Sobotę zaczęłam od szybkich zakupów kwiatowo-owocowych. Niebo ciągle straszyło zbierającymi się nisko chmurami. Zaczęłam układać w ogrodzie kwiaty do kościoła, ale ponieważ burza jednak w końcu się zdecydowała do nas zawitać, poszłam wcześniej przygotować obiad. Tym razem skończyło się na paru grzmotach, miłym deszczu i niezawodnie wróciło słońce, więc po obiedzie dokończyłam układanie stroików i zabrałam się (w końcu!) za kąpiel psów. Kto by pomyślał, że Druso ma taką miłą sierść a Bojangles bardziej białe łapy? Psy jak zwykle zachowywały się potem jak po traumie, więc siedziałam z nimi pod gazebo i czytałam książkę, pilnując, żeby się nigdzie mokre nie wytarzały. Tym sposobem skończyłam czytać „Miłość Peonii”. Przenigdy nie chciałabym żyć Chinach, w żadnym z okresów historycznych! Choć przyznam, że interesujący pomysł na książkę prezentującą wierzenia tamtych ludów.
Z chęcią wróciłam do tutejszej rzeczywistości i w końcu zaspokoiłam ciekawość miejsca, gdzie Krzysiu odprawia niedzielną Mszę. Wieczorem wybraliśmy się do Montagnany.
Klucze do kościoła odebraliśmy w pobliskim barze.
Na wieżę jednak pani nie chciała nam wydać, bo się obawiała, że w niedzielę już by nie mieli księdza, a tyle się starali. Słońce zachodziło za wzgórzami a wejście na wieżę jest nieoświetlone i bardzo niebezpieczne. Skupiliśmy się więc na bardziej dostępnych przestrzeniach.
Obejrzeliśmy sobie niezamieszkałą plebanię, używaną jedynie w celach kulinarnych oraz biurowo-parafialnych. Znowu zobaczyłam kuchnię murowaną i coraz bardziej marzy mi się taka. Wygląda tak swojsko wiejsko. Oczywiście nie dokładnie o takie kafelki i aż tyle palników by mi chodziło, tylko o ideę wymurowania i wykafelkowania całości, a tylko dorobienia drzwiczek.
Obejrzeliśmy wnętrze kościoła przy wtórze gry na organach w wykonaniu "organisty" Krzysztofa.
Figura świętej Łucji, co to sobie sama oczy wydłubała, nawet w tak słodkich kolorkach przyprawia o zgrozę. A może właśnie ta ludyczność w zestawieniu z gałkami na tacy przedstawionymi tak realistycznie, że aż boli, powoduje ciarki?
Wycieczka zdawała się dobiegać końca, wdepnęliśmy zobaczyć niezwykle położony tamtejszy cmentarz, na wzgórzu, powyżej paese (czy to nie przeszkadza w zdrowiu?), otoczony winnicami i gajami oliwnymi.
Było nam mało i postanowiliśmy pojechać dalej, tak jak droga prowadziła, ciekawi następnych miasteczek; wycieczka przez szybę samochodu. Po pewnym czasie dojechaliśmy do rozjazdu: jedna droga prowadziła dalej w góry a druga na Montecatini Terme. Wybraliśmy tę ostatnią. Sobie na pohybel! Cappuccino, które wypiliśmy w barze w Montagnanie, nie należało do najsmaczniejszych, dodatkowo ilość zakrętów przyprawiająca o zawrót głowy, taka mieszanka dowiozła nas (zwłaszcza mnie i Michała) niemal zielonych do Montecatini Alto, gdzie postanowiliśmy się zatrzymać. Bajkowe widoki na rzęsiście oświetloną dolinę Nievole, potem herbata z cytryną i dźwięki najprawdziwszego fortepianu rozstawionego na placu uleczyły skołatane żołądki.
Proloco z Montecatini Alto zorganizowało koncert młodych talentów a wszyscy zasiadający w knajpkach skorzystali z tego podwójnie – rozkosz dla duszy i podniebienia.
Myślę, że dźwięki fortepianu wpadały też do tego lokalu:
Niedziela zapowiadała się jeszcze piękniej: mieliśmy zaproszenie na obiad do Franki i Fabia. Dzięki Krzysztofowi znaleźli się na nim i moi siostrzeńcy, ku zaskoczeniu Franki wcale niemali chłopcy. Franka będąc gospodynią pełną gębą nie zniosłaby, żeby jej goście nie zjedli przygotowanych przez nią potraw, więc zrezygnowała (czego ja żałuję) z frutti di mare na rzecz pysznych inności. Obawiała się, że chłopcy nie dadzą rady nerwowo. A ja byłam ciekawa, czy by zjedli „robale”. Trzeba poczekać na następne okazje, a tym razem „zadowoliliśmy się”: przystawkami ( w tym ulubionymi „scure”, czyli ciemnymi z pasztecikiem wątróbkowym), makaronem i mięsiwem tak pysznie grillowanym, że jeszcze rzewnie je wspominam (zwłaszcza żeberka). Paweł nie podołał umiejętnościom językowym i próbując poradzić sobie sam nieświadomie zgodził się na dokładkę makaronu, myśląc, że proponuje mu się krem cytrynowy. Mięso wcisnął, ale z lodami poległ. Mieliśmy ubaw, gdy widzieliśmy go odmawiającego lodów. Co nie przeszkodziło mu już po godzinie od obiadu przeczesywać lodówkę w domu. Po krotkiej sjeście wyciągnęliśmy chłopaków na jeszcze jedną wycieczkę po okolicy. Tym razem kierunek Pescia.
Nigdy w samej Pescii nie byliśmy i chyba długo z powrotem w niej nie zawitamy. Miasto zupełnie zapomniane przez turystów. Katedra niedostępna zwiedzającym. Mały kościółek obok z bolesnym, po średniowieczu i renesansie, barokiem. Dwa ciekawe elementy wystroju, olbrzymi baldachim podejrzewam że uformowany z gipsu, okalający tzw. łuk tęczowy.
oraz bardzo rzadkie przedstawienie Boga Ojca - zwróćcie uwagę na trójkątną aureolę.
Pescia ma dość przyjemną panoramę miasta położonego nad rzeką.
Niestety główny jej plac jest dostępny dla ruchu kołowego, przez co traci na uroku.
Na jednym końcu śliczne oratorium, ze wspaniałym rzeźbionym sufitem
I z jedną z najbrzydszych Madonn, jakie dotąd widziałam w życiu. I nie chodzi o zły malunek, tylko autentycznie niezbyt urokliwą twarz.
Niektóre budynki przy placu piękne i aż szkoda że jakoś tak samochodowo.
Zatrzymaliśmy się pod siedzibą gminy i wymyślaliśmy, jak by to było ciekawie, gdyby szwagier pracował w takim urzędzie gminy. No ba!
Trochę brakowało nam zachwytu więc zaproponowałam "plan B" czyli Villę Garzoni, a właściwie to jej ogrody w Collodi. I tu okazało się, jacy farciarze z nas. Weszliśmy do bardzo zatłoczonych, ale też i bardzo pięknych, ogrodów barokowych. Wyraziste układy z rabat kwiatowych, cytrusy w pełni owocowania, fontanny, rzeźby ogrodowe, bajkowo poprzycinane krzewy.
Jedna nas trochę zastanowiła, nie przypomina Wam pewnego okrutnika?
Gdy jednak ją obeszliśmy, zmieniła narodowość:
Coś jest w przebywaniu w ogrodzie, nawet maluśkim, a co dopiero tak zadbanym. Od razu jakoś świeżo i cudnie się zrobiło. W dodatku ogród położony na jednym ze wzgórz więc i widoki wkoło rozpływające się midem po sercu. Zadziwiła mnie tylko ilość zwiedzających.
Myślałam, że to po prostu czas passeggiaty i okoliczna ludność ma we zwyczaju spacerować po tak niebywałych ogrodach. Otóż nie! Przy wyjściu zauważyliśmy budynek, na którym było ogłoszenie , że z okazji Świętego Bartłomieja ogród jest dostępny za darmo w godzinach … od 18.30 do 19.00. I my dokładnie w ten czas nieświadomie się wpisaliśmy oszczędzając, 13 € od osoby a raczej unikając stresu, że chłopaków nie stać na tak drogi ogród. Cena zwaliła nas z nóg – Uffizi we Florencji tyle nie kosztują!!!
Święty Bartłomiej, oprócz okrutnie zrozumiałego patronatu nad garbarzami, introligatorami czy siodlarzami, jest między innymi opiekunem pszczelarzy czy cukierników a we Florencji kupców oliwą, serami i solą. W tutejszych kościołach patronalnych odprawia się specjalne msze z błogosławieństwem chroniącym od choroby. A wśród wyrobów cukierniczych królują ciastka, zwłaszcza bardzo kolorowe uwiązane w coś, co tutaj nazywa się koroną (wiankiem?) Św. Bartłomieja. Zdjęcie zamieściłam rok temu, jeszcze w zapiśniku. W tym roku jedno z dzieci uczęszczających na katechezą przyniosło Krzysztofowi z tej okazji samodzielnie upieczone ciastka. Bardzo mnie wzruszają takie drobne ślady życzliwości i sympatii. Musi bardzo lubić swojego księdza proboszcza, czemu specjalnie się nie dziwię.
No i dotarłam do poniedziałku. Od rana zabrałam się za odlewanie świec, żeby dotrzymać słowa i zrobić upominki dla chłopaków-fanów piłkarskich klubów. Wszystko szło, jak należy, świece ładnie się odlały. Znalazłam i opracowałam ciekawą grafikę i „sprawa się rypła”, zabrakło żółtego tuszu. Trza będzie prosić „Kielonów” o zabranie świec podczas wrześniowego pobytu i wysyłkę z Polski. Zgodzicie się? Wieczorem urządziliśmy sobie pożegnalną kolację przy pizzy, tiramisu i dobrym winie.
Dzisiaj, czyli we wtorek odwiozłam chłopców do Pizy. Już są w Polsce. A ja w drodze powrotnej wstąpiłam do Lukki, by tam choć przez chwilę spotkać się z koleżanką będącą na objazdówce po Italii. Mam nadzieję, że dzięki temu zaraziłam ją Lukką, gdyż miała mało czasu na samodzielne snucie się po mieście, a to najlepszy sposób na poczucie atmosfery miasta. Swoją drogą koszmarny pomysł taka objazdówka, to niemal jak lizanie lizaka przez papierek. Wróciłam do domu padnięta, ciągle mamy zepsutą klimatyzację. Ratunku!