Tak - niedziela.
Początki jak zwykle, kręcenie się po domu. Acha! Zapomniałam upiec chleba i podjęłam próbę upieczenia bułeczek. Bez zachwytu. Wzięłam suche drożdże (tylko takie miałam) i mąkę pełnoziarnistą, ale specjalistą od bułeczek ewidentnie nie jestem.
Tym chętniej czekałam na posiłek u Franki. Obiad najkrócej można opisać tytułem znanego serialu „Wszystkie stworzenia duże i małe” z podtytułem odcinka „Morze”. Jak można się domyśleć motywem przewodnim było wszystko, co pływa w morzu. Na przystawkę sałatka ze stworów, selera naciowego, papryki słodkiej, odrobiny ostrej oraz naci pietruszki w oliwie przyprawiona solą. Jako pierwsze makaron z sosem „morskim” (na oliwie podsmażone różne pływaki). Na drugie danie najpierw odrobinka wykwintnych małży (vongole veraci) a potem dorsz z grilla. Jako dodatki warzywne obrana (tak, tak!) rzodkiewka lub surowy kalafior (robiony specjalnie dla proboszcza). I jeszcze deser a raczej powinnam napisać „desery”. Najpierw crema – coś w rodzaju naszego budyniu. Potem moja ulubiona macedonia i jeszcze żeby zupełnie zwariować z nadmiaru łakoci cytrynowe lody z miejscowego baru. Nic tylko potem nie odmawiać podanego przez Fabio likieru na mircie.
Crema:
proporcje na 1 żółtko ok. 150 do 200 ml mleka, do smaku starta skórka cytryny, łyżka cukru łyżka mąki pszennej i to na małym ogniu mieszając doprowadzić do zgęstnienia po ostudzeniu schłodzić w lodówce – no pychotka! Kupowałam to tutaj w kartonie, a teraz już wiem jak robić. Używam tego jako dodatku do deserów lodów, Franka podała osobno.
Tymczasem po poczęstunku domową grappą i limoncello (Krzysztof-grappa, ja-limoncello) pojechaliśmy uroczą trasą pośród gajów oliwnych do Vinci.
Temat wystawy sam się narzuca, wszak jest do obejrzenia w Vinci. A więc każdy chętny może, do końca września (przedłużono termin o miesiąc), obejrzeć za darmo „L'impossibile Leonardo”. Miejsce wystawy też niebanalne, kościół Santa Croce, w którym ochrzczono jednego z najsłynniejszych artystów świata. Wchodzimy do świątyni a tu zamiast ołtarza wita nas „Ostatnia Wieczerza” spektakularnie zawieszona w prezbiterium, przesłaniając ołtarz. Ciekawie musi być na Mszy w tak ustrojonym kościele. Nie można było robić zdjęć, ale choć fragment można zobaczyć w internecie.
Po obejrzeniu 15 reprodukcji posnuliśmy się jeszcze ciut po okolicy.
W końcu zatrzymaliśmy się w barze na herbacie. Ledwie ją wypiliśmy krztusząc się ze śmiechu. Zazwyczaj nie ma w tutejszych barach problemu z kupieniem herbaty z cytryną. Pamiętajcie, że koniecznie trzeba zamówić „il te caldo”, żeby nie podano Wam mrożonej, bo tylko taka raczej istnieje dla znanych nam Włochów. Usiedliśmy w miłym kątku baru a tu barman przynosi zieloną herbatę cytrynową. Spostrzegłam to dopiero po wrzuceniu torebki do wody. Ponieważ jednak pan wrócił z cukrem, którego za pierwszym razem zapomniał, Krzysztof poprosił go o czarną herbatę. Przyszedł - z garściami różnych „owocówek” i poprosił o wybór. Żadna z nich koło czarnej nie stała :) Trudno , wypiło się to, co było.
Pozdrawiam autorkę bloga. Jest ciekawy i tak wiele ciekawych informacji można przeczytać. Tak trzymać. Trafiłem tu w poszukiwaniu w sieci materiałów o Toskanii przed wyjazdem w październiku. Jeszcze raz pozdrawiam i życzę powodzenia.
OdpowiedzUsuńP.S. Jako, że zagłębiłem się bardzo szczegółowo we wszystko co jest tu zamieszczone to dla wnikliwych: 2 razy podany został w kolumnie filmy tytuł "Rozdarte niebo" i jescze ten link do Impossible Leonardo w ostatnim wpisie jest błędny. To tak tylko na marginesie w trosce o zachowanie wysokiego poziomu tego świetnego bloga.