niedziela, 14 stycznia 2018

RZYMSKIE SZALEŃSTWO

To był tak zwariowany pomysł, że Monika nie mogła mu się oprzeć, jako i ja :)
Dwa dni w Rzymie!
Głównym motywem była wystawa, ale czyż sam Rzym nie wystarczy?
Nawet, gdy pogoda niepewna, w zapowiedziach deszcze, nic nam niestraszne.
Zacznę od miasta.
Nie miałyśmy jakiegoś wielkiego planu, Monika wyrwała się z bardzo męczącego czasu, ja sama też byłam urobiona po pachy, więc postanowiłyśmy nic nie postanawiać.
Wykupiłyśmy sobie bilet dobowy, chciałyśmy - wsiadałyśmy do autobusów, metra, itp.; chciałyśmy -  szłyśmy pieszo.
Zaczęłyśmy od bliskich naszego hotelu Term Dioklecjana, a właściwie kościoła zaprojektowanego przez Michała Anioła.
Nie szukałyśmy przewodnikowych informacji.



Ot! Weszłyśmy tylnym wejściem i rozglądając się po wnętrzu doszłyśmy do głównego portalu, ozdobionego rzeźbami Mitoraja.

   

O tych wiedziałam, ale nie miałam pojęcia, że i w jednej z bocznych kaplic rozświetla się bielą marmuru charakterystyczna głowa przewiązana bandażami.


Potem nieśpiesznie szłyśmy sobie w kierunku Koloseum.

   

Musiałyśmy nadrobić braki, bo tak się dziwnie złożyło, że Monika jeszcze nie była pod tą słynną budowlą.



Po obiedzie miałyśmy zarezerwowane bilety na wystawę, ale o tym w drugiej części artykułu.
Wieczorem dotarłyśmy do następnego turystycznego hitu, czyli Ust Prawdy.


   

Oczywiście podcienia były już zamknięte, ale zajrzałyśmy do nich przez kratę. Więcej uwagi poświęciłyśmy placowi przed kościołem.

   

Tak się zakończył pierwszy dzień naszego szaleństwa.
Zaczęło padać tuż przed hotelem, miło więc było zaszyć się w łóżku i poczytać książkę.
Następnego dnia ruszyłyśmy na Awentyn.
Głównym celem była Msza w Kościele św. Sabiny, ale przecież nie mogłyśmy odpuścić sobie schodów św. Aleksego, Ogrodu Pomarańczowego z panoramą Rzymu, czy maluśkiej jak dziurka od klucza atrakcji podglądania Bazyliki św. Piotra przez drzwi do ogrodu Kawalerów Maltańskich.







Niedziela wyraźnie przebiegała pod hasłem koloru, nawet krzesła prosiły się do kolekcji.




 Doszłyśmy do Santa Maria in Cosmedin, pod którą zakończyłyśmy poprzedni dzień, ale nie chciałyśmy stać w kolejce do Ust Prawdy. Ruszyłyśmy koło Łuku Janusa, skręciłyśmy w nieznaną nam obu Via di San Govanni Decollato, przeszłyśmy koło skały Tarpejskiej, otarłyśmy się o mur pełen spreyowych buziek, aż dotarłyśmy wprost na Forum Romanum.

 


Dosłownie to było Forum. Okazało się, że taką nazwę w pewnym momencie miał i nasz trakt.
 

Nagle poczułyśmy się w jak w XIX wiecznej powieści, a może i starszej? Zrobiło się baśniowo, cicho, kolorowo, trochę tajemniczo.  Gdzieś w oddali wypatrzyłyśmy zimową pannę młodą.





Z tego nastroju wpadłyśmy w absolutny harmider Targu Campagna Amica, szczycącego się tym, że produkty sprzedawane na nim pochodzą od bezpośrednich producentów. Ile w tym prawdy? Kto wie? Było bardzo barwnie, pachnąco i smacznie.



Czas wracać do domów, każda do swojego.
Mimo, że tak niewiele zobaczyłyśmy, byłyśmy zadowolone i z chwil wspólnie spędzonych, z tej szczypty szaleństwa, która kazała nam wyrwać się na dwa dni do Rzymu, nie bacząc na jakiekolwiek przeszkody, szczypty szaleństwa, za którą stał też ...  Gianlorenzo Bernini.


 A jakże!
Wielka miłość Moniki, a i moja głęboka fascynacja.
W takim towarzystwie oglądać portrety wykonane ręką mistrza to najlepsze, co można było wymyślić. A portrety były nie tylko rzeźbione, ale i ... malowane! Tak, tak. Okazało się, że mistrz zupełnie sprawnie posługiwał się pędzlem, a im dłużej był artystą, tym i na wyższym poziomie były jego malarskie dzieła.
W zapowiedziach wystawy, widziałam tylko główną salę, tę z obrazami i najsłynniejszymi portretami, w tym Costanzy, ze stałą siedzibą we Florencji. Dobrze, że Monika już ją kiedyś zobaczyła, bo chyba by mi zemdlała z nadmiaru wrażeń :)
W sali z portretami nie można było robić zdjęć, więc podrzucam, co znalazłam w sieci.
http://tg24.sky.it/spettacolo/photogallery/2017/10/31/mostra-gian-lorenzo-bernini-roma.html#4

Nie spodziewałyśmy się zobaczyć krucyfiksów Berniniego, a już zupełną gratką były małe modele jego rzeźb.


 

Jak dzieci przed wystawą z zabawkami, wpatrywałyśmy się w szybko naszkicowane gliniane pomysły. Szukałyśmy odcisków palców mistrza, bo przecież musiała mu się czasami omsknąć ręka, niecierpliwie odrzucająca narzędzia.  Nie jesteśmy pewne, czy zobaczyłyśmy linie papilarne Berniniego, ale na pewno zobaczyłyśmy szczery fragment jego warsztatu. Podejrzałyśmy idola. Poznałyśmy też go jako syna rzeźbiarza, z którym bywało że i wspólnie rzeźbił. Dzieła jego ojca mocno nas zaskoczyły, zwłaszcza postać okutana w kożuch. Spodziewalibyście się takiego krasnala? 



19 komentarzy:

  1. Małgosiu-to był najpiękniejszy prezent w moim życiu. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzym jest cudowny, byłam już wielokrotnie (najczęściej w drodze do Toskanii przylatujemy do Rzymu właśnie i wypożyczamy samochód ale cały dzień spędzamy na miejscu odwiedzają znane kąty). Raz miałam też szczęście spędzić w Rzymie aż całe pełne 2 tygodnie. To dopiero była uczta. Zdeptałam Rzym wzdłuż i wszerz ... ale tam można wracać i wracać i nigdy nie ma przesytu ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już straciłam rachubę, ile razem uzbierałoby mi się tych rzymskich dni - zapewne kilka miesięcy, co oznacza, że zgadzam się - nie ma przesytu :)

      Usuń
  3. Piekna fotorelacja..
    irena z Poznania

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzym chyba nie może się znudzić. Nieważne ile czasu spędzisz w nim zawsze znajdziesz coś czego nie widziałeś.
    Ania z Białegostoku

    OdpowiedzUsuń
  5. Bajka!
    czekolada

    OdpowiedzUsuń
  6. Małgosiu, przypomniałaś mi Rzym widziany okiem obiektywu Twojego aparatu. Będę tam za miesiąc, przejdę choć częścią Twojego szlaku!
    Serdecznie pozdrawiam z kujawskiej prozy - Stasiu

    OdpowiedzUsuń
  7. Cudownie było przeczytać i obejrzeć to co piszesz i pokazujesz. W Rzymie byłam raz i chciałabym znów do niego wrócić. Pozdrawiam :-).

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak przyjemnie jest czytac o przyjazniach( w tym wypadku Malgosi i Moniki). W Rzymie bylam cztery razy, mialam pecha ze za kazdym razem z kims kto byl pierwszy raz tam. Znaczy sie turystyczne punkty mam obstukane.Chyba wybiore sie tam solo, ale co to za przyjemnosc samej podziwiac?
    Pozdrawiam Malgosia Neuss.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tylko wierzchołek góry zwanej przyjaźnią :) Rozumiem Cię, no bo ile razy można być pierwszy raz w Rzymie? Dlatego, staram sie zawsze przemycić i dla siebie coś nowego, a takim był spacer na tyłach Forum.

      Usuń
  9. marzy mi się taki krotki wypad do Rzymu z takim programe ,a zwłaszcza w takim towarzystwie! Pozostaje tyllko podziwiać przepiękne zdjęcia.
    Pozdrawiam Krystyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, ciekawa sama jestem, jakim byłabym towarzyszem podróży, bo jednak przyjacielska wyprawa ma zupełnie inny wymiar, czasami nawet Rzym schodził na dalszy plan - te babskie rozmowy :)

      Usuń
  10. Ciekawe przypomnienie najszlachetniejszego z miast, "miejsce władzy i siedziba bogów..." jak pisał Owidiusz. Pozdrawiam Marek Kopeć

    OdpowiedzUsuń