Otóż wybrałam się do mojej koleżanki z ... a jakże! liceum. Od niedawna wraz z mężem stali się szczęśliwymi posiadaczami domu w Toskanii na południe od Sieny. W końcu ochłonęła chyba sama z wrażeń i zaprosiła mnie do siebie. Zabrałam jedyny prezent, który mogłam dość szybko przygotować:
Obydwie jesteśmy niepoprawnie zauroczone Toskanią, więc znalazła we mnie wdzięczną producentkę ochów i achów. Ale zanim to nastąpiło wyobraźcie sobie nawet tutaj dość zimny, acz słoneczny poranek. Za oknem 6 stopni, duży ruch na autostradzie, a potem jak zawsze bajkowe widoki wzdłuż nielubianej przeze mnie wąskiej superstrady na Sienę. Nieprzyjemność doznań tej trasy osładzały mi mijane wyniebieszczone i wyraziste po deszczach oraz od niskiej temperatury krajobrazy, a to z oddali wypatrzyłam wieże San Gimignano, a to bliżej pozdrowiło mnie Monteriggioni.
Umówiłyśmy się na spotkanie w Paganico, gdyż do samego podere w życiu bym nie trafiła. Za Sieną krajobraz zaczął się zmieniać. Jechałam mocno zalesionymi, surowymi terenami w niczym nie przypominającymi sielskiej Toskanii. Strasznie więc byłam ciekawa, w jakim miejscu ma dom moja koleżanka. Nagle jednak przekroczyłam jakąś granicę w łańcuchu górskim i na nowo zobaczyłam gaje oliwne, cyprysy i wszystko to, co ociepla mi duszę. Zanim Jola przyjechała, zaparkowałam na głównym placu, tuż pod barem (że też ja nie pijam kawy!) i zdążyłam się przypatrzeć maleńkiemu miasteczku.
Jest bardzo zwyczajne, dość współczesne, ale ze starymi murami i bramami.
Zawsze jednak znajdzie się coś dla oka.
Pani zamiatająca uliczkę przed domem pozdrowiła mnie przedpołudniowym "buongiorno". Pozaglądałam do ogródków, oblizałam się na widok dojrzewających granatów, wspięłam na schody, by wyjrzeć poza mury Paganico.
Ciągle nie znalazłam odpowiedzi, co to za roślina z wielkim umiłowaniem wrzyna się w mury, schody?
A sklepy "żelazne" to moja wielka słabość, więc ten ominęłam wielkim łukiem. Same skarby!
Tak dla równowagi lampa uliczna z brzydką żarówką:
Oczywiście nie mogłam nie zajrzeć do kościoła, na szczęście otwartego. Oj! widać, że turyści stanowią tu nieczęsty skład socjologiczny. A to drabina przy chrzcielnicy, a to obrzydliwie sterczące energooszczędne żarówki, a to potwór do ogrzewania, niczym mała lokomotywa.
Ale nic to! Popatrzcie, co kryje prosta bryła i niepozorna fasada.
Świetny obraz ołtarzowy ze szkoły sieneńskiej.
Chyba pierwszy raz w życiu spotkałam Chrystusa ostrzyżonego na krótko. Ciekawy!
Wspaniale wymalowane prezbiterium nie pozwala się sfotografować, bo w okno apsydy wpada ostre światło słoneczne.
Na bocznej ścianie św. Krzysztof stracił głowę, nie mógł chyba patrzeć na nieszczęśliwe obniżenie kościoła.
W końcu spotkanie, radość wielka, jeszcze tylko zakupy w mięsnym i jedziemy po wielką dawkę wrażeń. Byłam chyba strasznie monotonna ze swoimi pieniami, ale myślę, że nawet wytrawnemu literatowi zabrakłoby słów w gębie.
Snułam się po domostwie i wypatrywałam zachwycające detale:
Roślinność to moje głębokie westchnienie.
Olbrzymiasta agawa:
Po raz wtóry kwitnący rozmaryn:
Poziomkowiec zaczerwieni się dużo później, jeszcze nie pora na niego:
Ostatnia róża tego roku?
Oliwkom już chyba niewiele brakuje do zbiorów?
Tego cytrusa nie znam:
Ponad wszystko zauroczył mnie kolor owoców opuncji, dotąd widziałam je w cieplejszych odcieniach. A tu:
Przydałaby się funkcja panoramy na 360 stopni a nie na trzy klatki, głowa kręci się a oczy ciągle chłoną:
I trudno było dzielić obecność Joli z robotnikami wykonującymi pewne prace na terenie posiadłości.
Trudno było nawet dzielić się nią z samym budynkiem pamiętającym w najstarszej wersji malutki erem z XII wieku a potem wiejskie gospodarstwo. Myślę, że dom znalazł jak najbardziej godnych właścicieli i bardzo się z tego cieszę. Wspaniale przyjrzeć się czyjemuś zrealizowanemu marzeniu. Tak się zagadałyśmy, że z opóźnieniem wstawiłyśmy wodę na makaron oraz rozpaliłyśmy drewno w ogrodowym grillu. Murarze pochodzący z Calabrii byli już wściekle głodni.
Jednak przy jedzeniu szybko zapomnieli o irytacji i byli przesympatycznymi kompanami obiadowej przerwy. Kierownik robót, Fabio, przygotował przepyszną carbonarę, a pozostali panowie z chęcią zaopiekowali się grillowo mięsiwem i kiełbaskami - wszystko przyprawione dopiero po opieczeniu.
A na deser otrzymałam "brak słów". Jak by było za mało wrażeń z samego domostwa, to pojechałyśmy jeszcze zobaczyć stareńki młyn, oczko w głowie Fabio.
Oj! jęczałam ci ja, jęczałam i skręcałam się na widok mebli, przecudnego parawanu czy też bujanego ... krzesła. Takie plecionkowe już znałam, ale nie w wersji ruchomej. Cudo!
Młyn jest powoli remontowany przez właściciela, który z mlekiem matki wyssał wyczucie stylu toskańskiego.
Dla ochłody rozgorączkowanej głowy pojechałyśmy jeszcze nad rzekę Merse, która nawet latem nie traci wody. Jest to dopływ drugiej pod względem wielkości toskańskiej rzeki Ombrone. W życiu bym nie zgadła, że to zdjęcie zrobiono w Toskanii, gdyby nie to, że sama je zrobiłam.
I potem do wieczora gadałyśmy, przyglądałyśmy się pracom murarskim i nie tylko.
Długie promienie zachodzącego słońca są wdzięcznym wzmacniaczem widoku. Snułam wzrokiem po wzgórzach i wypatrywałam, co należy zobaczyć w przyszłości. Teraz tylko zlokalizować te miasteczka na mapie i jest gotowa następna wycieczka.
Zapomniałabym wspomnieć o trzech psiskach. Mały Teo to pupilek Fabio.
Biały owczarek, Kaspar, ucieka od swoich właścicieli.
Ja tam mu się nie dziwię, też bym uciekała, tym bardziej że Jola wyswobodziła go od zdalnego paralizatora. Wyobrażacie sobie!? Obroża, która powala porażonego psa na ziemię. Szkaradziejstwo. A w zestawieniu z Czecz harcujące olbrzymy stawały się parą reprezentującą wpływy sieneńskie. Czarno-biały herb ma właśnie Siena.
Żal było wyjeżdżać, ale mniejsza gabarytowo mieszanka została w San Pantaleo i już usychała z tęsknoty. Tak dobrze się gadało przy kominku:
Droga powrotna wcale nie była łatwa. Nie lubię jeździć po ciemku, jakoś tracę rozeznanie, trasa wydaje się surrealistyczna. Uczucie to pogłębiła przygoda z automatem umożliwiającym tankowanie. W dzień to pewnie bym spokojnie rozejrzała się po stacji i poprawnie posłużyła urządzeniem. A tak to zachowałam się jak rasowa blondynka (wszak jest się nią z głębi serca a nie z koloru włosów). Żeby tego mi było mało, zrozpaczona, że dystrybutor nie wydaje mi paliwa liczyłam na przyjazd jakiegokolwiek kierowcy. I przyjechał - starszy pan w busie. Tyle, że z kolei był rasowym, czyli stereotypowym Włochem. Tak mi usilnie dopomagał, że sama w końcu doszłam o co chodzi i z którego dystrybutora mam zatankować. Kierowca na wszelki wypadek już nie tankował na tej stacji, pojechał do następnej.
O 23.00 byłam w domu, wymęczona wrażeniami, ale wielce zadowolona, że ktoś znajomy też tutaj spełnił swoje marzenie. A wobec Was żywię nadzieję, że rozgrzaliście się przy tym wpisie, jako przy kominku.
Uwielbiam takie wpisy, dużo dużo zdjęć, konkretny tekst i jeszcze więcej zdjęć.
OdpowiedzUsuńCudna opowieść, piękne zdjęcia ... to lubię najbardziej :) Pozdrawiam z ... chwilowo zimowej Polski :)
OdpowiedzUsuńnormalnie raj na ziemi, ech....
OdpowiedzUsuńPięknie!
OdpowiedzUsuńNiesamowite zdjęcia, widoki zapierają dech w piersiach!
Cudownie, po prostu cudownie !
Zazdroszczę Toskanii na co dzień.
Pozdrawiam ciepłO:)
Można tylko westchnąć nad wyposażeniem młyna... Cudowny parawan (marzy mi się podobny), waga, żelazko z duszą i kredens z całym dobrodziejstwem! A co to jest to co na zdjęciu z butelkami wisi nad kamiennym maxi zlewem czy też raczej wanienką?
OdpowiedzUsuńPiekny opis. Wlasciwie wirtualna wycieczka z pieknymi widokami.
OdpowiedzUsuńLinn
Witam,
OdpowiedzUsuńzazdroszczę! Toskania na co dzień to moje niespełnione, jeszcze ;), marzenie.
Pozdrawiam i wracam do Pani książki :)
Pani Małgorzato, zajrzałam i widzę , że mam dużo zaległości w czytaniu, teraz chcę tylko rozwiązać zagadkę z rośliną w schodach rosnących wg mnie to prawie na pewno : kapary, bardzo często w krajach śródziemnomorskich rosną na murach, ja częściej widywałam je w postaci kwitnącej, a widzę , że u Pani na zdjęciu już mają gotowe owoce, można by prawie do pizzy dorzucić.... pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńWSZYSTKO jak z bajki tysiąca i.....Tyle wrażeń......CUDO!!!!!!
OdpowiedzUsuńNiezmiennie cudowne podróże z Pani blogiem są moim udziałem za każdym razem kiedy tu wchodzę,Marzenia o takim miejscu ,nigdy nie spełnione- to wiem, ale jakże miło choćby wirtualnie poczuć ten klimat.
OdpowiedzUsuńCiekawe, jak wiele osób z Polski zamieszkuje w Toskanii?
Witam serdecznie, Pani blog jest cudowny, piękne opisy i swietne zdjęcia. Nie znam Toskanii jeszcze dokładniej, ale kilka lat temu zwiedzałam Włochy i mieliśmy przed sobą Sienę...Nic nie wiedziałam o tym mieście i ...zakochałam się od pierwszego wejrzenia. W historii, kontradach i wyscigach palio, w niesamowitej architekturze i magii tego miasta. A potem zobaczyłam Florencję... cudne wiejskie pejzaże Toskanii, urocze miasteczka, które Pani opisuje,cyprysy na wzgórzach, ech chciałabym się tam przenieść natychmiast... Teraz uparcie myślę o tym jak zrealizować marzenie wyjazdu do Toskanii na dłużej.
OdpowiedzUsuńDziękuję za tego bloga. Jestem Pani wiernym czytelnikiem.
Dom kolezanki cudo! Młyn niesamowicie klimatyczny, jest pomyślany jako miejsce noclegowe np. w przyszłości?
Pozdrawiam serdecznie
Eugenia