Niesystematyczność karze mnie brakiem pamięci. Muszę ciężko gimnastykować mózg, by przypomnieć sobie ostatnie dni.
Po wtorku, z natury rzeczy, jest środa, to był ostatni dzień pobytu naszych gości i w związku z tym śpieszyłam dokończyć świeczki, sfotografować je, zapakować i wraz z innymi prezentami wyekspediować do Polski.
Czwartek pamiętam przede wszystkim z wyprawy do Montecatini Terme. Już niemal rok minął, jak oddałam obraz na wystawę konkursową organizowaną przez tamtejsze stowarzyszenie arystów. Nie wiem dokładnie, jak ono funckjonuje. Zrobiłam to za namową i pośrednictwem Franki, która nie może ścierpieć, że nie wystawiam i nie sprzedaję swoich wyrobów. Nie liczyłam na nic, ale nie mogłam nie wykazać zainteresowania jej inicjatywą - to bardzo miłe z jej strony. Minęło prawie dziesięć miesięcy a ja ciągle nie miałam swojego obrazu z powrotem. Zmobilizowałam Krzysztofa i przy okazji zakupów, które czasami robimy w pobliżu pojechaliśmy odebrać moje wypociny :) Pani z galerii wyraźnie bardziej zachwycona jest kontaktem z proboszczem z San Pantaleo i z nim chętniej rozmawia, co skrzętnie wykorzystuję ciągle jeszcze męcząc się mówieniem po włosku. Miłe i zaskakujące było dla mnie, że zaoferowała wystawienie paru obrazków w jednej z tamtejszych kawiarni na zbiorowej wystawie tegoż stowarzyszenia. Trzeba skorzystać z propozycji, zawsze to już jakaś konkretniejsza forma zahaczenia o środowisko.
Wracając z Montecatini wstąpiiśmy do "rigattiere", ulubionego handlarza starzyzną. Można u niego nim trafić czasami ciekawe rzeczy, o czym już pisałam. Tym razem "Wielki Łowca" Krzysztof wypatrzył dla mnie wałek. Sporych rozmiarów, ale z ruchomymi rączkami. No nie mogę się przyzwyczaić do tutejszych wałków, w których wszystko jest ze sobą zespolone, więc to odkrycie jest ze wszech miar na wagę złota. Cały czas się tylko zastanawiam, co ja zrobilam z wałkiem w Polsce, że tu go nie mam?
Oprócz tego wymyślilam sobie w czwartek i piątek sprzątanie własnego pokoju z naciskiem na biblioteczkę. Ilość książek wymusza ciągłe reorganizacje, co ma być pod ręką i bardziej widoczne, a co można schować w trzecim rzędzie. Tak sobie sprzątając w piątek do południa ciagle myślałam, co by tu ugotować na obiad, bez wychodzenia do sklepu. Zwłaszcza, że dzień wcześniej zrobiłam naleśniki z serem, bo dostarczony nam z Polski twarożek zakończył swój termin spożycia. Gdy zamawiałam ser, nie wiedziałam, że automat w Pavanie i jego świeże mleko może zaspokoić potrzebę twarogu. No i tak myślałam, myślałam, aż wrócił Krzysztof z kurii z dekretem inkardynującym go na księdza diecezji Pistoia (hurra!!!) i zaprosił mnie z tej okazji na obiad do Lukki.
Trudno było odmówić, tym bardziej, że okazja radosna. Za oknem padał deszcz, ale w końcu pieszo nie szliśmy. Wybraliśmy restaurację "Del Teatro", w której rok wcześniej zajadaliśmy się rybami. Tym razem z ryb jako takich był na drugie danie kawałek grillowanego tuńczyka, reszta to stwory pływające. Te grillowane mniej mi podeszły do smaku, za to pierwsze danie, podane "spoza karty" było przepysznym makaronem jajecznym z homarem w roli głównej. Tzn. ten homar został nam okazany w połowie pustej skorupy jako ozdoba, bo jego mięso figlowało między wstążkami makaronu. Na deser Krzysztof wybrał creme caramel (deser śmietanowo-karmelowy) a ja panna cotta (dosł. śmietana gotowana) z odrobiną szaleństwa w postaci sosu czekoladowego. Poza smakami zachwycił mnie sposób podania deserów. Maleńka "babeczka" w promieniach karmelu (u Krzysia) bądź w zygzakach czekolady z lekkim pyłem sproszkowanej słodkości na otoku mojego talerza. Mniam! Dla oczu i ust.
Tym razem nie było żadnego spaceru, po pierwsze: deszcz, po drugie: Msza o 16.00 w oratorium. Po drodze tylko zatrzymaliśmy się przy sklepie z rowerami. Te klasyczne to istne dzieła sztuki!
Krzysztof miał zajęte popoudnie, po Mszy przygotowywał spotkanie rady prafialnej, które odbyło się wieczorem. Ja za to w końcu ukończyłam poprzedni wpis o wtorkowej wyprawie do Treppio. Czasami przygotowanie zdjęć i tekstu zabiera mi parę godzin.
I tak oto dotarłam do dzisiejszego dnia. Pokój sprzątnięty. Pranie jakieś wrzucone. Obiad ugotowany i zjedzony. Za oknem słońce, już nie upalne ale bardzo miłe.
Jednak nawet wczorajszy deszcz nie wywołal we mnie depresyjnych nastrojów. Podsumowałam sobie, skąd takie miłe odczucie padającego deszczu, no więc zauważyłam, iż składa się nie parę czynników:
po 1. Nawet gdy pada, rzadko niebo jest zawiesiście ołowiane. Często łapię się na przekonaniu, że za oknem świeci słońce, tak jest jasno. Jakieś inne chmury, czy co?
po 2. Ciśnienie rzadko kiedy spada tu poniżej 1000HPa, co meteopaci zrozumieją jako pozytywny objaw.
po 3. Nie pamiętam, by padało non stop przez ponad trzy dni. Zawsze zdarzy się jakieś przejaśnienie. Najwyżej potem znowu leje.
po 4. Nie trzeba podlewać ogródka, co bez systemu nawadniającego dało nam się tego lata we znaki.
po 5. Ostatnie spostrzeżenie było najprzyjemniejsze: deszcz nie psuje mi pobytu tutaj, to nie są wakacje, kiedy oczekujemy słonecznej pogody; to dom, za którego oknem pada deszcz.
I tyle z mojej codzienności, idę jeszcze pozamiatać podłogi i może jeszcze coś wymyślę sobie do pracy, a jak nie to zawsze jest jakaś książka na podorędziu. Spokojna sobota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz