piątek, 4 września 2015

NADMORSKA WYPRAWA

Zapewne już zauważyliście, że częstym bywalcem plaż to ja nie jestem.
Tym razem morze, a nwet jego plaże były lejtmotywem wycieczki. Co nie znaczy, że chociaż na chwilę przysiadłam na gorącym piasku.
Pierwszym punktem były słynne "Białe plaże" (Spiagge bianche).
Z ledwością upakowaliśmy się na parkingu. Pani wpuszczająca nie chciała wierzyć, że wrócimy szybko i usiłowała sprzedać nam całodniowy bilet.
Potem szliśmy długo pomiędzy zaroślami, drogą, wzdłuż której rozłożyli się czarnoskórzy sprzedawcy, ich liczba wzrastała wraz ze zbliżaniem się do morza.

Wśród plażowiczów dominował język niemiecki i włoski. Faktycznie, plaże niczym w tropikach, oszałamiający kolor wody, z białym, bieluśkim piaskiem, jasnym, niczym w Białogórze, blisko przylądka Rozewie, do której jeździłam kiedyś każdego roku. 

I tu się kończą zachwyty. Tłumy ludzi rozumiem, ale ...


Wystarczy odwrócić się od morza i poszukać przyczyny tego nienaturalnego zjawiska - zakładów chemicznych Rosignano Solvay.


Lata zrzucania do wody rtęci i innych mniej groźnych substancji utworzyły miejsce, do którego ciągną tłumy. Ponoć w wodzie można się kąpać, ale moje "umiłowanie" ryzyka kończy się na zanurzeniu stóp. Woda przy samym brzegu jest mleczna, niczym zawiesina, nawet gdybym miała na sobie strój kąpielowy, nie pływałabym tutaj.
Woda tego dnia nie była wielce wzburzona, więc zastanawiam się, czy czerwona flaga wisi tam zawsze, czy też nawet niewielkie fale oznaczają, że jest już bardzo niebezpiecznie? Jeśli w ogóle jest tam flaga, to istotny komunikat. Ponoć spiagge bianche mają atest na kąpiele. Ciekawa jestem, czy badający poziom zanieczyszczenia tej wody, sami się w niej chętnie kąpią?
Odjeżdżamy trochę od morza, ale niezbyt daleko. Nie tracimy jego z pola widzenia, pojawia się czasami na horyzoncie.
Kierunek Bibbona, jej część położona na wzgórzu.
Miasteczko zawładnęło mną doszczętnie.
Mogłabym po nim snuć się godzinami, zaglądać w każdy zakamarek.

Z radością odkrywać rzeźby.
Prawdopodobnie ich obecność jest wynikiem sympozjum o rzeźbie, które odbyło się w Bibbonie na początku sierpnia. Jeśli każde sympozjum będzie zostawiało po sobie takie owoce, to radziłabym przenosić je do różnych miasteczek Toskanii.
Niektóre aż korcą, by z nimi "porozmawiać".

Prawie wszystkie kobiety nagie, więc ta ustawiona pod kościołem przysłoniła się cieniem.
Zajrzeliśmy, oczywiście, do środka budynku. Skromny, o korzeniach romańskich, z bardzo zadziwiająco dobudowaną po skosie nawą. Wyobrażam sobie, ile musieli się natrudzić budowniczowie, by chociaż tak poszerzyć świątynię, która zyskała wtedy prawo do chrztów, musieli gdzieś ulokować chrzcielnicę.

Na plac przed kościołem najlepiej spoglądać ze schodów, chociaż ... czy ja wiem? Z każdego punktu cieszy oczy biały ornament w kostce brukowej.

Nie zobaczyliśmy wszystkiego w Bibbonie, chociażby wielce ciekawego kościoła u stóp miejscowości.
Nie mogłam jednak odpuścić staremu wiatrakowi.
Trochę się go naszukałam, na mapie. Jechałam już zaopatrzona w koordynaty geograficzne, w wiedzę, że jest położony tuż za Bibboną, że nazywają go wieżą, albo młynem.
Pokazałam już jedno zdjęcie, ale nie mogę się opanować, by nie pokazać Wam, jak wyglądał  fotografowany z różnych stron, pod różnym kątem.

Z Bibbony ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, do Populonii.
Im bliżej byliśmy celu, tym częściej widzieliśmy morze, jechaliśmy drogą równoległą do brzegu. Na pewien czas szlak odbija od wody, by po zakręceniu na cypel ukazać Zatokę Baratti.

Trochę mnie kusiło, by zatrzymać się i pospacerować w kierunku jachtowego portu, wygrała jednak wizja krenelaży wieńczących zamek na szczycie wzgórza.
Skoncentrowaliśmy się na średniowiecznych pozostałościach. Przyznam, że ciągnęły mnie też wykopaliska archeologiczne, bo wszak Populonia była jednym z dwunastu miejscowości etruskich tworzących rodzaj ligi autonomicznych miast.
To, co przetrwało do naszych czasów jest niewielką osadą z dwiema równoległymi ulicami połączonymi krótkimi przejściami. Jedna z tych ulic nawet nie doczekała się utwardzenia, wysypano ją białym żwirem. Światło, jasne tynki kładzione dość swobodnie, czasami jakieś zaokrąglenia na kantach, wszystko przywodzi na myśl raczej południowe Włochy, gdzieś tam nawet wybrzmiewa mi echo Grecji. Inna Toskania.



Jednak i tutaj odczuwa się specyficzny współczesny klimat nadmorskich osad - butiki z odzieżą dla wyluzowanych plażowiczów, knajpki, galeria, przez której wszystkie obrazy przelewa się kolor pobliskiej wody.

Główną atrakcją miasteczka jest zamek, niewielka fortyfikacja najeżona blankami.
Gdy weszłam na najwyższy jej punkt, nabrałam powietrza i zaczęłam marzyć o byciu odkrywcą. Już czułam łopot żagli, które niosłyby mnie do przesłoniętych mgiełką wysp. Która to Portoferario? Czy tam, najdalej, to już Korsyka? Zdają się takie bliskie, już, natychmiast, chciałabym się tam przenieść.

Jeśli chcę zdążyć na zachód słońca do konkretnego punktu, muszę zredukować plan wycieczki.

Zajeżdżamy jeszcze do Castagneto Carducci. Ludzie już oderwali się od plaży, więc uliczki miasteczka tętnią życiem, nie to, co wyciszona Bibbona.

Trafiamy na kobietę w kwietnym kapelusiku. Zastanawiam się, czy to jakaś szalona mieszkanka Castagneto. Odpowiedź przyjdzie w drodze powrotnej ze szczytu wzgórza, na którym stoi wyglądający z zewnątrz mocno zamkowo kościół.

Pani w motylim kapelusiku okazała się aktorką,  która ćwiczyła do spektaklu pokazywanego w ramach festiwalu teatrów ulicznych.
Gdy zapominała kwestii, zaglądała do smartfona - ot, współczesny sufler. Podczas próby chwyciła rekwizyt, jakim była wielka księga. A że chwyciła do góry nogami, to nie odczytałam tytułu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy przekręciłam fotografię o 180 stopni.

Idąc na parking, skręciliśmy z trasy, trafiliśmy na rzeźbiarza amatora, dziadziu z chęcią opowiadał o swoich pracach, chwalił się, jakie to kopie on nie zrobił, a mi było trudno nie odwracać oczu od ewidentnych błędów. Szkoda, że nie zdecydował się jedynie na własny styl, w odtworzeniu czegoś istniejącego, wychodzą braki warsztatowe. Tak się zagadaliśmy, że nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia.
Nie napiszę, że Castagneto Carducci jest niewarte wyprawy. Wręcz przeciwnie.
Tylko moim sercem tego dnia zawładnęła Bibbona. O serce, a raczej o mózg można by się obawiać w restauracji i rzeźni o nazwie "Hannibal". I to nie obawiam się o własny mózg, a raczej o umysł, któremu ta nazwa wydawała się zapewne bardzo adekwatna, gdyż nie chodzi, oczywiście, o starożytnego Hannibala, lecz o postać literacką i filmową psychopatycznego kanibala,  czym świadczy charakterystyczny dla filmowej postaci kapelusz.

Przyszedł wyczekiwany moment - zachód słońca, zbliżał się wielkimi krokami, znaleźliśmy się w miejscu, któremu sprzyjają wydłużone, ciepło zabarwione promienie słoneczne. Ha! Nic z tego! Za wcześnie, o co najmniej miesiąc za wcześnie. Nie będzie więc fotografii, póki nie będę miała idealnej sytuacji.
Na koniec zajechaliśmy jeszcze do Bolgheri spróbować słynnej Sassicai. O wynikach eksperymentu już wiecie, więc teraz wieczorna mieścina.


13 komentarzy:

  1. Małgosiu! W tym roku byliśmy również zobaczyć to słynne miejsce spiagge bianche ze zwykłej ciekawości. Rano było bez szans tysiące samochodów w kolejce do parkowania, wieczorkiem pojechaliśmy zobaczyć i mieliśmy dokładnie takie same obserwacje jak Ty. Mój Adaś wodę porównał do mydlin, nie rozumieliśmy dlaczego ludzie tam tak ciągną jak muchy skoro niemalże nad plażą potężne kominy. Fajnie było pooglądać to samo Twoimi "oczami" czy tez bardziej obiektywem. Pozdrawiam Asia op.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bibbona znana mi była do tej pory jako Bibione, do którego w czasach liveum namiętnie jeździła moja koleżanka, żeby wylegiwać się na owej plaży! O cudowności miejsca nic nie mówuła. Za to ma niesamowite zdjęcie pola słoneczników.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, to nie to samo miejsce. Bibione jest nad Adriatykiem, myślę, że tam jeździła koleżanka.

      Usuń
    2. Uff to dobrze, że nie to samo miejsce, ponieważ już zaczęłam się zastanawiać, jak mogła nie widzieć takich wspaniałości!

      Usuń
  3. Jeśli chodzi o pobyt w Italii, to udał się bardzo, ponieważ pierwszy tydzień spędziliśmy w górach i trochę pochodziliśmy po nich i było nam tam bardzo dobrze dotarliśmy na Gamognę na mszę, przepiękne miejsce. Drugi tydzień nad morzem trochę lenistwa, trochę zwiedzania, mała miejscowość tak cicha i spokojna i też żywy kościół, fajny ksiądz z którym rozmawialiśmy po niemiecku, włosku i angielsku. Ja jestem w Italii coraz bardziej zakochana niestety. Pozdrawiam serdecznie Asia op.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo, to są zupełnie mi nieznane góry. Najdalej w tamtym kierunku to zajechałam do Scarperii i Borgo San Lorenzo. Wszystko przede mną :) A nad morzem, gdzie stacjonowaliście? Warto wiedzieć, gdzie jest jakiś ksiądz gadający w różnych językach :)

      Usuń
  4. To ja Gosiu na maila napiszę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dlaczego ja nigdy nie byłam w Bibbonie??!!?? Bo nikt nie zachwalał! Mieszkaliśmy w Cecinie w czasie naszego pierwszego pobytu w Toscanii, wie....le lat temu, nie było wtedy w Toskanii Ciebie, Małgosiu, miałam tylko przewodniki, nie miałam laptopa, internetu, Google Map... Niech mi ktoś powie, że już nic nowego nie zobaczę! Annamaria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja to myślę jeszcze inaczej: nie musi byc ciągle nowe. Chociaż i nowego jeszcze bardzo dużo przede mną :)

      Usuń
    2. Witam,
      przez przypadek trafiłam na tego bloga szukając śladów Oriany Fallaci. Kopalnia wiedzy świetnie pisana i te zdjęcia! Już wiem że pojadę do Toskanii specjalnie chociaz byłam parę razy w Italii.

      Usuń
    3. Cieszę się bardzo, że zaraziłam toskańską chorobą :) Polecam się z niej nie leczyć :) Ja choruję nieustannie od osmiu lat :) A właściwie i wcześniej, gdy zaczęłam tu przyjeżdżać :)

      Usuń