I wcale nie żeby się z nimi żegnać, to tylko zamiana krągłego czerwonego słoneczka w gęsty sos warzywny. Jeśli ostatnio pisałam o powodzi pomidorów, to się myliłam, powódź nastąpiła we wtorek; zalały mnie dwie skrzynki soczystej czerwieni. Były tak dojrzałe, że natychmiast należało się nimi zająć. Zarumieniłam więc na oliwie czosnek i cebulę a potem wrzuciłam ponętną resztę. Oprócz pomidorów były tam dwa selery naciowe, z takim aromatem że się nie mogłam ich nawąchać. Niczym nie przypominały tych ze sklepu. Dino, ofiarodawca, nie wybiela selera i stąd głęboka pachnąca zieleń. Trochę ziół (szałwia, rozmaryn, oregano, pod koniec bazylia), marchew dla osłody, parę godzin bulgotania, parę godzin przecierania. Na koniec sól i pieprz i hajda do słoiczków!
Mam gotowy sos, potem w zależności od przeznaczenia, wystarczy polać nim gołąbki, zagotować na zupę, czy razem z wołowiną sprawić ragù. Gdzieś pomiędzy garem a młynkiem do przecieru porządkowałam ogród i kwiaty przed domem, malowałam, "świeczkowałam", oglądałam filmy, czytałam książki - i tak upojnie minęły trzy dni :)
Teraz znowu zaszłam do pracowni i czekając na roztopienie parafiny poczyniłam ten wpis.
O jakich cudownościach Pani pisze, ja niestety tego roku niemoge cieszyć się słonecznymi pomidorami( nawet tymi polskimi) bo los zawiódł mnie do zimnej Irlandii a tu pomidory są nieco plastikowe bez wyrazu.Aż zazdroszcze tego gara pomidorów, dziś będę upajać wyobraźnie zapachem Pani sosu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Gosia