poniedziałek, 29 czerwca 2009

KLASYCZNA KLASYKA

Co robić w Nowym Roku? Jak go zacząć? Nie wysiliłam się zbytnio umysłowo, zamarzyła mi się klasyka. A więc kierunek dolina rzeki Orcia, a konkretnie jedna miejscowość z dodatkiem d’Orcia w nazwie. Ale o tym później.
Wspólna niedziela wycieczkowa zaczyna się zawsze po 12.00, gdyż jest to pora zakończenia ostatniej Mszy Św. Zazwyczaj więc początkiem wypadu jest obiad. Bywa, że zjedzony w domu, bywa że wychodny. Ten drugi rodzaj jest na pewno o wiele bardziej interesujący i przeze mnie preferowany. Wczoraj wybraliśmy drugą opcję. Tylko gdzie zjeść? Do Val d’Orcii dojechalibyśmy w schyłkowej porze obiadowej i istniało niebezpieczeństwo niezaspokojenia głodu. Wymyśliłam więc, by na trasie zjechać z superstrady Florencja-Siena i przy okazji zobaczyć kuszącą już wiele razy z drogi miejscowość San Donato in Poggio. Pomysł podwójnie trafiony! I jedzenie było pyszne i borgo śliczniutkie. Chronologicznie zacznę od posiłku. Po drodze z parkingu wstąpiliśmy do baru przy bramie, by zapytać, gdzie tu można smacznie zjeść.
Z dwóch poleconych miejsc wybraliśmy trattorię „La Toppa” (niezachęcająca tylko z nazwy "Łata").
Z gorącego dworu weszliśmy w naturalnie wychłodzone grubymi murami pomieszczenia.
Właściciel, przesympatyczna gaduła, ponarzekał, że goście tak późno przychodzą (byliśmy o 13.30). Przy czym nie byliśmy ostatni. Opowiedział nam o swoim wujku fryzjerze, który rankiem w niedzielę golił brody i miał jednego klienta ciągle za późno przychodzącego do zakładu. Ponieważ nie był w stanie wymusić na nim punktualnego przyjścia, zamknął zakład w niedzielę i tym sposobem rozwiązał problem niewyuczalnego klienta.
Następnie dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami właściciel upierał się, że musimy być z Krakowa. Wszystko mówione z uśmiechem i familiarnie. Do żarłoków nie należymy, więc niestety trochę go rozczarowaliśmy zamawiając jedynie pierwsze danie, sałatę i deser. Wynagrodziliśmy mu smutek kupnem szcześciu butelek wybornego vino di casa. Ponieważ znajdowaliśmy się w granicach Chianti, podejrzewamy że i trunek powstał w tym regionie. Zresztą moje marne kubki smakowe zdawały się potwierdzać te podejrzenia. Ale o winie jeszcze za chwilę, najpierw o jedzeniu. Nabyte u jednej z parafianek doświadczenie pozwoliło mi ze spokojem zamówić makaron z sosem z kaczki. W Polsce ptaka nie tknęłam!  Tak wyśmienitej potrawy już dawno nie spotkałam. Czysta poezja,w towarzystwie czarownego wina, potem lekko domknięta słodkim crème caramel. A więc jak do "La Toppa" to na makaron z kaczką. Krzysztof chyba ciut żałował, że zamówił grzyby (mało mu było po piątku?).
A z kupnem wina było tak. Właściciel przysiadł przy naszym stoliku by wypisać rachunek. I on, i chyba jego syn, czynili tak z każdym klientem. No i tak sobie wypisuje ceny a my pytamy o wino. Pokręcił nosem, że nie sprzeda, no chyba że sześć butelek, bo tak ma zapakowane, ale to chyba za drogo? No faktycznie 10€ nam się nie widziało za butelczynę "domowego", do obiadu i owszem, ale tak na wynos, hmm. Na co pan stwierdził, że sprzeda nam po 6€, gdy doszło do płacenia zaokrąglił resztę tak, że wyszła nam butelka po 5,50€. I wilk syty i owca napita. Niezły suwenir z wycieczki, co? Wolę taki, niż towary z kramów.
Potem jeszcze fotograficzne pamiąteczki. Parę przesympatycznych uliczek.
Jedna romańska Pieve, już poza centrum historycznym. Z bajkowymi widokami na pagórki Chianti.
Tutaj fotograf zabezpieczył sobie autoportret z kościołem w tle, skorzystał z ulicznego lustra.
Jak zwykle nie obędzie się bez kilku detali.
Często robimy zdjęcia szczegółów, żeby mieć ściągę, na czym polega ten „toskański styl” i potem wprowadzać to na plebanii, szeroko rozumianej, łącznie z ogrodem.
A komu byłoby za gorąco służę wodą:
Następnie kierunek San Quirico d’Orcia. Tyle razy przejeżdżaliśmy koło miasteczka, ale jakoś nigdy nie było nam po drodze. Dlatego tym razem punktem docelowym było borgo a po drodze to tylko widoczki, i to te najbardziej klasyczne, otrąbione przez samochód jadący za nami.
W San Quirico chciałam nieśpiesznie pozwiedzać, przysiąść gdzieś dłużej i poszkicować. Dojeżdżamy a tu „kłody” pod nogi. Najpierw Festa na cześć Fryderyka Barbarossy a potem burza w swej głośnej i deszczowej postaci.
Dlaczego akurat Fryderyk Barbarossa? Otóż wieść niesie, że w 1155 roku potężny na ówczesne czasy władca zbliżał się do Rzymu, by zostać w nim namaszczonym przez Papieża Hadriana IV (notabene jedynego następcę Świętego Piotra krwi angielskiej).
W krótkim spektaklu historycznym ukazano kardynałów, wysłanników Papieża, jakiegoś dominikanina heretyka i oczywiście rudobrodego cesarza. Spotkanie upewniające imperatora o przychylności Kościoła odbyło się właśnie w San Quirico d'Orcia. Za dobre przyjęcie Barbarossa nadał miastu przywileje, które przyczynił się do jego rozkwitu. Pozostałości tej świetności można oglądać do dziś. Wraz z flagami dzielnic wyglądało to faktycznie dostojnie:
Jakieś inklinacje teatralne mi pozostały, choć w postaci szczątkowej, więc z cicha pęk chciałam się załapać na przemarsz. Tylko strój nie ten.
Na szczęście dla moich zamierzeń impreza paradnie przeniosła się do Horti Leonini, czyli XVI wiecznych ogrodów.
Plac przy kolegiacie opustoszał. Pozaglądaliśmy tu i ówdzie.
Kościół przy Piazza Libertà ma bardzo cenną majolikową firgurę Matki Bożej z wrasztatu della Robbia, pierwotnie umieszczoną w, najsłynniejszej chyba toskańskiej kaplicy wśród pól, Capella della Madonna di Vitaleta. Ciekawy wydał mi się też krucyfiks w bocznym ołtarzu z dziwnie wykręconą sylwetką Chrystusa.
W końcu mogłam spokojnie chwycić za ołówek.
Czasami odrywałam wzrok od kartki i snułam nim po rzeźbach. Moje maniactwo na tle romanizmu chyba nigdy się nie skończy. Te urocze ptaki, potwory, lwy i ludki, takie niby nieporadnie przykucnięte i wciśnięte w architekturę.
A jak sobie radzi Krzysztof z oczekiwaniem na realizację moich zapędów artystycznych?
Niestety nie było mi dane za długo rysować. Burza, żadna nowość od bodajże tygodnia, jeszcze bardziej opustoszyła place i uliczki San Qurico d’Orcia.
W ramach suplementu, dawno niewidziane ... kołatki
Wracając widzieliśmy tę samą kępę cyprysów w zupełnie innym świetle.
Nie trwało jednak to długo i już przed Sieną zaczęło się rozjaśniać i to podwójnie – słonecznie i słonecznikowo. Niech mi tylko jeszcze ktoś wyjaśni skąd się wziął pogląd, że słoneczniki wędrują za słońcem? Ja je ciągle spotykam właśnie odwrócone od niego.

6 komentarzy:

  1. no cóż , k l a s y c z n y :)
    objaw zakochania
    motyle ! mam w brzuchu !!!
    wodzę pełnym zachwytu wzrokiem po cudach znanych i jeszcze niepoznanych i apetyt mam już wilczy

    mój ulubiony kawałek Toskanii ze znanym mi San Quirico :)sennym i opustoszałym ...
    dobrze że parada przeniosła się dp Horti Leonini , może ogrody nabrały życia ,choć na ten czas

    winko :)lepiej kupiliście niż my sok grapefruitowy

    :)))a Krzysztof , prezentuje się doskonale jako kolejny z detali architektonicznych / ciekawe czym tak zajęty /

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    a tak żałowałam,że nie zobaczę tej festy!!! A tu dzięki Pani zapiskom mogę obejrzeć w domu już w tym roku,
    jak zwykle zawsze miło zajrzeć na Pani bloga, dziękuję!
    Małgorzata

    OdpowiedzUsuń
  3. piękno pięknem pogania jak zwykle! Ta kępa cyprysików w dwóch odsłonach, jakże różniących sie od siebie, powalająca!chłonę i zazdroszczę! A Lucia jak zwykle padnie jak zobaczy tych przebierańców.

    OdpowiedzUsuń
  4. Małgoś jak zawsze zaostrzasz mi apetyt na to bym zobaczyła więcej i więcej. Jesli dane mi bedzie ponownie pojechać do Włoch, to na pewno odwiedzę choćby jedną z perełek , które tu przedstawiasz.
    Podobają mi się Twoje opisy i zdjęcia i to,ze wyłapujesz takie świetne detale. :)
    A na koncu tej notki dostałam deserek;) Moje ulubione słoneczniki, są piękne!:))
    Dziękuję i pozdrawiam ciepło:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Byłem z rodziną w San Quirico 12 czerwca. Tym razem przed Panią, a nie jak w Lucce po Pani. Miło jest czytać i oglądać zdjęcia z miejsc w których się było. Obejrzeliśmy jeszcze w tym dniu Montalcino i Montepulciano. Nasz synek 4,5 letni Nikodem zapowiada się na podróżnika. Swoimi krótkimi nóżkami zrobił chyba 3 razy więcej kroków niż my i ani razu nie powiedział, że brak mu sił.

    OdpowiedzUsuń