "culo" oznacza dupę). Pierwsza forma jest łagodniejszym stwierdzeniem znaczącym: "stroją sobie ze mnie żarty". Druga niby nie jest uważana za wulgarną, jest dość bliska naszego polskiego "robią sobie ze mnie jaja", ale znajomy Włoch powiedział, że on sam do znanej sobie osoby nie powiedziałby frazy z użyciem słowa "culo". Postaram się to zapamiętać, za to na wiele działań sztuki współczesnej chyba będę mówić "mi prendono per il culo", albo ..
Słowacki wielkim poetą był!

wtorek, 21 sierpnia 2012

ODPOWIEDŹ

Trzeba porażenia, żeby wybrać się w taką pogodę do Florencji. Jeśli nawet przed wyprawą mózg funkcjonował jako tako, to po niej została jedynie zawężona gama barwna. Gdy ochłonę i zgarnę w jeden wpis myśli, napiszę więcej. Na razie, w ramach odpowiedzi na zagadkę, wklejam jedno reprezentacyjne dla stanu moich zwojów zdjęcie.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

PRZED WPISEM

Zanim napiszę kolejny wpis (koraliki ciągle gdzieś się poukrywały w pamięci, ale mam coś nowego), mała zagadka.
O pogodzie pisać nie muszę, wiadomo, ale jakoś trzeba sobie radzić.
Niedziela, jak to zazwyczaj bywa, zaowocowała wyjazdem.
No i tu pytanie: dokąd?
Oczywiście, osoby, którym o tym mówiłam, proszę o ugryzienie się w język :)
A teraz podpowiedź:
                                         Rozwiązanie w następnym wpisie :)

MUSOWO COŚ CHŁODNEGO

Pandemonium!
Dzisiaj termometr w aucie stojącym na słońcu pokazał rekordową temperaturę 53 stopni, a gdy już jechał, temperatura spadła raptem do 40. Taaaa!
To może coś chłodnego i smacznego?
Tydzień temu pisałam o musie z ricotty zjedzonym w BotteGaia.  Poszperałam po przepisach, odrzuciłam te, które wśród składników mają śmietanę, bo akurat nie miałam jej na pokładzie.
MUS Z RICOTTY
ricotta 250 g
białko (następnym razem dam dwa, żeby masa była lżejsza)
starta skórka z jednej cytryny
cukier (wedle uznania, ja zrobiłam mało słodki deser)
w planach: alkohol, jeszcze nie wiem, jaki :)
owoce (dałam truskawki, ciągle owocują, były więc świeże prosto z krzaczków)
orzeszki piniowe
odrobina cukru pudru do posypania
mięta dla ozdoby

Ricottę dobrze jest przetrzeć przez sitko, dodać do niej skórkę cytryny i cukier, uzyskać jednolitą masę, a potem delikatnie wymieszać z  ubitym białkiem.
W niektórych przepisach była żelatyna, dałam niewielką ilość (z łyżeczki proszku), ale chyba z niej zrezygnuję.
Truskawki pokroiłam w drobne kawałki i przyprawiłam cukrem, gdy puściły sok, wyłożyłam na ser w kieliszku. Trzymałam kilka godzin w lodówce. Tuż przed podaniem posypałam cukrem pudrem, dodałam orzeszki, miętę i jedną całą truskawkę.
Pychota!

piątek, 17 sierpnia 2012

ŚWIEŻYNKA

Ten koralik to faktycznie nówka, w porównaniu do zaległych rozsypanych koralików.
Środowe święto Wniebowzięcia NMP zainspirowało mnie do wytyczenia trasy wycieczki. Miała mieć religijny charakter, poszukałam więc czegoś nowego w książce poświęconej trasom pielgrzymkowym po Toskanii i znalazłam teren jeszcze słabo rozpoznany przeze mnie, z kilkoma ciekawie zapowiadającymi się kościołami.
I co? Myślicie, że plan zrealizowałam?
Wiadomo - nie.
Choć nie było to tak, żeby nic, żeśmy mocno zjechali ze szlaku.
Głównym powodem zmian był dzień wybrany na wyprawę. 15 sierpnia to totalne wakacje, poza miejscami mocno obleganymi przez turystów. Krzysztof usiłował przed wyruszeniem zarezerwować nam gdzieś po drodze jakiś stolik na obiad.
Zapomnijcie!
Albo otwarte tylko na kolację, albo nieczynne, albo obiad wchodził w grę, ale wszystko było zarezerwowane. Jak się potem dowiedziałam, nasi parafianie wyjątkowo właśnie w tym dniu wyruszają do restauracji - tych czynnych.
Gapy z nas, postanowiliśmy zdać się na łut szczęścia, czy też opiekę aniołów obiadowych.
Miałam wrażenie, że tereny, które mijaliśmy dopadła jakaś straszliwa epidemia. Trudno wypatrzeć człowieka, jeszcze trudniej otwarty lokal. Jechaliśmy często pomiędzy uprawami słoneczników.
Doszliśmy już do stanu, w którym byliśmy gotowi zjeść odgrzewaną pizzę, ale nawet tego typu "smakołyku" nie znaleźliśmy.
Bywało, że z lekka zjeżdżaliśmy z trasy.
Nic, wszystko pozamykane.
W końcu zobaczyłam drogowskaz na Lari. Nawet miałam tę miejscowość "w zapasie" na ten dzień. Myślałam o ewentualnym zakończeniu tam wycieczki. Pomyślałam, że zamek musi przyciągać turystów, a to powinno oznaczać otwartą restaurację.
Intuicja mnie nie myliła. Zaczepiona przez nas mieszkanka powiedziała, że na placu jest osteria. Uprzedziła tylko, że jest tam drożyzna. Wyboru nie było, więc trzeba było głębiej sięgnąć do kieszeni. Ale wcale nie aż tak, że nie starczyło potem na zwiedzanie zamku.
Zanim jednak na zamek, weszliśmy do przyjemnie schłodzonego pomieszczenia Osterii al Castello.
Od razu mnie ujęli za serce. Pędzle na ścianie, obrazy, proste klasyczne meble  z plecionym siedziskiem, ale rozbielone - wszystko mówiło, że tu dobrze zjemy.
Wspólnie zamówiliśmy "Fantazję bruschettową". Wszystkie grzanki zrobiono z pieczywa z pełnego ziarna. Oprócz klasycznej pomidorowej bruschetty, była tam paprykowa, dwie serowe, w tym, jedna z dżemem z czereśni, typowa toskańska wątróbkowa i kawałek omletu z cukinią.
Wróć, wróć.
Z dżemem z czereśni?
Nie mogło zabraknąć tego owocu w miejscowości słynącej od XVIII wieku czereśniami.
Nie pora na nie surowe, ale w przetworach, albo na obrazach, i owszem.
W tym czasie przygotowano nam nasze dania główne. Ja zamówiłam z listy pierwszych dań - świderki z pesto, mozarellą i wiórkami suszonych pomidorów. Krzysztof wziął kaczkę w occie balsamicznym. A na deser coś zwanego tiramisu, ale nie w klasycznym kształcie i smaku. Dosyć słodką i gęstą masę przełamywały brzoskwinie, a biszkoptów nie zanurzono w kawie, były więc kruche i świetnie kontrastowały z miękkością reszty. Warto było wydrenować portfel.
Dowiedzieliśmy się od obsługującej nas kelnerki, że latem robią taką bardziej nowoczesną kuchnię, zimowe menu jest rustykalne.
Uratowani od śmierci głodowej ruszyliśmy na spacer po niezwykłym Lari. Małe, zwarte miasteczko pielęgnuje świadectwa dawnych czasów. Oto loggia, która kupcom udzielała schronienia przed słońcem. Na jej krótszej ścianie umieszczono zachowaną tablicę z miarami. Lubię takie pamiątki.
No dobrze, jedliśmy w Osterii al Castello, szliśmy uliczkami ułożonymi po okręgu i promieniście od niego.
Dlaczego?
Nie spodziewajcie się tu centralnego placu.
Sam środek Lari to wyniośle wznoszący się zamek stanowiący niedostępną fortecę.
Nie ma tu fosy, wystarczy stromo nachylony mur i jedyna rampa prowadząca na szczyt, z dość wygodnymi schodami.
Dokładnie w momencie, gdy doszliśmy do zamkowej bramy, przyszła starsza pani ze stowarzyszenia opiekującego się tym zabytkowym zespołem budowli. Otworzyła podwoje, sprzedała bilety oraz wydała głośnik z nagranymi informacjami. Oczywiście, dla nas przeszkodą nie była włoska wersja, ale Krzysztof uparcie zawsze w takich przypadkach pyta o język polski nagrania. Może jeśli wielu polskich turystów zada takie pytanie, doczekamy nagrań w naszym języku? W Pistoi już myślą o polskiej wersji folderu dla turystów.
Zamek w Lari był wikariatem, czyli miejscem gdzie sprawowano władzę w imieniu władcy nierezydującego na miejscu. Przypomnę, że wikary był osobą zastępującą władcę, do naszych czasów dotrwało znaczenie zastępstwa, czy też wspierania w wykonywaniu zadań jedynie w aspekcie kościelnym.
Aby zapobiec korupcji, kadencja wikarego trwała jedynie pół roku! Można było zostać nominowanym na to stanowisko wielokrotnie, ale nie było pewności, że się otrzyma przedłużenie zatrudnienia.
Zaraz po wejściu widać na dziedzińcu ściany obłożone herbami.
W końcu się dowiedziałam, skąd w ogóle ta tradycja, która zachwyca tak wielu turystów przed  siedzibami lokalnych władz.
Otóż po zakończeniu pracy na stanowisku wikarego, był on zobowiązany umieścić taki herb na murze. A nie była to tania sprawa. Nawet te wyrzeźbione w pietra serena  były kosztowne. A tylko co bardziej sytuowane rody pozwalały sobie na olbrzymi herb majolikowy z warsztatu della Robbia. Tych w Lari jest niemal 100.
Po prawej stronie bramy wybudowano małą kaplicę. niby nic niezwykłego, ale w ścianach widać dziwnie skośnie wmurowane cegły (kamienie?).
Wywietrzniki?
Nie.
Po wyjściu spostrzegamy, że do każdego takiego otworu dopasowana jest mała komórka. Te pomieszczenia miały umożliwić więźniom udział we Mszy św., bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, a skośnie wmurowane cegły pozwalały patrzeć jedynie na ołtarz.. Takiej Mszy mogło wysłuchać maksymalnie 10 więźniów.
Wnętrza służyły sprawowaniu władzy. Największa jest sala reprezentacyjna, zbudowana w krótszym, prostopadłym skrzydle zamku. Większość pomieszczeń umieszczono wzdłuż jednego długiego korytarza.

Zaczyna się od sali sądowej, a kończy więzieniami, tuż przed którymi sugestywnie odtworzono salę tortur. Aż się wzdrygnęłam, zwłaszcza na widok włosków na nodze przesłuchiwanego i ręce torturującego.
Ciekawe jest to, czego dowiedzieliśmy się o torturach. Nawet jeśli więzień przyznał się pod wpływem bólu, to, po długim czasie od tego faktu, przeprowadzano ponowne przesłuchanie, ale w okolicznościach niepowodujących bólu, ani niekojarzących się z bólem. Nawet rozprawa sądowa musiała być przeprowadzona w sali niesąsiadującej z salą tortur.
Do naszych czasów zachowały się cele więzienne dla mężczyzn. Wcześniej nie było takiego podziału, wszystkich trzymano przykutych łańcuchami do ścian w jednej sali.
Ci najgorsi przestępcy byli skuci krótkim łańcuchem. Jego długość pozwalała jedynie leżeć na twardych deskach, nie można nawet było podejść do okna. Nawet gdyby więzień mógł podejść, to i tak nie miałby wielkich szans na ucieczkę, podwójna krata skutecznie to uniemożliwiała. W narożniku jednej z cel zachowały się drapane znaki wykonane przez więźniów, pozwalające odmierzać upływ czasu.

Jak każdy szanujący się zamek, tak i ten ma swojego ducha. Ponoć straszy tam Rosso della Paola, jakiś rebeliant. Rano, 16 grudnia 1922 roku, w jednej z  cel odkryto jego zwłoki zwisające z krat. Wydawać by się mogło, że popełnił samobójstwo, ale na jego ciele znaleziono ślady wyraźnego pobicia. Ponoć potem, przez wiele lat, zawsze 15 grudnia, widziano ducha domagającego się wyjaśnienia zagadki jego śmierci.
Ze szczytu zamkowego wzniesienia roztaczają się wspaniałe widoki. Wzrok sięga aż po horyzont, który przymglony tego dnia zapewne krył morską linię. Z drugiej strony można wypatrzeć Volterrę.
A jakie to niezwykłe miejsce dla podglądaczy, hi, hi, hi. Choć w tym przypadku to raczej można zajrzeć kominom w oczy.
Wolałam patrzeć w dal, bo dół przyprawiał mnie o dreszcze, taka wysokość działa mi na wyobraźnię, za mocno.
Po zejściu z zamkowej skały jeszcze raz obeszliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do neogotyckiego kościoła, niezbyt porywającego. Za to miasteczko warte zapamiętania i powrotu.

W końcu ruszyliśmy do głównego punktu naszej wyprawy.
Ha!
Głównego?
W zamiarach!
Tym razem to ja zmieniłam plany.
Pomyślałam, że skoro jest już siedemnasta, to może lepiej najpierw zajrzeć do ...
zimnych kaskad, które kryją się w lasach za Chianni. Informację o nich znalazłam na jakimś włoskim blogu. Wydawało się, że wskazówki są precyzyjne. O moja polska ułudo!
Niby był mostek, niby ścieżka prowadząca w prawo, ale ... znaleźliśmy się wśród dziwnych chaszczy. Minęliśmy dwie zielone i stare przyczepy kempingowe, blaszaną budę z napisanym na drzwiach adresem i telefonem do jakiegoś Niemca, a zaraz za nią samochód, niemal już całkowicie zrośnięty z podłożem.
Najpierw szliśmy dosyć zarośniętą drogą, mijaliśmy olbrzymie kopry (zza jednego z nich wyglądam) i pyszne słodkie jeżyny. Potem "udało się" ją nam zgubić, brnęliśmy przez chaszcze, by w końcu wejść do zacienionego lasu. Nadzieję budziła gumowa rura, którą prawdopodobnie ktoś sprowadza sobie wodę. Doszliśmy do większych kamiennych stopni, ale tylko maluśkie kałuże świadczyły o tym, że to strumień. Nic dziwnego, mija już trzeci miesiąc prawie bez deszczu. Usłyszeliśmy jakieś ludzkie głowy. Spotkaliśmy ojca z bardzo gadatliwym synem.
Ten nas odwiódł od poszukiwania kaskad, to znaczy ojciec wiedzą o suszy, a chłopiec słowotokiem.
Wycieczkę zakończyliśmy w Chianni.
Najpierw musiałam ochłonąć po wspinaniu się po suchych trawach w obuwiu absolutnie do tego nieprzystosowanym. Nauczona przez Joannę, co pomaga w takich przypadkach, wypiłam chłodny aperitif, uff!
Potem jeszcze zajrzeliśmy do części Chianni zwanej Castello, a jakże!
Zachęcająco wyglądały "Vecchie Cantine". Ciekawe, czy były czynne podczas obiadu. Tak, czy siak, na tanie też nie wyglądały. Myślę, że warto jeszcze wrócić kiedyś do Chianni.
Na sam koniec, już właściwie w drodze powrotnej odnaleźliśmy kościół, od którego zaczęło się całe moje wytyczanie trasy wyjazdu.
Położony niezwykle. Mam nadzieję, że chociaż trochę widać piękno miejsca, bo mój wysłużony aparat odmówił posłuszeństwa i część zdjęć zrobiłam telefonem.
Powrót zaczęliśmy od złota.
Wzgórza niemal świeciły zapożyczywszy blask od zachodzącego słońca.

Nagle znaleźliśmy się przy wzgórzach, które ciekawiły mnie już z oddali. Myślałam, że to jakieś terasy, a to, niestety, efekt pożaru. Mam nadzieję, że nastąpiło to już po żniwach. Przyznam, że te pasy wyglądają fascynująco.
Nawet podoba mi się to, że Włosi nie mają zupełnej amby na punkcie turystów i kiedy chcą, robią sobie urlop, dzięki temu wycieczka nabrała niespodziewanych barw.
Visualizza Ferragosto in una mappa di dimensioni maggiori

wtorek, 14 sierpnia 2012

ROZSYPANE KORALIKI

Czasami mam wrażenie, że to moje pisanie jest nawlekaniem koralików.
Najprostszym schematem, według którego je gromadzę, jest chronologia.
Ale ... bywa, że się koraliki rozsypią i znajduję je w różnych zakamarkach pamięci, tej na twardym dysku i tej mojej, w miękkim mózgu.
Posprzątałam dzisiaj w kuchni, usiadłam zmęczona i upocona (za oknem bardzo ciepło, choć i tak już znośniej), siadłam przed komputerem i odkryłam pięć koralików, pięć, jak Pięć Ziem, do których się wybraliśmy z siostrą Krzysztofa i jej rodziną.
Dzieci i upał wyznaczyły plan wycieczki:
- dojechać do Riomaggiore,
- przejść pierwszy odcinek,
- w Manaroli wsiąść do pociągu,
- podjechać do Cornigli na rybę, bo tam mamy wypróbowany lokal,
- zakończyć plażowaniem w Monterosso,
- powrót do Riomaggiore statkiem.
Włoskie koleje jednak miały swój plan, a raczej rozkład jazdy. Ten rozkład przewidywał, że najbliższy pociąg do Cornigli mamy za godzinę. Z tym, z kolei, nie chciały się zgodzić nasze głodne żołądki. Piesza wersja też odpadała, zajęłaby jeszcze więcej czasu, niż oczekiwanie na następny pociąg.
Trzeba było rozejrzeć się więc za posiłkiem w Manaroli. Przyjemne niebieskie odcienie wystroju zachęciły nas do zatrzymania się w Trattorii "Il Porticciolo". Świetnie się stało, pyszne potrawy, a ceny wcale tak mocno nie drążą kieszeni. Jedynie desery wyglądały piękniej, niż smakowały. No i trochę ciasno było. Wujek Krzysztof odniósł sukces w zachęceniu swojej siostrzenicy do polubienia owoców morza. Może nie tak całkowity, ale krewetki zostały oswojone.
Lubię jeździć do Cinque Terre, lubię ich dynamiczny, skalisty brzeg, 
kwiaty agawy,
inną roślinność,
struktury, 
rytmy, 
morskie klimaty, 
widok na miasteczka od strony morza
To był przemiły rodzinny wypad, na który i ja na przyczepkę się załapałam.
A ten wpis to moje pięć zagubionych koralików.
A może kamyczków?