poniedziałek, 30 września 2013

niedziela, 29 września 2013

UCHYLAM PIERWSZY RĄBEK

Mogę już pokazać pewną pracę. To jeszcze jedna zakładka. Przygotowałam ją dla Maszki, żeby jak najbardziej osobiście podziękować jej za pomoc i prezenty, jakimi mnie obdarowała. A to "osobiście" oznacza kwiaty, o k†órych tak pięknie pisze Maszka, no, i pięknie je fotografuje. W inicjale nie mogło zabraknąć kota :)

sobota, 28 września 2013

UDAŁO SIĘ!

Dzisiaj wieczorem rozpoczyna się kurs kulinarny. Oczywiście, nie zaczniemy od gotowania, tylko spożywania, a raczej delektowania się dziełami naszej nauczycielki. Przy okazji poznam pozostałe uczestniczki.
Przewidując, że najbliższy tydzień będzie co najmniej intensywny, chcę jeszcze pokazać, co rzutem na taśmę udało mi się zrealizować.
Ciągle nie mogę pokazać wszystkich prac, ale te akurat nie popsują niespodzianki.
Dla odmiany ... anioły.
Pierwszy Anioł Chlebny. Gdy go malowałam, cały czas myślałam o moich dalszych zmaganiach z zakwasem i pieczeniem chlebów. Tym razem był to zakwas żytni, wydaje mi się, że łatwiejszy, ale za to rzuciłam się na głęboką wodę i usiłuję piec bez formy. Bywa więc, że bochenek jest mocno daleki od ideału, plaskaty, acz smak chlebów wszystko wynagradza. W końcu wspomnienie dzieciństwa z różnymi wariacjami - mąką orkiszową, czy nawet gryczaną. Powinnam  zacząć moją przygodę z wypiekaniem chlebów od namalowania anioła. Szewc bez butów chodzi, ten anioł wędruje do Polski. Niech otoczy swoimi skrzydłami innych amatorów wypiekania chleba.
Drugi, to Anioł Glicyniowy.
Powędruje do domu, który kończy sto lat swojego istnienia i w ostatnim roku pierwszego swojego wieku obdarzył swoich mieszkańców obfitością glicynii w przydomowym ogrodzie.

Obydwa anioły, dzięki uprzejmości Maszki, za tydzień pojadą z nią do Polski i zostaną odebrane osobiście, gdyż dobrze się złożyło, że niedaleko im od domu Posłańca do miejsca przeznaczenia.


W SŁOŃCU PÓŹNEGO LATA

To było dokładnie dwa tygodnie temu. Wyruszyliśmy na zakonny imieninowy obiad do mojego kolegi z liceum, Chryzostoma, rezydującego w Sinalundze. Początek obiadu we Włoszech, jak już wiele osób wie, to mniej więcej 12.30 - 13.00, aż się prosiło, by rankiem zahaczyć o coś nowego.
Tym razem w miarę dokładnie poszperałam wzdłuż trasy, przejrzałam nawet miejsca na google street view. Nie wszędzie dało się zajrzeć, no ale przecież nie chodzi o to, by zwiedzać wirtualnie.
Ruszyliśmy rankiem.
Już przed Florencją tablice nad autostradami zaczęły informować o korku. Mieliśmy jeszcze możliwość zmiany trasy, o czym przekonała nas następna tablica z notką, że korek ma już 5 km i wzrasta. Lepiej nie sprawdzać, czy to był faktyczny stan, czy samochody już ruszyły.
Zjechaliśmy na Firenze Impruneta i postanowiliśmy jechać do tych samych miasteczek, dojeżdżając do nich od strony Sieny. GPS zwariował, po wielu kilometrach dotarło do urządzenia, że nie ma sensu kazać nam wracać na autostradę.
Ja sobie przez ten czas doczytywałam pewne wiadomości, gdy nagle dotarło do mnie, że po drodze jest coś innego, wydaje się, że ciekawego, a nie nadłożymy, by dojechać w planowane miejsce.
No to hop siup! Zmiana planów :) Zmiana miejsc do zwiedzenia.
Nie mogłam oprzeć się nazwie Castello di Gargonza.
Było to pierwsze schronienie Dantego po wygnaniu go z Florencji.
W XV wieku stało się świetnie prosperującym przez wieki gospodarstwem rolnym. Produkcja koncentrowała się głównie na lasach oraz wytwarzaniu wełny.
Osada podupadła dopiero w XX wieku, gdy mieszkańcy ruszyli szukać szczęścia w miejskim życiu.
W latach 70 tegoż wieku właściciel - Roberto Guicciardini Corsi Salviati - postanowił przywrócić perełkę do życia.
Z przewodnika wiedziałam, że mieszkają tam głównie turyści, że całą osadę odnowiono i zamieniono na specyficzny hotel, na który składają się małe domki z apartamentami nazwanymi imionami byłych mieszkańców, pamiątki po których można jeszcze tam zobaczyć.
Ja miałam tylko nadzieję, że wejdziemy na teren Gargonzy.
Wszystko zapowiadało się pięknie.
Słońce przyjaźnie świeciło i prowadziło nas przez dość dzikie leśne tereny z wyrwanymi naturze połaciami gajów oliwnych.
Jeśli się nie wie, gdzie jest Castello, to można go nie zauważyć zza drzew. Nie sprawdziłaby się czasami stosowana przeze mnie metoda "jedziemy tam, bo wygląda z daleka, że jest interesująco". Są jednak drogowskazy, które każą skręcić w podrzędną drogę, wiodącą do spektakularnie położonej osady.
Wydałam wcale nie cichy dźwięk zadowolenia. Lubię takie widoki, lubię zamki, lubię krenelaże.
Gargonza jest świetnie zachowanym zespołem budynków, który od razu przywołuje wspomnienie zabaw z dzieciństwa, bajek o królewnach, giermkach.
Oczywiście, poprzednie zdanie oznacza, że można wejść poza mury i snuć się po borgo do woli.
Zacienioną drogą podchodzimy do murów. Wita nas brama z tablicą potwierdzającą obecność Dantego. Widnieje na niej cytat z życiorysu poety napisanego przez piętnastowiecznego polityka i dyplomatę Leonardo Bruniego.
Krzysztof wyruszył bez śniadania, więc marzył mu się jakiś bar. Zapytał o to panią w recepcji, a ona wysłała nas do innego budynku, do gwarnej sali śniadaniowej, z zastawionym suto stołem. Ten nas nie interesował.
Dostaliśmy pyszne cappuccino i gorące, podgrzewane cornetti. Za co zapłaciliśmy, wracając, w recepcji. Pełnia zaufania, przy bardzo miłej obsłudze.
Wtłoczone między mury domki na nierównym podłożu, mimo że osada nie jest duża, sprawiają wrażenie labiryntu. Od razu dochodzi jeszcze jedno wspomnienie z dzieciństwa - zabawy w chowanego. No raj dla mnie sprzed lat.
Ale i ja obecna bawię się przebywaniem na terenie castello.
Zaczynam od malutkiego kościoła, który wita wchodzących piękną lunetą z terakoty.
Wnętrze zachwyca stanem zadbania. Niewiele zostało z dawnych czasów, ale może dzięki temu każdy obiekt ma swoją przestrzeń, nie konkuruje z innym.
Bardzo lubię spotykać dzieła niedoskonałe, które namalował jakiś malarz klasy B. Widać potknięcia, ale są rozczulające. Przecież nie wszyscy byli Giottami, czy Lippimi, a jednak został po nich ślad.
Po bokach, tuż przed prezbiterium  ulokowano dwa obrazy, w bliźniaczych ramach wypełnionych małymi scenkami. Przypominają trochę szafy z relikwiarzami, lokowane często w podobnym miejscu, ale są za płaskie.
Przed ołtarzem przygotowano dwa krzesła - widomy znak zbliżającego się ślubu. Moje przypuszczenie potwierdził spotkany potem pracownik, który rozkładał znicze na terenie całej osady. Ślub miał się odbyć jeszcze tego samego dnia, a widziani na śniadaniu goście hotelowi okazali się anglojęzycznymi przyszłymi uczestnikami uroczystości.
Poszwendaliśmy się po niewielu uliczkach Gargonzy.
Cały czas jednak zastanawiałam się, czy chciałabym spędzić tu wakacje? Czy to nie taki bardziej ekskluzywny kemping, pełen turystów, gdzie trudno podejrzeć życie tubylców? A może wybrzydzam? Bo jednak samo Castello di Gargonza jest warte spędzenia tam niejednej nocy, co niestety dosyć słono kosztuje.
Potem ruszyliśmy do niedalekiego Monte San Savino. To jest z kolei miejscowość, która "nękała" mnie od wielu lat, zawsze, gdy przejeżdżałam autostradą i widziałam z daleka ciekawe zabudowania na wzgórzu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy od strony Gargonzy dojechaliśmy zjeżdżając, a przecież wydawało się, jako i sama nazwa wskazuje, że to jedyne wyższe wzniesienie w okolicy.
Monte San Savino miałam z kolei zaplanowane na ten dzień, ale nie przewidziałam zmiany trasy, więc zostało nam już niewiele czasu na zwiedzenie miasteczka.
Zaszłam do punktu informacji turystycznej (w wieży) po plan, dostałam w jakimś folderku, mało wyraźny. Na szczęście, plan nie jest wielce potrzebny, ja po prostu lubię papierowe mapy, zwłaszcza takie ideowe, często ciekawe graficznie. Taką dostałam, ale z szerszym rejonem Val di Chiany.
Szliśmy główną ulicą Monte San Savino, a ja z każdym krokiem wiedziałam, że to tylko rekonesans.
Rekonesans renesansu.
Renesansu, gdyż z tego okresu zachowało się najwięcej zabytków. No, i jednym ze słynniejszych jego mieszkańców był Andrea Sansovino, renesansowy rzeźbiarz, który jest autorem chociażby Chrztu Chrystusa znad florenckiej Bramy Raju, czy też ulubionej mojej Anny Samotrzeć z Rzymu (w San Agostino).
Już z daleka widać mocny akcent w postaci Logge dei Mercanti. Mało ma przestrzeni, by zaistnieć. Wciśnięte pomiędzy budynki kolumny z szarego piaskowca niemal rozsadzają ciąg: okna, drzwi, okna, dom, okna, drzwi. A tu - nagle! - mocne, wyraziste piony.
Zaglądamy do budynku ulokowanego dokładnie naprzeciw - Palazzo Del Monte. To siedziba Gminy Monte San Savino. Nie rozpoznaję budynku z wcześniejszych przygotowań, gdyż .. ale o tym za chwilę.
Najpierw zatrzymajmy się na wewnętrznym dziedzińcu. Pełen harmonii i spokoju każe od razu podejrzewać dobrego architekta.
To Antonio da Sangallo zaprojektował dla rodu del Monte renesansową rezydencję.
A jej urok jest widoczny po przejściu przez dziedziniec, do ogrodów zwanych wiszącymi. I to z tej strony najczęściej fotografuje się Palazzo. Ogrody wiszące - dlatego, że są ulokowane na tarasie, wzniesionym, by wyrównać spadek terenu. Skromne, średnio zadbane.
No cóż, miastu szkoda zapewne pieniędzy na taką zbytkowną strukturę. Zawsze to jednak miły skrawek zieleni, z zachowanym dawnym zamysłem. W razie czego, łatwy do udoskonalenia.
Nieopodal gminnej siedziby znajduje się, bokiem do Corso Antonio da Sangallo ułożony Kościół należący do lokalnej Misericordii. Swoiste memento mori.
Z zewnątrz nie ma żadnych zdobień. Sama budowla pochodzi z XIII wieku, ale "przegadano" ją barokiem.
Przy wejściu głównym dwa bardzo ciekawe karawany pogrzebowe - pierwszej i drugiej klasy. Notki przy nich informują, że pochodzą z początków XX wieku. Cena usługi skorzystania z wozu była zależna od miejsca, skąd trzeba było przewieźć zwłoki, no, i od jakości wozu. Pierwszej klasy był dwa razy droższy od skromniejszego drugiej klasy.
Mamy jeszcze chwilę, więc idziemy dalej.
Ostatnim miejscem zobaczonym tego dnia w Monte San Savino jest jeszcze jeden kościół należący do klasztoru św. Augustyna.
Sama świątynia została w tle, bo na pierwszy plan wyszły znajdujące się tuż przy wejściu freski, a raczej ich pozostałości. To malowidła ze szkoły Spinello Aretino z początków XV wieku. No, jak ja miałam zapamiętać resztę, gdy tu smaży się św. Wawrzyniec, gdy grubaśne Dzieciątko ofiarowują w świątyni, gdy z drugiej strony drzwi w bardzo uporządkowany sposób rozgrywa się tragedia Ukrzyżowanego, no, jak zapamiętać resztę kościoła?

Obiad u Chryzostoma to czas poza blogiem. Bardzo lubię do niego jeździć.
Wracaliśmy dość wczesnym popołudniem, więc pomyślałam, że może byśmy jeszcze coś zwiedzili? Chryzostom podpowiedział nam miejsce, ale zapomniałam dokładnej nazwy, a pomocnego drogowskazu nie zobaczyłam.
Teraz już wiem, co to miało być. Zostawiam na przyszłość.
Jechaliśmy superstradą łączącą Perugię ze Sieną. Nie dojechaliśmy do Sieny, skręciliśmy na wzgórza Chianti.
Byliśmy bardzo blisko miejsca słynnej bitwy pod Montaperti. To bitwa, którą szczycą się Sieneńczycy podczas wszelkich zbiorowych spotkań z Florencją. Mają dobrą pamięć - 753 letnią!
Nie jestem miłośnikiem bitewnych opowieści, ale ciekawie jest zobaczyć okolicę tak naznaczoną historią.
Od razu widać, dlaczego wybrano ten teren na decydujące starcie. Płasko, z lekkim pofałdowaniem terenu. Na horyzoncie równie trwała, jak pamięć jej mieszkańców, trwa Siena.

Pomnik postawiono na małym wzgórzu, mam wrażenie, że sztucznie usypanym.
Na pamiątkowej piramidzie umieszczono tablice z nazwą miejsca, z datą bitwy i cytatem z  Dantego, z XXXII pieśni "Piekła", w którym pada właśnie nazwa Montaperti, gdyż poeta wśród zdrajców spotyka jednego z uczestników bitwy.

Cisza, błogi spokój, słońce, które już nie męczy. Trudno wyobrazić sobie rzeź średniowiecznej bitwy.

Jedziemy dalej.

Kiedyś, także w drodze powrotnej od Chryzostoma, gdy zawiozłam mu kopię obrazu, kluczyłam sobie sama po Chianti. Przejechałam koło Kartuzji w Pontignano. W pojedynkę mam o wiele mniej śmiałości, by gdzieś wejść, bądź chociaż spróbować wejść. Onieśmielił mnie jeszcze napis, że miejsce należy do Uniwersytetu ze Sieny.
Wraz z towarzystwem Krzysztofa zyskuję na śmiałości, hi, hi, tym bardziej, że to on idzie się pytać, czy można zobaczyć Certosa di San Pietro zwaną Certosa a Pontignano.
Jeśli to jest miejsce przeznaczone kiedyś dla Kartuzów, to już wiem po wizycie we florenckiej kartuzji, czego należy się spodziewać: na pewno dziedzińców i wielu cel - domów. Kościoła też, ale, niestety, był zamknięty.
Nie spodziewałam się za to włoskiego ogrodu, do którego idzie się przez główny dziedziniec.

Cóż za niespodzianka o zachodzie słońca.
Wrzesień, więc mało studentów, trafiliśmy tylko na jakąś jedną grupę. Poza tym, to był piątek, już wieczór.
Chiostro grande zupełnie puste, myślę, że podobna atmosfera panowała tutaj, gdy kartuzi mieszkali zamknięci w swoich celach.

Zadzwiające, mnóstwo pomieszczeń było otwartych, chodziliśmy oszołomieni miejscem.


Trudno  ochłonąć po takim dniu, nieprawdaż?
Wracałam więc pełna wrażeń i z bogatą kolekcją kominów.

O już zupełnie schylonym ku widnokręgowi słońcu dotarliśmy do superstrady wiodącej ku Florencji. Z daleka ukazał nam się niezwyczajny widok na Sienę.


Już wiecie, kto prawidłowo odpowiedział na moje pytanie w poprzednim wpisie?
A Krzysztof twierdził, że znowu zadałam trudną zagadkę.
Znalazłam się w dość skomplikowanej sytuacji, gdyż prawidłową odpowiedź podała Angelika, która nie chce nagrody. Przygotowałam dwie zakładki, jedną dla niej, gdyby jednak się rozmyśliła, drugą dla następnej osoby, czyli Kasi, która odpowiedziała prawidłowo.

Angeliko i Kasiu - gratuluję! Proszę o kontakt na maila, bym mogła podesłać nagrodę.

środa, 25 września 2013

ZAGADKA

Zanim opublikuję następny artykuł, proszę Was o zabawienie się w zgadywankę związaną ze zdjęciem.
Pytanie brzmi: 
Co to za miejscowość? 

Dla ułatwienia dodam, że chodzi o Toskanię.
Odpowiedzi proszę wpisywać tylko w komentarzach. Jeśli ktoś nie ma konta i wpisuje się anonimowo z podpisem, a nie jest mi znany, proszę o jednoczesne wysłanie maila z formularza kontaktowego (w prawej kolumnie).
Nagrodą za pierwszą poprawną odpowiedź będzie prosta imienna zakładka do książek, z drobnym elementem zdobniczym. Wykonam ją, oczywiście, po rozstrzygnięciu konkursu, które nastąpi równocześnie z publikacją artykułu, jeszcze w tym tygodniu.

niedziela, 22 września 2013

KTO BY POMYŚLAŁ!

Na początku września niemal przez tydzień byłam sama. Postanowiłam zaszyć się w domu, zająć się wyłącznie zamówieniami, psy urzędowały na ogrodzie, a ja nosa nie wychylałam poza drzwi.
Z "małym" wyjątkiem.
Pewnego dnia wstałam wcześnie rano, co było wielkim wysiłkiem, gdyż spanie samej w wielkim budynku (z najbliższymi osobami na krzyk przez okno) powoduje u mnie trudności z zaśnięciem.
No więc, zwlokłam się, z ledwością zdążyłam na pociąg, o kupieniu biletu nie było już mowy.
Grzecznie powiadomiłam o tym konduktora, a on mi kazał spokojnie usiąść w wagonie.
No to siadłam niedaleko, w zasięgu jego wzroku i oczekiwałam na wypisanie biletu.
W połowie drogi padło pytanie: dokąd Pani jedzie?
Do Florencji.
I nic. Konduktor bawił się Iphone'm, Ipadem, jakimś jeszcze urządzeniem i ... nic. We Florencji szybko zwinął klamoty, ominął mnie wzrokiem i wysiadł chyba jako pierwszy. Nawet nie zdołałam zapytać o bilet.
Dobrze się zaczynała ta podróż!
No właśnie, bo Florencja była tylko miejscem przesiadkowym, a na następny pociąg bilet już miałam, w telefonie :)
A pociąg, prywatnych linii Italo (nawiasem: o połowę tańszy od szybkich pociągów) zawiózł mnie do Rzymu.
A w Rzymie byłam umówiona z Joanną i Piotrem, których znam od lat. Studiowałam razem z Piotrem, zdarzyło nam się też, gdy już byli małżeństwem z Joanną, że mieszkaliśmy wspólnie w jednym mieszkanku na strychu. To jedne z niewielu osób ze studiów, z którymi ciągle utrzymuję kontakt, czy to mailowy, czy to poprzez odwiedziny, gdy jestem w Polsce, jedna wizyta była też i u mnie.
Ten przydługi wstęp chociaż trochę ma pomóc w zrozumieniu, dlaczego dla całej naszej trójki było to spotkanie niezwykłe.
Kto by pomyślał lat tamu wiele, że spotkamy się w tak niezwykłym miejscu, że ja dojadę na to spotkanie z niedalekiej Toskanii? No, kto by pomyślał?
Nie mam zbyt wielu zdjęć, zrobiłam ich kilkadziesiąt, co jak na moje zapędy jest niczym.
Plan mieliśmy w miarę ambitny, jak na jeden krótki dzień.
Najpierw pojechałam do Bazyliki San Pancrazio, koło której ulokowała się Joanna z Piotrem, a to dzięki polskim Karmelitom.
Jeden z nich umożliwił nam zwiedzenie podziemi kościoła, które są dostępne w okreslone dni, akurat nie w dzień mojej wizyty. Przemiły zakonnik pokazał, co tylko się dało i dokąd byliśmy w stanie dotrzeć przy dość skąpym oświetleniu, albo błocku.
Co się tam znajduje?
Katakumby, zwane kiedyś Cmentarzem Octawili.
Mniejsze, mniej znane, rzadko odwiedzane przez turystów. A jednak ciarki przechodzą, gdy się idzie korytarzami, gdy się natrafia na pozostałości prostych zdobień, lampek oliwnych, czy zamknięć nisz w postaci grubych, płaskich dachówek.
To, co zostało z tablic, można obejrzeć w małym korytarzu przed wejściem do zakrystii.
Zobaczyliśmy też kryptę, z dawnym miejscem pochówku męczennika, najstarszą zachowaną część z pierwszych zabudowań chrześcijańskich w tym miejscu.
Szczątki San Pancrazio (prawdopodobnie jego) spoczywają teraz pod ołtarzem w kościele.
Tym razem zaczęłam opis od mało widocznej strony, ale czas wyjść na górę i zatrzymać się najpierw przed bazyliką, by potem jeszcze raz do niej wejść.
Dlaczego San Pancrazio?
Identyfikacja świętego nie jest pewna, ale większość przychyla się do osoby pewnego młodzieńca urodzonego na Wschodzie, lecz, po wczesnej śmierci bogatych rodziców, zamieszkałego u wujka w Rzymie. Czas dla przejścia na chrześcijaństwo nie był wtedy łaskawy, gdyż działo się to za rządów Dioklecjana. Został postawiony przed samym cezarem, ten, zobaczywszy przystojnego młodzieńca, chciał go ułaskawić, jeśli wyrzeknie się Chrystusa.  Z wyznawanie zabronionej religii czternastoletni Pankracy został ścięty, a nie ukrzyżowany, gdyż był obywatelem Państwa Rzymskiego. Ciało jego pochowano na cmenatrzu Calepodio, przeznaczonym dla przybyszów ze Wschodu. Wspomnienie świętego przypada na 12 maja.
Rzymianie mieli w zwyczaju podchodzić do grobu, dla złożenia przysięgi, wierząc, że krzywoprzysiężca zostanie natychmiastowo ukarany. Dotyczyło to nawet władców przybywających tu, by złożyć przysięgę.
Jak się zapewne domyślacie, w miejscu pochówku postawiono pierwszą świątynię, gdyż kult Pankracego szybko zaczął się szerzyć wśród chrześcijan.
Już na przełomie V i VI wieku powstała bazylika, która przechodziła bardzo tragiczne koleje losu. Na początku miała tak słabych gospodarzy, że już Grzegorz Wielki przekazał ją pod opiekę benedyktynom z Monte Cassino. Ciągle jednak nie działo się dobrze, aż w II połowie XVII wieku kościół trafił pod opiekę karmelitów bosych.
Świątynia została bardzo zniszczona prze wojska napoleońskie. Zbezczeszczono nawet katakumby. Oczywiście zakon skasowano i zabrano budynek. W XIX wieku, za Garibaldiego,  był on nawet szpitalem, co wprowadziło dalsze zniszczenia.
Karmelici odzyskali w końcu swoje zabudowania, które obecnie są siedzibą zakonników z polskiej prowincji.
Ciekawe, że kościoła niemal nie widać z ulicy. Nie wiem, jak szybko bym go sama odnazła, gdyż poszukując wcześniej informacji, znalazłam zdjęcia samej fasady, podobne do moich, które niewiele mówią o cichym dziedzińcu pod piniami i wielkiej bramie prowadzącej na cały klasztorny teren.
Jeśli chcecie zaznać zupełnej ciszy, cichej modlitwy nieprzerywanej niestosownym zachowaniem turystów, to wiecie już gdzie jechać.
Jak na warunki włoskie, obecna struktura jest dość młoda, większość pochodzi z XVII i XVIII wieku.
Po wejściu wzrok wędruje od razu ku górze, gdzie grą światła i cienia zachwyca wspaniała snycerska precyzja drewnianego sufitu z postacią męczennika w centrum.
W kościele współczesność przeplata się z dawnymi czasami, nawet ja, dość cięta na nowoczesne tendencje artystyczne w sztuce sakralnej, z wielką przyjemnością obejrzałam freski z początku XX wieku przedstawiające wydarzenia z życia i męczeństwa św. Pankracego. Na pierwszym planie widać z kolei kolumny - najstarsze fragmenty kościoła.
Ciekawostką są monochromatyczne freski pokazujące, co było kiedyś w ich miejscu, czyli ambona i schody na nią prowadzące.
Baczniejszą uwagę skupiłam na figurze Madonny, gdyż cały czas myślę nad przemalowaniem naszej, nie będącej zabytkiem i szukam przykładów na polichromowane figury.
Drugim konkretnym punktem naszej wspólnej wycieczki miała byc Galleria Borghese, do której zarezerwowaliśmy bilety na dogodną godzinę 15.
Aby nabrać sił, ruszyliśmy wcześniej, wysiedliśmy na przystanku przesiadkowym przy Tybrze i poszliśmy poszukać czegoś lekkiego do zjedzenia. Trafiliśmy na piekarnię z focacciami, bez wielkich zachwytów, choć też i bez narzekania. Spokojnie wracaliśmy na przystanek, snując rozmowy o wszystkim, z akcentem na sztukę :) Nic nas nie zaniepokoiło,  gdy zobaczylismy autobusik mający nas zabrać ku muzeum, gdyż częstotliwość kursowania tej linii dawała nam jeszcze olbrzymi margines czasowy. O, złudna nadziejo!
Siedzieliśmy jak te kołki, znowu snując rozmowy, z co raz większym niepokojem wypatrując nunmeru 116. Ha! Jaś nie doczekał.
Trudno, na szczęście do Gallerii mieliśmy tylko rezerwację, bez zakupu biletów. Gdy szanse na dotarcie na czas zmalały do niemożliwych, ruszyliśmy pieszo "w miasto". Zatrzymaliśmy się na lodach, które zjedliśmy w malarsko wyglądającycm zaułku. Hmm, cóż w Rzymie nie wygląda malarsko?
I tak sobie szliśmy mniej więcej w kierunku Piazza Navona.
Nabywszy ostatnio podstawowych umiejętności kaligraficznych, czujnym okiem zaczęłam przyglądać się cyfrom na budynkach. Uroczo przerwacająca się dziewiątka, nie mogła patrzeć na pochyloną szóstkę. A piątka dziarsko wyrywa się do przodu i nie chce czekać na trójkę. Czyż cyfry nie mają pasjonującego życia?
Liczba na tablicy zakazującej wyrzucania śmieci pod karą cielesną była już trudniejsza do rozcyfrowania. Ale chyba monsignor od ulic wydał oświadczenie w 1735 roku.
Na Piazza Navona stanęliśmy przed Czterema Rzekami Berniniego i zgodnie pozdrowiliśmy mistrza w imieniu własnym oraz znanej nam Moniki, fascynatki rzeźbiarza.
Wypatrzyłam jeden detal, którego wcześniej nie widziałam. Detal, to trochę za delikatne słowo jak na lwi zad, nie uważacie?
Posiedzieliśmy, pogapiliśmy się, nagadaliśmy mocno i ruszyliśmy ku Bazylice Santa Maria sopra Minerva. Ja już byłam tam kilka razy, ale zawsze z chęcią waracam. Wyjątkowo w Rzymie gotyk, choć i tak przysadzisty jak na gotyk.
Spokojnie obeszliśmy kaplicę po kaplicy, zatrzymaliśmy się na dłużej przed Filippino Lippim.
Obgadaliśmy kulfonowatego Michała Anioła, a ja musiałam znowu rozczulić się nad grobem Fra Angelico. Wiecie przecież - to mój idol.
No, ale powiedzcie, czyż nie budzi tkliwości ta głowa wciśnięta w kamienną poduszkę. Dopiero teraz zauważyłam, że grób jest rozpoznawalny od strony bocznej kaplicy a nie przejścia, w którym jest ulokowany. Tam dopiero widać, że to jakaś dziwna realizacja - starą pokrywę podniesiono do gróry na jakiejś marmurowej konstrukcji. Nie mam pojęcia, dlaczego. Dziwne to. Jak nowa łata na stareńkim ubraniu. I jakieś przeciwne duchowości skromnego mnicha.
I tak już powoli zbliżał się czas, by uczciwym spacerem zbliżyć się do stacji metra, z której dotarłam na pociąg.
Tego wieczoru nie miałam probemów z zaśnięciem.
Joanno i Piotrze - dziękuję za piękny dzień w Rzymie :)

piątek, 20 września 2013

DEKARSKA ROBÓTKA

I oto następna dachówka. Dla odmiany z krajobrazem, z dodatkowym wymogiem wpisania się w tonację barwną pomieszczenia, w którym się znajdzie. Jeszcze tylko sznurek zamontować i czeka na transport do Polski :)
Sfotografowanie bez blików właściwie niemożliwe, bo nie mam specjalistycznego studia, a i wypukłość dachówki robi swoje.


środa, 18 września 2013

ZAKŁADKI

Dobry moment, by je pokazać. 

Oddzielą miesiąc od miesiąca, w zapiskach, bo w kalendarzu to mam niezły poślizg :)

Poza tym zostały już wręczone, więc nie zepsuję niespodzianki. 


Obydwie imieninowe.
Ta dla pryncypała akurat niespodzianką nie była. Wręcz dostałam wskazówki, by przetworzyć rzeźbę z  grobu Cino da Pistoia - średniowiecznego prawnika i pisarza, pochowanego w tutejszej katedrze.
Na drugiej zakładce w inicjale namalowałam Archanioła Rafała wraz z jego atrybutami - rybą i kosturem, bo Chryzostom potrzebuje takiego opiekuna.

wtorek, 17 września 2013

SIERPNIOWE PYSZNOŚCI

Ha!
Myśleliście, że skończyłam z sierpniem?
O podróżowaniu już nie będzie. Obiecuję. Oczywiście, tylko o sieprniowym podróżowaniu już nic nie napiszę. W kolejce mam jeszcze co nieco wrześniowego.
Ale muszę zapamiętać pewną kolację w ogrodzie.
Był sieprniowy, upalny wieczór.
Czym poczęstować zmęczonych temperaturami gości?

Sałatką z kurczaka z gorgonzolą, orzeszkami piniowymi, winogronami i selerem naciowym?
Sałatką z orkiszu z serami?
Makaronową z pomidorami?
Mozarellą z surowymi warzywami?
Opiekaną cukinią z czosnkiem i miętą, mocno schłodzoną?

Tak, tak, tak.


Jest jeszcze mała przekąska, której nie można pominąć.

To gruszki z gorgonzolą - przebój!
Przepis pochodzi z książki "Kuchnia włoska" wydawnictwa Bellona.

GRUSZKI Z GORGONZOLĄ
4 duże gruszki
sok z 2 cytryn
ok. 150 g gorgonzoli (najlepiej słodkiej)
2 łyżki chudej śmietany
4 łyżki oliwy
1 łyżka posiekanej mięty, plus gałązki do przybrania
sól i świeżo zmielony pieprz

Umyte gruszki wydrążyć z gniazda nasiennego, nie obierać. Przepłukać wnętrze sokiem z cytryny. 
Gorgonzolę wymieszać z chudą śmietaną i tą masą wypełniać miejsce po gnieździe nasiennym. Wcisnąć najwięcej, ile się da. Wstawić do lodówki na co najmniej godzinę.
Zmiksować oliwę z resztą soku z cytryny posiekaną miętą, solą i pieprzem.
Ostrym nożem pokroić gruszki na jak najcieńsze plastry, ułożyć na pólmisku i polać sosem. Udekorować miętą i nie myśleć, kiedy zrobić je znowu :)

smacznego!

KLAMERKA - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Ostatnia sierpniowa wycieczka. 
Zobaczony od strony gór Diabelski Most wydał mi się tego ranka olbrzymią klamerką do prania. 



poniedziałek, 16 września 2013

SIERPNIOWE WOJAŻE cz.2

Wspomniałam w poprzednim wpisie, że pewnego sierpniowego dnia pojechaliśmy poza Toskanię, do Umbrii. Głównym celem było pokazanie gościom katedry w Orvieto.
I znowu to nie był mój pierwszy raz w mieście. Byłam tam już kilka razy, ale w różnych konstelacjach towarzyskich, także jeszcze przed czasem pisania bloga. Na blogu są dwa wpisy. Było już Orvieto w świetle dziennym i nocnym.  W trzecim będzie rządzić oświetlenie sztuczne, bez względu na porę dnia, gdyż zobaczyłam i ja coś nowego, a były to podziemia.
Byliśmy już po zwiedzeniu katedry i lekkim obiedzie, ruszyliśmy spacerem przez Orvieto.
Znaleźliśmy się na Piazza Repubblica przed kościołem św. Andrzeja i Bartłomieja. z niezwykłą dwunastoboczną wieżą. Wnętrze proste, romańskie, z gotyckimi elementami w postaci sklepienia nad prezbiterium, z pozostałościami po pięknych freskach.
My jednak dość pobieżnie obejrzeliśmy to, co znajdowało się nad ziemią. Skorzystaliśmy z obecności młodego przewodnika i zeszliśmy z nim do podziemi. Tam przekonaliśmy się, jak warstwowa i to dosłownie jest historia tych ziem. Opowiedziano nam, jak miasto narastało od kultury Villanova, przez Etrusków i Rzymian do wczesnych chrześcijan.
Z tym, że Rzymianie to właściwie pozostawili nie tyle ślady swojej kultury, co zniszczenia. Sami nie zamieszkiwali tufowego wzgórza, po podboju wynieśli się do niedalekiej Bolseny, zostawiając osiągnięcia poprzedników niemal na jednym, przemielonym poziomie. Tylko gdzieniegdzie można zobaczyć fragmenty etruskiej zabudowy, resztki drogi, czy fragmentaryczne pochówki.
Poruszyło mnie też zobaczenie kamienia węgielnego obecnej świątyni. Rzadko kiedy trafia się taka okazja, którą umożliwiły wykopaliska archeologiczne (to ten z krzyżykiem w środku kolażu).

Po pierwszej, paleochrześcijańskiej świątyni zachowały się posadzki, niektóre elementy architektoniczne. Jest coś nieuchwytnego w nagromadzeniu pamiątek tak bardzo odległej przeszłości, coś, co zawsze wywołuje we mnie swoiste ciarki. Rzekłabym historyczne ciarki. A może raczej socjologiczne? Staram się wyobrazić sobie tamtych ludzi, ich zajęcia, umiejętności, a głównie emocje. Przecież te niewiele się zmieniły. Nasi dalecy przodkowie także odczuwali radość, lęk, smutek, strach, miłość, niepewność. Swoista ciągłość emocjonalna.
Podziemia Orvieto są o wiele większe, to była tylko przystawka. Przyjdzie czas, by jeszcze zobaczyć inne odkryte pozostałości.
Byliśmy ograniczeni rozkładem jazdy pociągów, więc w drodze powrotnej do kolejki, która miała nas zawieźć do stacji na dół, zaproponowałam jeszcze jeden podziemny obiekt.
Jest dużo młodszy, bo z XVI wieku, jego niewielka część wystaje ponad poziom ziemi i nie zapowiada ogromnego wysiłku, na jaki skazałam naszych gości, rzekłabym nie pierwszej młodości. Na szczęście ich wielkie zadowolenie oszczędziło mi choć trochę wyrzutów sumienia.
A o czym piszę?
O Studni Świętego Patryka.
Ciekawa już jest sama nazwa obiektu, bo skąd niby ten irlandzki święty w Orvieto?
Prawdopodobnie wzięła się od innego miejsca, położonego w Irlandii, głębokiej jaskini zwanaej czyśćcem św. Patryka, gdzie według legendy święty udawał się na modlitwę.  Ponoć posługiwał się też tą jaskinią, by zobrazować kary piekielne.
Coś w tym jest! Po zejściu na dno studni i wydostaniu się z niej z powrotem, nie chciałabym odbywać takiej kary, a jeśli jeszcze miałabym w tym miejscu zostać na dłużej, to już w ogóle bym popadła w desperację.
I nie znaczy, że nie byłam zachwycona tym nadzwyczajnym budynkiem, ale jego przeznaczeniem nie jest udzielanie schronienia ludziom, a zapewnienie wody dla, ewentualnie, oblężonego miasta.
O inwestycję postarał się Papież Klemens VII, po przeżyciu złupienia Rzymu. O obronność Orvieto nie musiał się właściwie w ogóle starać, bo położenie na stromym wzgórzu uniemożliwia jego bezpośrednie zdobycie, ale przecież można było zgnębić ludzi odcięciem zaopatrzenia dla miasta, w tym w niezastąpioną wodę.
Nad projektem czuwał Antonio da Sangallo (młodszy), architekt żyjący na przełomie XVI i XVII wieku, pochodzący z rodziny obfitującej w architektów i rzeźbiarzy.
Wybudował głęboki na ponad 60 metrów pionowy tunel, który można obejść dwiema spiralnymi klatkami. Geniusz kosntrukcji! Klatki oplatają się wokół studni, nie krzyżują się.  Jeśli się wejdzie jedną klatką (po zapłaceniu za bilet), to powrót może nastąpić drugą, lecz po zejściu na samo dno.
Kondycja moja też dno! Myślałam, że ducha wyzionę.
A przecież i tak szłam powoli, by smakować rytm okien, zmniejszający się krążek dziennego światła i przybliżające się lustro wody, mieniące się także dzięki wrzuconym tam pieniądzom.

W oczach nałożyły się dwa budynki: wcześniej widziana wieża przy kościele św. Andrzeja i wnętrze studni. Studnia staje się być wnętrzem wieży.

Dzięki dwóm zwiedzonym podziemiom nabrałam tylko większego apetytu na Orvieto. Trzeba do niego wracać nie tylko ze względu na fascynującą katedrę, więc mówię miastu "do zobaczenia".
Na koniec zostawiam kilka migawek z miasta.



niedziela, 15 września 2013

SIERPNIOWE WOJAŻE cz.1

Trudno mi wejść w jakikolwiek rytm pisania.  Mam dość dużo zleceń  i zapominam o blogu. Śpieszę, by zdążyć na koniec miesiąca, gdyż, dzięki uprzejmości Maszki, będę mogła ominąć pocztową drogę dla moich prac, a wszystkie zamówienia są z Polski.
Szkoda mi jednak zapomnieć pewnych obrazów, wrażeń, miejsc, ludzi. 

W końcu mogę przejść do następnego miesiąca, nie bacząc na jeden wpis, ale ten może poczekać.
Sierpień, niesamowicie intensywny, był istnym przekładańcem spotkań, wspólnych posiłków, wycieczek, malowania i ... sama nie wiem, czego jeszcze.  
Ze względu na gości, nie byłam właściwie w żadnym nowym miejscu. Ale, przecież wracając do tych samych miast i miasteczek można zobaczyć coś nowego, inne światło, nowy detal.
Jedna wyprawa rozłożyła się na dwa dni, gdyż jechaliśmy z naszymi gośćmi w odwiedziny z noclegiem do znajomych za Sieną. 
Wymyśliłam trasę niemal oczywistą, zwłaszcza w tamtą stronę. Nasi goście szybko zrozumieli, skąd taki pomysł, by jechać nie najkrótszą drogą. 
Najpierw był bardzo niespodziewany dla nich zjazd z autostrady i hołd oddany Orianie Fallaci pochowanej na Cimitero degli Allori we Florencji.

Pierwszy dłuższy przystanek ulokował się w Pienzy, zwiedziliśmy katedrę, ogród w Palazzo Piccolomini, obeszliśmy miasteczko, podziwiając, oczywiście, panoramę rozciągającą się poza miastem.
Pierwszy raz spostrzegłam, że wieża ratuszowa jest kopią tej florenckiej z Palazzo Vecchio. 


W czasie "wolnym", który goście zamienili głównie na serowe szaleństwo, weszłam do stojącego po drugiej stronie Palazzo Piccolomini kościoła  pod wezwaniem św. Franciszka z XIII wieku.
Dużo tu gotyku, takiego z toskańskim zabarwieniem, czyli mało strzelistego, prostego.
Zachwyciłam się zachowanymi freskami i zastanawiałam, dlaczego ja tu nigdy wcześniej nie zajrzałam?

Zbliżała się pora obiadowa, ale chcieliśmy zjeść bliżej następnego punktu wycieczki. 
Po drodze podziwaliśmy zawsze zachwycającą Val d'Orcię. 
A posiłek, pyszny, którego przebojem były flaki z szafranem (brrr!, ja wolałam królika - mniam!), zjedliśmy w Montalcino. Tym razem nie było żadnego zwiedzania, tylko krótki spacer, bo przed dotarciem do naszych gospodarzy koniecznie chciałam pokazać gościom Sant'Antimo. 
Chyba się domyślacie, że to był dobry wybór. Ja widziałam to po minach gości i potem po ociąganiu się z wyjazdem. Ale czas płynął nieubłaganie. 
Zresztą czekała nas wspaniała uczta, i ta dosłowna i słowna. Mądrym rozmowom Polaków nie było końca, byłam jedną z pierwszych, która nie wytrzymała  walki z sennością. A po równie rozciągniętym śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. 

Tym razem pokazaliśmy naszym szacownym gościom trzy toskańskie atrakcje.

Zaczęliśmy od niedalekiego San Galgano (obecnie wstęp płatny, 2 euro). Nie odpuściliśmy też Kaplicy Montesiepi, tej w której wyeksponowany jest miecz wbity w skałę.



Potem klucząc zwyczajnymi drogami dojechaliśmy do Colle di Val d'Elsa. Na razie mało mi znane, tylko z jednej wizyty. 
Dzięki GPS i źle ustawionym znakom zajechaliśmy nie na znany mi parking, z którego wyjeżdża się windą, ale od strony wcześniej niewidzianej przeze mnie bramy otwierającej Via Gracco del Secco.

Dzięki temu zobaczyliśmy też kościół Św. Katarzyny. 
Zadbany, spokojny, wyważony w proporcjach, ale wszystkie wrażenia przeważyło oratorium przyległe do świątyni, a w nim rzeźbiona grupa Opłakiwania Chrystusa z XVI wieku, to polichromowana terakota. Weszliśmy w momencie spektakularnym dla rzeźby, promienie słońca padające przez okno oświetlały właśnie figurę Zbawiciela.
Nie mogłam oczu oderwać od tych rzeźb, muszę tam jeszcze wrócić!
Spacer po Colle zakończyliśmy w katedrze.
Przedziwnym trafem znowu skoncentrowałam się nie na świątyni, ale na oratorium, tym razem nie tyle przyległym do kościoła, co umieszczonym w podziemiach z osobnym wejściem po prawej stronie budynku. 
Zaskakujące miejsce. Znane jest pod nazwą Krypta Misericordii. 
W czasach, gdy Cole di Val d'Elsa stało się siedzibą biskupstwa, trzeba było wybudować katedrę. W wyznaczonym miejscu znajdował się cmentarz. Po uporządkowaniu terenu powstały podziemne  pomieszczenia, którymi zajęła się Misericordia - rodzaj przedsiębiorstwa pogrzebowego, choć nie tylko. Pisałam o tym już kiedyś, Misericordia jest bractwem zajmującym się najkrócej mówiąc uczynkami miłosiernymi co do ciała.  Obecnie jest to instytucja świecka, lecz działa w wielu miejscach nieprzerwanie od kilkuset lat. Kaplica w podziemiach katedry jest XVII i XVIII wieczną wersją realizacji nakazu, by zmarłych pochować.
Łudzi wzrok, na początku wydaje się, że mamy do czynienia z późnobarokową dekoracją, w której dominują wszelkiego rodzaju anioły. Taaa, tylko, że to czaszki, kościotrupy, albo ludzie w ogniach piekielnych wołający pomocy anielskiej.
Nawet pięknie zdobiona kapa nie pozostawia żadnej wątpliwości, do czego służyła. Okrywano nią trumny. 
Z Colle wyruszyliśmy do Certaldo na obowiązkowe cappuccino, bez względu na porę dnia. 
Tym razem poprosiliśmy barmana, by uhonorował naszych gości i umieścił na piance znaki ich profesji, inicjały, czy też podkreślił romatyczny charakter najmłodszej części ekipy.
Oto, jak wywiązał się z zadania:
Na kolację zatrzymaliśmy się u Chichibio. Jak zwykle, jedzenie bez zarzutu i przemiła obsługa. Po skosztowaniu na deser sera z marmoladą z czerownej cebuli, uprawianej w okolicy, nie mogliśmy się oprzeć i kupiliśmy do domu świeżo wyprodukowaną marmoladę. Nieśliśmy jeszcze ciepłe słoiczki, a ja postanowienie: muszę w końcu sama zrobić taką marmoladę!
Kiedyś ...
Całą wycieczkę zakończyliśmy spacerem po Certaldo, oświetlonym zachodzącym słońcem, a potem już tylko lampami.


Drugi  sierpniowy wypad, który chcę zapamiętać, był poza Toskanię, więc opiszę go w osobnym artykule.