poniedziałek, 15 września 2008

~ IMIENINOWA WYPRAWA

W sobotę wybraliśmy się do Chianciano na imieninowy obiad Chryzostoma. Pojechaliśmy dość wcześnie, by po drodze to i owo zobaczyć. Skoro już się jedzie półtorej godziny w jedną stronę, to aż żal tak pozostawić bez wizyty mijane miejscowości. Tym razem padło na Chiusi. Tyle razy już mijaliśmy na autostradzie zjazd o tej nazwie, albo wręcz na nim zjeżdżaliśmy, a samego miasteczka nigdy nie odwiedziliśmy. Około 10 rano pojawiliśmy się więc w leniwie budzącym się miasteczku. Bez trudu znaleźliśmy bezpłatny parking i wyruszyliśmy na pierwsze spotkanie z Chiusi. W większości przewodników wspomina się o nim jako o miejscu najlepszego muzeum etruskiego, ale naszym zamiarem nie było tym razem oglądanie eksponatów.

Chcieliśmy tylko zrobić najbardziej wstępny ze wstępnych rekonesansów. Katedra zadziwiła mnie swoim wyglądem. Od razu skojarzyła mi się z budownictwem rzymskim, co potwierdził nam potem Chryzostom. Wybudowano ją na domu patrycjuszowskim. Fragmenty późnorzymskie zostały użyte do ozdobienia elewacji.

Jest bodajże najstarszą w Toskanii, pochodzi z VI wieku. Nie ma więc charakterystycznych dla Toskanii pasmowań, mocno zgeometryzowana fasada zaprasza do środka, by i wnętrzem zaskoczyć oczy. Gęsty półmrok od razu zmuszał do poszukania automatu oświetlającego świątynię i oto naszym oczom ukazała się rzecz niezwykła. Z pozoru kościół cały w mozaikach. Dopiero chwilą większej koncentracji, przybliżenie oka do ściany ujawniło „oszustwo”.

Wszystko namalowano? Czemu? Skąd taki dziwny i efektowny pomysł? I znowu nieoceniony Chryzostom wyjaśnił nam później, że cześć w prezbiterium to prawdziwe mozaiki. Tak je wciągnięto pędzlem w całość, że nie umiałam zobaczyć ich prawdziwości. Właściwie to nie umiałam zobaczyć malunku mozaik, ciągle podchodziłam do ścian i sprawdzałam: „to też namalowane?”, a potem już przyjęłam za fakt, że wszystko jest malunkiem.

Nawy rozdzielono pięknymi kolumnami. Osiemnaście sztuk i każda inna, a to jońska, a to koryncka, a to niższa, a to wyższa. Wszystko jakoś wyrównano małymi nadbudowaniami w kształcie ściętej i odwróconej piramidy, zwanymi „pulvino” (nie znam nazwy po polsku). Na tych kolumnach oparto ścianki z oknami doświetlającymi główną nawę. Kiedyś je zabudowano, ale na szczęście prace konserwatorskie w XVIII wieku przywróciły dawny niezwykły wygląd.

Jeszcze powędrować wzrokiem, zobaczyć w bocznej nawie bliżej wyjścia piękną kapliczkę-baptysterium a nad wyjściem tajemniczy balkon z organami, tajemniczy bo mimo włączonego oświetlenia, niknący w mroku i z trudem odsłaniający zawartość.


Po wyjściu jeszcze raz rzut oka na dziedziniec. Pod wieżą studnia z czasów etruskich.

Ładne krużganki zapraszały do odwiedzenia muzeum diecezjalnego.

Nie tym razem! Choć i pani z biura turystycznego w pełni profesjonalnie zachęcała do obejrzenie skarbów Chiusi, a więc grobów etruskich, labiryntu, podziemnego jeziora, czy też katakumb chrześcijańskich. Wszystko przed nami. Czas pozwalał jedynie na spacer.

Zaczęliśmy od chwili przy cappuccino i herbacie, w Barze Centralnym – cudowna nazwa!

Panowie już wyszli ze swoich domów, by kobietom pozostawić przygotowania do obiadu, sami „musieli” zająć się obserwacją życia w miasteczku. Usytuowaniem kramu z warzywami

Tylko nieliczni dopomagali w wyborze najlepszego mięsiwa. Sprzedawca, zauważywszy, że robi mu się zdjęcie, radośnie do nas pomachał.

Także szewc lekko rozprostował plecy nad kolejnym uszkodzonym butem.

Jedynie kot chciał się ukryć przed obiektywem.

Powolnym krokiem doszliśmy do kościoła San Francesco – dziwnej świątyni, ukazującej swobodne przebudowy i co przez to można stracić. Z zewnątrz cegła bliska gotykowi i resztki pięknych kamiennych portali. Właściwie to niewiele więcej zapamiętałam, tylko świetne freski dziwacznie wyglądające zza bocznych ołtarzy. Kiedyś je zamurowano, by z powrotem odkryć światu w 1931 roku.

Nie tylko Pienza może się poszczycić cudownymi krajobrazami wokół. Chiusi także ma swoje „veduty”.

Mniej w nich zbożowych pól, więcej winnic i gajów oliwnych, tym samym dużo więcej zieleni.

Pomiędzy nasyconymi pięknem (i w końcu wilgocią, po nocnych burzach) widokami jechaliśmy w kierunku Chianciano Terme na imieniny do ojca Chryzostoma. Otrzymał ode mnie portret patrona wykonany akrylami na toskańskiej dachówce, których stosik panoszy się przy wejściu do mojej pracowni. Aż żal ich nie wykorzystać. Było mi bardzo miło, gdyż Chryzostom ucieszył się z prezentu i pochwalił nim innym współbraciom oraz potem szerszemu gronu przez internet (np. w portalu nasza klasa).

Za to nam pochwalił się swoim towarzyszem w celi – zwierzątkiem. Dobrze, że jego opiekun nie jest Jerzym, smok australijski (taka jego nazwa) może spać spokojnie.

Zaprezentował nam się bardzo godnie.

Na ścianie kościoła znaleźliśmy mu towarzystwo:

Ale chyba jednak wolę pieski. No i główny powód naszej podróży – imieninowy obiad. Myśleliśmy, że zjemy go w skromnym gronie trzech braciszków z Chianciano. Zdziwił więc nas brak kuchennych zapachów.

A tu pojawiło się dwóch franciszkanów z Cortony a na samym obiedzie jeszcze biskup miejsca. Siedział naprzeciw nas i zrobił na mnie kolosalne wrażenie swoją normalnością. Jak to Krzysztof orzekł "biskup z ludzką twarzą, własną". Był to pierwszy biskup włoski z jakim miałam osobiście do czynienia. W Polsce zresztą też to do częstych przypadków nie należało, ale nie pamiętam takiej bezpośredniości i otwartości. Uśmiałam się z miny Krzysia, gdy Chryzostom przy biskupie poinformował, że katedra w Chiusi nie ma proboszcza. Ta chwila milczenia i przypomnienie sobie dopiero co zobaczonej świątyni, szybki przegląd miejsca i riposta, że nie chce zdradzić pistojskiego biskupa. Sama sobie zaczęłam wyobrażać siebie jako gosposię w Chiusi, nieopodal muzeum etruskiego. Ale gdzie ja bym znalazła tak cudowną pracownię, jak ta moja obecna? Ze świecą w ręku (nomen omen, właśnie jestem w trakcie procesu odlewania) by takiej szukać.
A sam obiad? No cóż! Poezja! Zamówiony w hotelu zaraz naprzeciw klasztoru. Budynek zbudowany w celach goszczenia kuracjuszy ze ślubami kapłańskimi, albo zakonnymi. Kiedyś był ścisły nakaz osobnego ulokowania takich osób. Mury te ponoć pamiętają Pawła VI piszącego encyklikę „Humanae Vitae”. Obecnie hotel otwarty dla wszystkich, prowadzony przez jedną rodzinę. Kucharzem wyśmienitości jest Rumun mający doktorat z matematyki i historii, ale zrobiony na Węgrzech i niezbyt przydatny w Italii. Całą więc swoją inteligencję włożył w to, by jego potrawy były jak bardziej toskańskie od tych przygotowywanych przez tubylców. Udaje mu się to znakomicie i pysznie. Wśród przystawek główną nagrodę daję czemuś w rodzaju pasztecików o nadzieniu do wyboru: parówkowym, ricottowym z przyprawami, bądź ricottowym ze szpinakiem. No paluszki lizać! Na pierwsze podano kopytka, a właściwie to kluseczki, z sosem podobnym do bolońskiego. A na drugie „sztuka mięsa” z … oj zapomniałam! Chyba z gotowaną marchewką. Na deser cynamonowy sernik z ricotty. A do tego pyszne trunki z mniszej piwniczki. W doskonałych humorach, mimo pogorszenia pogody, wróciliśmy do domu.

3 komentarze:

  1. Piekny blog i piekne dziela. Wlasnie wyjezdzam do Polski i nie moge go przejrzec, ale po powrocie zajrze tu nie raz.
    Pozdrowienia
    Linn

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciepło i wyjatkowo opisane miejsca! Szkoda mi tylko, że ta polonia kościelna jest tak słaba tutaj i tak mało dostępna dla kazdego... to dla mnie duuuzy brak i rozczarowanie w stosunku do poludniowej Francji ale na szczescie jedyny:-) serdecznie pozdrawiam z Chianciano!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, zastanawiam się, czy w całych Włoszech tak jest? Chyba nie. Kojarzę, że w Rzymie jest silny ośrodek polonijny. Ciekawe, skąd różnice? Może dlatego, że nie ma potrzeby silnych kościelnie ośrodków dla Polaków, gdyż się zupełnie nieźle integrują ze środowiskiem. Znam przypadki polskich Mszy, ale przychodzą na nie głównie opiekunki starszych ludzi, a więc bardzo zawężona grupa polonijna, która nie chce i nie ma potrzeby integrować się ze środowiskiem. A jak to funkcjonuje we Francji?

      Usuń