piątek, 19 września 2008

~ POKUTNO-OKIENNA WYPRAWA

Pokutą w niej był Sakrament, po który pojechaliśmy do ks.Ryszarda. Tzn. ja byłam penitentem, bo Krzysztof może chodzić do włoskich księży, moja znajomość włoskiego mi na to nie pozwala. A poza tym od wielu lat jestem przyzwyczajona do stałego spowiednika, więc jakoś naturalnie złożyło się i tutaj, że takowego znalazłam w osobie proboszcza z Treppio.

Niby to niedaleko, około 40 km, ale trasa tak kręta, że jedziemy zazwyczaj godzinę, a ja nabywam coraz szybciej choroby lokomocyjnej.

Kiedyś w internecie znalazłam filmik o automacie ze świeżym mlekiem w Pavanie. To miejscowość niemal po drodze, trzeba niewiele przejechać zjazd na Treppio i potem się wrócić. Odwiedziny w Pavanie należały do tych z cyklu "Eureka!". Dokonaliśmy wiekopomnego odkrycia. Faktycznie automat tam stoi i działa! Można przyjechać ze swoim pojemnikiem, ale można i zakupić na miejscu czyste butelki (plastikowe bądź szklane).

Mleko jest jak najbardziej świeże, zdjęcie krowy ma za zadanie utrwalić nas w tym przekonaniu. Ale nie tylko jej portret jest przekonywujący. Smak mleka wyborny (wierzę Krzysztofowi, surowego nie pijam) , a co dla mnie istotne - kwasi się! Co oznacza jedyną formę mleka nieprzegotowanego, którą pijam z chęcią oraz... możliwość zrobienia twarogu!!! Czyż nie "Eureka!"? A w odnalezieniu urządzenia dopomogli nam Carabinieri, no bo kogo spytać, jak miasteczko sprawia wrażenie wyludnionego?

Tylko gdzieś w oddali słychać dźwięki jednakowe chyba na całym świecie, krzyczące dzieciaki na boisku szkolnym. Poza tym nigdzie żywej duszy.

Kościół otwarty, ze sztucznymi kwiatami bardzo dobrze zrobionymi, nigdy bym nie pomyślała, że życia w nich ani krztyny

.

Krzesło też jakieś milczące.



Nieufni zakupiliśmy tylko dwie butelki mlecznego cudu, jedną dla Ryszarda, drugą dla nas. Po zawartości obydwóch nie ma już śladu. Rysiu okazał się też być amatorem takiego mleka, nawet nie doczekał skwaszenia. Ja przezornie ulałam jedną szklankę.

I oto Treppio:


Na miejscu zostaliśmy podjęci wybornym obiadem, kwaśnicą z grzybami oraz bigosem. Tak, tak - rarytasy ugotowane przez naszego gospodarza.

Potem, dzięki łaskawej pogodzie, co to się poprawiła, wybraliśmy się na spacer do miejsc już widzianych i niewidzianych. Po górach rozchodził się zapach palonego drewna, mieszkańcy rozpoczęli ogrzewanie. Jesień więc delikatnie zapukała do naszych nozdrzy. Gorzej z innymi znakami, bo już nie tylko jesien ale i zima puka natarczywie w postaci jeleni, co to sieją spustoszenie w Rysiowym ogrodzie. Nigdy tak mocno nie narobiły szkód, a to ponoć oznacza że idzie sroga zima. Czy zejdzie do nas z gór?

Tymczasem cieszyliśmy się ciepłem słońca, a Rysiu, delikatnie biorąc zakręty, wiózł nas w coraz bardziej magiczne miejsca. Na dobry początek zaczęliśmy od czynnego młyna z XVI wieku! Niestety wody ( z powodu letniej suszy) w strumieniu było za mało i żarna się nie kręciły.

Przyjdzie czas i na nie. Zresztą kasztany jeszcze zielono panoszą się na gałęziach, więc nie ma pośpiechu.

Mieszkające tuż obok króliki zapożyczyły kolor od kamienia.

Z młyna podjechaliśmy do Fossato, w niższej jego części już kiedyś byliśmy, ale zawsze miło pospacerować po wyludnionym paese. Spotkaliśmy tych samych gospodarzy, co poprzednio i ledwo wymigaliśmy się od gościny u nich. Wprawa w odmawianiu przydała nam się jeszcze dwukrotnie tego dnia. Wiadomo, takie wizyty, niby krótkie, ale trwają, a przed nami były jeszcze inne zakątki okolicznych gór.
Wspięliśmy się do wyższej części wioski, by choć z zewnątrz przyjrzeć się stareńkiemu kościółkowi. Zajrzeliśmy na cmentarz. Ciekawe, że w górach jest o wiele mniej pochówków ściennych.

Spotkaliśmy tam psa, który dopiero co czmychnął przed nami w niższej części Fossato. Jak on tak szybko dostał się na górę? Zapewne nie obrał krętej drogi asfaltowej. Pies dziki i nieufny, nie byłabym jednak sobą, gdybym nie próbowała go obłaskawić, co mi się udało.

Odprowadził nas potem grzecznie do auta i poszedł w swoją stronę, nie czekając aż odjedziemy. Chyba nie lubi rozstań :)

A my ruszyliśmy do Il Poggio widocznego po przeciwnej stronie doliny.

Osada jest złożona z paru kamiennych domów. Jeden budynek zamieszkały na stałe przez pewne małżeństwo, jeden zupełnie opuszczony, reszta zamieszkała częściowo - latem.


Stopniowo Ryszard wywoził nas w odludniejsze miejsca. Na koniec zostawił nam samotną posiadłość pewnej rodziny z Bolonii. Miejsce bajkowe, drogą prowadzącą wśród kasztanów wychodzi się na zalaną słońcem zieleń trawy, tak soczystej, że nic tylko leżeć i robić z gadzinę wygrzewającą się w ciepełku.

Trochę speszył mnie alarm, poczułam się jak włamywacz, okazało się jednak że to sposób na jelenie. Ciekawe, czy ten brzęczyk jest skuteczny? W innej części niezwykłego ogrodu zobaczyliśmy odchody zwierząt, czyżby jednak system działał tylko na spłoszone Polki?
Napełnieni spokojem i urokiem miejsca wróciliśmy do Pistoi inną trasą, przez rezerwat Acquerino, gdzie już zwyczajowo pozdrowiliśmy daniele.

Jeszcze rzut oka na dolinę, tam gdzieś w oddali czekały na nas powrót dwa stwory, te jakoś nie zapowiadają zimy, mają się dobrze i tylko z wielkim zainteresowaniem wąchały zapachy pozostawione przez domowy zwierzyniec Rysia.

Ktoś by zapytał "a gdzie okna z tytułu posta?" Zostawiłam je na koniec wpisu, bo nie za bardzo wiedziałam, o co je w treści zahaczyć, to taka zbieranka z całego spaceru. Jedno "okno" nietypowe, ale też można przez nie wyglądać, co Ryszard niniejszym uczynił.




1 komentarz:

  1. Jak tam pięknie a u nas wiatry i deszcze,brr...A z tym mleczkiem to świetny pomysł! Joanna z mazur

    OdpowiedzUsuń